Dumę z przynależności do prywatnej akademii Johna Eudesa podtruwało podejrzenie, że dobrał nas sobie według klucza narodowościowego, IQ nie miało tu nic do gadania. Byliśmy jednak zaszczyceni. Bo na początku lat 50. był on nowicjuszem Thomasa Mertona, a podczas wojny służył w U. S. Navy, więc traktowaliśmy go z honorami godnymi generała Pattona.
Mój klasztor w Górach Atlasu wybudowano na wysokości schroniska w Pięciu Stawach wbrew cysterskiemu zwyczajowi, który każe synom św. Bernarda zakładać domy modlitwy w dolinach. Pewnie dlatego poczta dostaje zadyszki, ale wiadomości, choć spóźnione, dochodzą, zwłaszcza te złe.
Umarł John Eudes. Zjawił się pewnego razu w austriackim klasztorze Lilienfeld i wygłosił kilka fachowych konferencji do zgromadzonych tam cysterskich mistrzów nowicjatu. Przemawiał w dwóch z siedmiu znanych mu języków, zwiedzał okolice i śpiewał z nami nieszpory. Potem ruszył dalej i nigdy więcej go już nie spotkałem.
Powrócił teraz, w suchym zakonnym nekrologu i wspomnieniu jego mistrzowskich konferencji. Wtedy, w Lilienfeld, miały one każdego popołudnia swój ciąg dalszy, ale już w wąskim gronie zażarcie debatującym pod sklepieniami zakonnej piwiarni, która serwowała doskonałego trapistowskiego portera.
„Krzyczymy, głosimy prawdę, ale nikt nas nie słyszy, bo tak naprawdę jesteśmy niemi, zatrzaśnięci w dziecinnym pokoju” – mówił John Eudes Bamberger
Radosne poczucie dumy, płynące z przynależności do tej prywatnej akademii Johna Eudesa, podtruwało jednak paskudne podejrzenie, że dobrał nas on sobie według klucza narodowościowego, czyli według mapy plemion warzących piwo i kochających ten trunek, i IQ nie miało tu nic do gadania. Jakkolwiek było, byliśmy zaszczyceni. Bo John Eudes na początku lat 50. był nowicjuszem Thomasa Mertona, czyli dla nas prawie samym Mertonem, a jeszcze wcześniej, podczas wojny, służył w U. S. Navy, więc traktowaliśmy go z honorami godnymi słynnego generała Pattona.
Nieco później został infirmarzem w opactwie Gethsemani i opiekował się chorym Thomasem, czyli bratem Ludwikiem Mertonem, a już całkiem późno wziął się za psychiatrię na Uniwersytecie Georgetown. I któż z nas w młodzieńczym wieku nie czytał i nie podkreślał smacznych cytatów w Dzienniku z klasztoru trapistów Henriego Nouwena, którego bohaterem jest właśnie John Eudes? Wszechobecny prawie na każdej jego stronie, upozowany starannie przez pisarza na mistycznego starca znającego odpowiedź na każde trudne pytanie. Ćwiczenia duchowe i zapiski prowadził Nouwen w klasztorze trapistów Genesee pod Piffard, któremu od roku 1971 przewodził John Eudes, stąd tytuł oryginału: The Genesee Diary.
W porterowych spotkaniach bliskiego stopnia tracił na chwilę tę mistyczną tajemniczość wszechwiedzącego nauczyciela i robił raczej wrażenie człowieka o wielkim talencie wpadania w tarapaty. Przyznać jednak trzeba, że ta strona jego osobowości kompensowana była przez rys prawdziwie kowbojski: miał w sobie to coś, co upodabniało go do żyjących na marginesie życia, oskalpowanych przez Apaczów, nikomu niepotrzebnych i z pobłażaniem traktowanych przez resztę mieszkańców westernowych miasteczek zawziętych dziadków z flintą.
Dziadkowie tacy, jak wiemy, jako jedyni stają zawsze przy boku osamotnionego szeryfa, gdy wybija godzina próby. Stają, gdyż – jak skromnie twierdzą – nie mają w tej chwili nic do roboty. Czcigodny Dom John Eudes jako zawzięty dziadek ze skałkówką? To może oburzać. Oczywiście przesadziłem, nie ze skałkówką, ale z łukiem.
Tak, z łukiem, o którym tyle opowiadał przy porterze, próbując, niczym Sokrates, wyciągnąć z nas prawidłową odpowiedź i sprowadzić na dobrą drogę. Nie pamiętam już, czy wydarzyło się to w klinice w Piffard. Może w Danville, a może na Georgetown? Kiedy został dyplomowanym psychiatrą, przyprowadzono do niego chłopca, który po śmierci swojego ojca stał się niemową. Nikt nie chciał go leczyć, bo był to bardzo trudny przypadek, a próbowano już różnych metod i podstępów. Być może koledzy psychiatrzy podświadomie traktowali Bambergera jako Jezusa, bo wiedzieli, że jest mnichem i na co dzień nosi szaty podobne do przyodziewku Uzdrowiciela z Nazaretu, może więc posiada podobne moce?
Powierzenie chłopca Johnowi Eudesowi było jednak aktem desperacji, nie zaufania. Albo wyrachowania, bo nieuleczalny brak mowy u chłopca obnażał jakoś ich niewybaczalną niekompetencję. Spotkania Johna Eudesa z milczącym chłopcem trwały kilka miesięcy i nie przynosiły oczekiwanego uzdrowienia. Aż pewnego dnia czcigodny ojciec pchnął drzwi sklepu zabawkarskiego. Nie pytajmy dlaczego, on sam nie wiedział dlaczego.
W sklepie zakupił sporą garść ołowianych żołnierzyków różnych formacji, do tego dwa dziecięce łuki i kołczan strzał, niby że pod choinkę dla wnuków. Tak wyekwipowany udał się do kliniki. Na stole w dużej sali konferencyjnej ustawił w tyralierę ołowianych wojowników. Potem zaprosił milczącego chłopca. Wręczył mu łuk. Nauczył nakładać na cięciwę strzały, mierzyć i szyć nimi w ołowiane wojsko. Sam też stawał dzielnie każdego dnia i przez długie tygodnie z łukiem w ręku i niczym westernowy zawzięty dziadek strzelał z milczącym chłopcem.
Do momentu, aż chłopiec przemówił. Nie wiadomo, dlaczego właśnie tego dnia. Powiedział coś w stylu: „fajnie strzelasz” czy „strzela się fajnie”. Blokada została przerwana. Wydaje się, że to, co później robił, mówił i pisał wielebny Dom Bamberger, uczeń Mertona i spadkobierca pierwszych cystersów, było już tylko miłym dodatkiem do tego niezwykłego wydarzenia. Choć to nie całkiem tak, bo można z dużą pewnością przyjąć, że Bamberger do tej terapii odruchowo zatrudnił naszą monastyczną tradycję, w której łuk ma przecież swoje znaczące miejsce.
Od wieków wiadomo mnichom, że łuku ascezy nie wolno napinać do ostateczności, że należy chronić cięciwę cnoty wytrwałości przed wilgocią, czyli przed wszelkim gadulstwem, śmieszkowaniem, nonszalancją i niepotrzebnymi spotkaniami, że strzały przeciwnika są niebezpieczne i można je zatrzymać, zakładając puklerz wiary, że nigdy do demona nie można strzelać samotnie, bo rzuci się na nas i schrupie z kośćmi – zawsze w walce trzeba mieć przy boku towarzysza, mistrza, ojca, nauczyciela i przyjaciela. Kogoś zdolnego nam powiedzieć: „Jesteś ładnym, mądrym i silnym chłopcem, a twoje problemy w większości są urojone”.
Kiedy Bamberger skończył opowieść, w piwiarni zapadła cisza. Później odezwały się głosy. Jedni gratulowali, lecz również wyrażali zaniepokojenie metodą zbyt gwałtowną i „militarystyczną” (Niemcy); inni na gwałt chcieli kupować łuki, żeby nieco ożywić atmosferę w swoim opactwie (Irlandczycy), ale nasze podejrzenia wzbudziła ich rezygnacja z zakupu ołowianych żołnierzyków; jeszcze inni nie widzieli w tym wydarzeniu niczego szczególnego, ot, koincydencja oddanych strzałów z naturalnym końcem pewnego okresu żałoby (Czesi). A cóż powiedzieć o głosach, które dopatrywały się w Bambergerze zastępczego ojca, w ołowianych żołnierzykach zaś zmarłego bez pożegnania rodziciela, na którym wyładowywał swoją tłumioną złość niemy chłopiec (Austriacy)?
Dla Bambergera jednak ta ołowiana tyraliera wyobrażała pewien bezpieczny, symboliczny i zaklęty krąg, ołowiany filtr, który chce zatrzymać pełen bólu świat na progu dziecinnego pokoju. Należało go obalić, podobnie jak tkwiące w nas przeświadczenie, że cierpienie i nieszczęścia nie powinny mieć do nas dostępu. To oczywiście refleksja, która nie powstała natychmiast po uzdrowieniu chłopca. Może czytał później C. S. Lewisa mówiącego o bólu jako „megafonie Boga, który ożywia głuchy świat”, widzącego w nas „kamienne bloki, z których rzeźbiarz wycina postać człowieka. Uderzenia jego dłuta ranią nas bardzo, ale są tym, co czyni nas idealnymi”.
Nie idźmy za daleko w poszukiwaniach źródeł jego refleksji. Bamberger, łucznik z Bożej łaski, nie odwoływał się do nikogo. W piwiarni, opowiadając tę niezwykłą przypowieść o niemym chłopcu, zapraszał nas do opuszczenia dziecięcego pokoju. Ale co miało to niby oznaczać? – pytaliśmy skonfundowani.
Odpowiedział, że zrezygnowanie z walki na niby. To już nas rozwścieczyło! Wołaliśmy, że staramy się przecież zawsze i wszędzie walczyć po dobrej stronie i w słusznej sprawie! Ale ile to razy przegraliście? – zapytał. Ile razy nazwano was przeklętymi marzycielami, głupcami, ile razy ryzykowaliście życie, majątek, awans, wrzucenie w społeczny niebyt lub choćby w totalną bezradność?
Miał rację, byliśmy doskonale chronieni, mieliśmy niezłe intelektualne „plecy”, grupę bardzo ważnych znajomych i protektorów, całkiem rozległy krąg bohaterów i świętych, którzy przyznawali się do nas. Byliśmy poprawni i skrojeni na miarę? Otoczeni oddziałem ołowianych żołnierzyków? Nie przeszłoby nam to przez usta, ale koniec końców, przypominaliśmy przecież trochę Lewisa, który był wielkim kaznodzieją. Był nim, lecz toczył walki na niby, bo przecież, jak każdy, kochał bezpieczne i dobrze nagradzane życie.
Czyż nie otaczał się młodymi, którzy go uwielbiali, a którzy nie mogli mierzyć się z jego erudycją? Albo ten krąg sług pracowitych i wiernych, sprzątających i gotujących, którym nawet do głowy nie przyszło, że mogą zaprzyjaźnić się z Lewisem? A jeśli chodzi o dobrych znajomych i przyjaciół, to przecież dobierał sobie takich, o których wiedział, że nigdy nie przekroczą czerwonej linii bardzo dobrego wychowania i nie powiedzą mu prawdy.
I z nami jest często podobnie. Wiedział o tym sam Bamberger i srogo siebie osądzał, mówiąc: „Krzyczymy, głosimy prawdę, ale nikt nas nie słyszy, bo tak naprawdę jesteśmy niemi, zatrzaśnięci w dziecinnym pokoju”.
Oby jak najszybciej znalazł się w pobliżu jakiś zawzięty dziadek z flintą, łukiem, nieważne, z jaką realnością niższej rangi w ręku – jakby to powiedział Tadeusz Kantor – byleby tylko ułatwiła nam ona znalezienie wyjścia awaryjnego do realności rangi wyższej, uplecionej z ludzkich oddziaływań, stosunków, układów i bilansów, realności, która zakłada stratę.
Wyprowadzeni z dziecinnego pokoju zderzymy się z tą realnością, to pewne, ale to nie wszystko. Trzeba nam jeszcze stoczyć w jej atmosferze pierwszą prawdziwą walkę i odzyskać nasz prawdziwy głos. W mniszym języku Johna Eudesa nazywa się to męczeństwem. Chyba że bojąc się utraty, zdecydujemy, żeby wołały za nas kamienie.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2022