Jestem Polakiem, ale na własnych, a nie Romana Dmowskiego warunkach. Jestem Polakiem, który nie wstydzi się mówić o swych żydowskich przodkach – mówi Jarosław Kurski.
„Dziady i dybuki” Jarosława Kurskiego są zapisem trzydziestu lat detalicznych poszukiwań ukrywanych przez matkę autora żydowskich korzeni i paranteli. Książka zaczyna się od sceny, w której matka –kierowana jednocześnie wstydem i egzystencjalnym strachem o siebie i rodzinę – zabrania synowi nawet wzmiankować o jej żydowskim pochodzeniu: – Nie wiesz, co robisz. Nie wiesz, jaki los szykujesz bliskim. Ty nie wiesz, jaki jest w Polsce antysemityzm!
Autor zdaje sobie wówczas sprawę, że niewiele wie o swoim pochodzeniu, pochodzeniu matki i jej przodków. Wychował się wszak w polskiej, patriotycznej, katolickiej rodzinie, w zdobytym na Niemcach Gdańsku. Gdańsku „Solidarności” i Lecha Wałęsy, którego autor był bliskim współpracownikiem.
To wszystko jednak okazało się tylko częścią prawdy, a więc „kłamstwem z miłości”.
W książce Kurskiego przemówiło tabu. Nie jest to więc typowa biografia ani rodzinna saga – choć ma cechy obu tych gatunków. To uniwersalna opowieść o genealogicznym śledztwie autora, o asymilacji do polskości środkowoeuropejskich Żydów. O ich zawiedzionej z powodu antysemityzmu miłości do Polski. O ideologii polskiego rasistowskiego nacjonalizmu Romana Dmowskiego niweczącego złudzenia przodków Kurskiego, że można być Polakiem wyznania mojżeszowego. O beznadziejności konceptu asymilacji i jego paradoksie, wszak tylko asymilacja – mimo upokorzeń – pozwalała przeżyć Zagładę.
To wreszcie opowieść o różnych tożsamościowych wyborach wybitnych przedstawicieli rodziny Bernsteinów, wpływowej rodziny warszawskich plutokratów. Cioteczne rodzeństwo – sir Lewis Namier, prof. Ludwik Ehrlich, prof. Helena Syrkus i prof. Jakub Karol Parnas – wybrało różne drogi: pierwszy – żydostwa i syjonizmu, drugi – polskości i katolicyzmu, trzecia – komunistycznej utopii i czwarty wreszcie – prometejskiej nauki.
Opis ich dramatu (osiemnaścioro z Bernsteinów zginęło w krematoriach Bełżca, Auschwitz, Majdanka i Treblinki lub zostało zamordowanych z rozkazu Stalina) jest opowieścią o Snyderowskich „skrwawionych ziemiach”, o historii spuszczonej z łańcucha.
Kurski zatytułował swą książkę „Dziady i dybuki”, łącząc tym samym nieprzenikające się dotąd dwie mistyczne tradycje: polską i żydowską. Dziady to pogański, polski rytuał wywoływania duchów zmarłych. Dybuk według An-skiego to duch zmarłej bliskiej osoby inkarnujący się i prześladujący bliską osobę żywą. Takim dybukiem dla Kurskiego był sir Lewis Namier, jeden z największych brytyjskich historyków XX wieku, autor linii Curzona, syjonista, przyjaciel i współpracownik Chaima Weizmana, jeden z twórców państwa Izrael – prywatnie cioteczny dziadek Kurskiego. Zerwał z polskością, podczas gdy jego rodzona siostra –babcia Kurskiego – mimo ryzyka przy polskości trwała.
Autor nie ogranicza się jednak do przedstawienia odkrytej przez niego żydowskiej historii rodziny. W literackiej formie opisuje swe dzieciństwo i zbuntowaną młodość w Gdańsku oraz losy nieżydowskich bliskich ze strony ojca. Zastanawia się, dlaczego oba te światy – polski i żydowski, dziady i dybuki właśnie – nigdy nie mogły w jego dzieciństwie zamieszkać pod jednym dachem. A w tej książce, opublikowanej po śmierci matki, jednak zamieszkały.
***
Z Jarosławem Kurskim dla „Więzi” rozmawia Krzysztof Katkowski
Krzysztof Katkowski: To taka bardzo polska opowieść.
Jarosław Kurski: Polska, ale musiałem mamie obiecać, że nie opiszę tej historii za jej życia. Nie chciała zostać „zdemaskowana”. Zawsze sądziłem, że siłą i pięknem polskości jest jej hybrydowość. Bo ci nasi „niechciani przodkowie” to nie tylko Żydzi, ale też Litwini, Rosjanie, Ukraińcy, Niemcy… Dla mamy nie było to oczywiste. Ale takie zmieszane pochodzenie kłóciło się z jej wizją polskości.
Napisałeś więc tę książkę po śmierci matki. Czy to autoterapia? Sposób na przepracowanie żałoby?
– W pewnym sensie terapia. Ten mój żydowski dybuk siedział we mnie i mnie gniótł. Teraz w końcu udało mi się od niego uwolnić. Duża ulga.
Byłem po dwóch stronach nieprzenikających się światów. I stwierdzam, że te światy nigdy się ze sobą nie zetkną
Po to napisałeś książkę o rodzinie?
– Moje pobudki opisuję dokładnie w pierwszym rozdziale. Wiążą się przede wszystkim z mamą. To podczas jednej z burzliwych rozmów zorientowałem się, jak wielkim problemem egzystencjalnym było dla niej żydowskie pochodzenie. To był temat, który ją przerażał, którego się wstydziła i który wypierała.
Kiedy to było?
– Jak skończyłem 27 lat i sam zostałem ojcem. Zorientowałem się, że niewiele wiem o własnej matce. Że to, co było dla niej naprawdę ważne, zostało przede mną ukryte. Zacząłem śledztwo wykraczające poza uproszczoną wizję rodziny potomków polskiej szlachty, którą dobrze znałem z dzieciństwa. Początkowo po prostu chciałem jakoś uzupełnić ten obraz. Stopniowo okazywało się, że wiem więcej niż mama, i że to ona dopytuje mnie o różne szczegóły. Udało mi się dotrzeć rzeczywiście daleko, bo aż do Gaona z Wilna, żyjącego w XVIII wieku autorytetu rabinicznego – mojego przodka.
Do pisania książki siadłem w trudnym czasie. Nie pomagała funkcja wicenaczelnego „Wyborczej”. Pisałem więc po nocach, głównie po to, żeby pomóc sobie samemu.
Nawiasem mówiąc: to wielka przygoda rozmawiać ze zmarłymi. To niekiedy ciekawsze niż rozmowa z żywymi, zwłaszcza gdy rzeczywistość przygniata. W maju postawiłem kropkę i poczułem ulgę.
Na początku książki opisujesz przejmującą scenę. Rozmowę w samolocie między Bronisławem Geremkiem i Lechem Wałęsą. To był czas „wojny na górze” i Lech nie wahał się używać antysemickich klisz. Kwitujesz ją stwierdzeniem, że „w 1990 roku Żydzi to nie był żaden temat”. Chyba jednak był, tylko ty go nie dostrzegałeś.
– Może. Mój ówczesny mentor, Aleksander Hall, opowiadając nam o Romanie Dmowskim i tradycjach polskiej endecji, nie mówił praktycznie nic o przedwojennym antysemityzmie. Żydzi to nie był żaden temat, a my byliśmy „asemitami”. Ortodoksyjnego Żyda zobaczyłem po raz pierwszy dopiero w 1983 roku na krakowskim Kazimierzu. I to była całkowita egzotyka. Dwa nieprzenikające się światy.
Nie zdawałeś sobie sprawy, że w twojej rodzinie te dwa światy jednak się splatają.
– Na półce w naszym domu rodzinnym stała kuriozalna książka: „England in the Age of American Revolution” Lewisa Namiera. Zastanawiałem się, skąd taka książka w domu, w którym nikt nie mówił po angielsku. W trakcie moich badań odkryłem, że Lewis Namier właściwie nazywał się Ludwik Namierowski i był rodzonym bratem mojej babci Teodory.
Moja babka i matka robiły wszystko, żebym o Ludwika nigdy się nie dowiedział. Po pierwsze, ujawnienie jego istnienia oznaczało autodemaskację. Po drugie, Ludwik uosabiał żydowski spisek przeciwko ukochanej Polsce, bo wytyczył „zdradziecką” linię Curzona.
A właściwie dostarczył brytyjskiemu rządowi argumentów za tym, żeby polska granica wschodnia przebiegała według podziałów etnicznych. On nie chciał wielkiej Polski, bo wiedział, że byłaby to Polska imperialna. Wiedział, że zagarnięcie całej Galicji będzie oznaczać przymusową dezukrainizację tych ziem. Jak widać na przykładzie II Rzeczypospolitej, miał rację. Nie miał jednak racji w wierze w wielką Rosję. Ale to już inny temat.
Naprawdę nie był żadnym zdrajcą Polski. Nie mógł nawet nim być z tej prostej przyczyny, że nie uważał się za Polaka. Kontestował decyzję swoich rodziców o asymilacji do kultury polskiej jako autodestrukcyjną, upokarzającą i właściwie nie do zrealizowania. Został Brytyjczykiem, jednocześnie pozostając przy swoim żydostwie – całkowicie laickim. O żydowskiej religii nie miał bladego pojęcia. Problem tożsamości męczył go jednak przez całe życie. Myślę, że jego prochy dlatego zostały rozsypane, ponieważ nie było na całej kuli ziemskiej miejsca, w którym mogłyby być złożone, miejsca, w którym czułby się u siebie. Nie mógł też wrócić do rodzinnego majątku, do Koszyłowiec. Pradziadek Józef go wydziedziczył.
Ale i tak chyba trochę imponuje ci Ludwik? Czy – właściwie – Lewis Namier.
– Mnie zaimponowała jego duma. Poczucie godności. Niechęć do płaszczenia się przed Polakami, byle tylko ci uznali go za swego, równego sobie. Jego odrzucenie polskości było sprawą godnościową właśnie.
Czy identyfikujesz się z Ludwikiem?
– Nie, ale go rozumiem. Odkrycie moich korzeni nie oznacza wcale, że stałem się Żydem. To byłby nonsens. Ani rabini, ani „aryjskie rzeczoznawce” nie będą za mnie decydować o mojej tożsamości. Dziękuję. Jestem Polakiem, ale na własnych, a nie Romana Dmowskiego warunkach. Jestem Polakiem, który nie wstydzi się mówić o swych żydowskich przodkach. Tą książką nie niweczę więc, ale przeciwnie: wieńczę proces asymilacyjny mojej rodziny.
Jak w ciebie wszedł ten dybuk?
– Po jednej z naszych rodzinnych wypraw do Koszyłowiec napisałem reportaż, który ukazał się w „Wyborczej”. Przeczytał go historyk, etnolog dr Andrzej Zięba, który zaprosił mnie na swój wykład „Sir Lewis Namier: Żyd, syjonista, współautor linii Curzona”. Zadzwoniłem do mamy, by zapytać, kim jest dla nas sir Lewis Namier. Już się nie broniła. – Bo babcia miała brata… – wyznała. I nagle się wyjaśniło, skąd jego książka o amerykańskiej rewolucji znalazła się w naszym domu.
Rozmawialiśmy o twoim dybuku, to pogadajmy też o twoich dziadach.
– To jest opowieść o polskiej inteligencji z awansu, o przełamywaniu granic stanowych. O drodze z mazowieckiego miasteczka do elit stolicy i Gdańska. Dziady i dybuki często rozmawiały ze sobą, spierały się. A moja matka, choć łączyła w sobie obie te sprzeczności, to uznawała fałszywą hierarchię i podział na „prawdziwych” i „nieprawdziwych” Polaków.
Czyli w pewien sposób rozliczasz się z młodością, gdy nosiłeś przypinkę z „mieczykiem Chrobrego”.
– Wtedy nie rozumiałem grozy tej ideologii. Teraz widzę, do czego prowadziły rasistowskie teorie Dmowskiego. A dziś czuję, jak bardzo mnie to dotyka. Wszak gdyby nie asymilacja, moi przodkowie zginęliby podczas drugiej wojny światowej.
Czy teraz, po tych wszystkich odkryciach, inaczej patrzysz na Zagładę?
– Zdecydowanie. Bo Zagłada przestała być już tylko wiedzą książkową, a stała się doświadczeniem osobistym. I jest w tym pesymizm.
Bo?
– Bo teraz dopiero widzę, że pewien poziom wrażliwości można osiągnąć, dopiero kiedy dotyczy to nas samych. Gdy umiemy wejść w skórę innego prześladowanego człowieka. Dopóki byłem Polakiem z „mieczykiem Chrobrego”, oburzałem się na takie filmy jak ten Lanzmanna [Claude Lanzmann, reżyser filmu „Shoah” – red.]. Kiedy lata temu dowiedziałem się o swoim pochodzeniu, zacząłem na te sprawy patrzeć inaczej. Kiedyś zobaczyłem drzewo genealogiczne mojej żydowskiej rodziny, a na nim osiemnaście osób, które zginęły w Holocauście. Przy ich imionach i nazwiskach widniały nazwy: Treblinka, Oświęcim, Bełżec, Majdanek. A zaraz obok, w ocalałych konarach drzewa, nazwisko moje i brata. Oni wszyscy to przecież moi bliscy krewni.
Poczułeś, że to też mogło spotkać ciebie?
– To przerażające – ale jako czysto słowiański Polak bym tego nie zrozumiał. Teraz Holocaust siedzi we mnie. Byłem więc po dwóch stronach nieprzenikających się światów. I stwierdzam, że te światy nigdy się ze sobą nie zetkną.
Wystarczy włączyć telewizor, by się dowiedzieć, że wszyscy jesteśmy potomkami szlachty i husarii. Nie było mieszczan, nie było chłopów, nie było innych grup etnicznych.
– Mitologia, bzdety, kłamstwo, polityka, szkodnictwo. Mam w rodzinie dwóch wujków w Wehrmachcie, jednego oficera UB, powstańców warszawskich, partyzantów, komunistów, choć sam działałem w antykomunistycznej opozycji. Prawda jest tam, gdzie jest sprzeczność. A prawica uwielbia powtarzać za Józefem Mackiewiczem, że „tylko prawda jest ciekawa”. No i proszę. Oto prawda, tylko że oni nie chcą jej znać.
A podziały stanowe? Wydajesz książkę o korzeniach ziemiańskich w czasach, gdy w inteligenckiej bańce rozmawia się raczej o ludowej historii Polski. Wiadomo już, co znaczyła „pańska władza” nad „chamem”.
– Nie czytaj mojej książki wybiórczo. Może i dybuki są ziemiańskie, ale nie mówię tylko o nich. To jest też opowieść o parweniuszach, o chłopach i robotnikach. Chodziło mi o uczciwą historię. Uniwersalną. Osobistą, pisaną prosto z brzucha.
Dużo musiałeś wykreślać?
– Tylko trochę. Głównie te wątki i opinie, które mogłyby ugodzić w pamięć mojej mamy. Bo ja nie chcę się z nią publicznie rozliczać.
A rodzina? Jak zareagowała na tę książkę?
– Tata bardzo przychylnie. Zadedykowałem ją właśnie rodzicom. Sprzeciwiała się siostra cioteczna, obawiając się hejtu, ale głównie dlatego była przeciw, że babcia i moja mama by sobie tej publikacji nie życzyły. Tu nasuwa się pytanie: ile jesteśmy winni naszym przodkom i jak dalece mogą oni ingerować w nasze wybory.
Cóż, antysemita widzi w Polaku Żyda tak długo, jak długo może go tropić, a tamten ucieka. Ja nie zamierzam przed nikim uciekać, tak jak uciekały moja babcia czy mama. Nie będę łowną zwierzyną.
Czuję, bo widzę, ile osób przychodzi na spotkania, że takich jak ja są w Polsce tysiące. Może napiszą swoje historie.
Rozmawiał Krzysztof Katkowski
Przeczytaj także: Wieża Babel, czyli krytyka totalitaryzmu
Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach
A jak zareagował brat?
Gdy Rzeczpospolita informuje o odnalezieniu listu abp Karola Wojtyły, o czym Więź donosi pod tytułem „Rzeczpospolita: Kard. Wojtyła miał w swojej diecezji księdza pedofilia. Zareagował błyskawicznie”, Gazeta Wyborcza przemilcza tę informację, zamiast krytycznie go zweryfikować (widać ocenia go jako zbyt pozytywny dla przyszłego papieża, w odróżnieniu od niektórych tutejszych komentatorów próbujących go bagatelizować lub uczynić z niego dowód przeciw niemu).
Zamiast tego, zupełnie przypadkowo i bez związku z publikacją Rzeczpospolitej, Wyborcza spieszy z informacją, że pewien Holender za rok wyda książkę o tym, że jednak biskup Wojtyła krył pedofilów. Potem poprawia zamieszczając z tym Holendrem wywiad. Po tym akcie szacunku dla swoich czytelników i obiektywizmu dziennikarskiego Wyborczej, katolicka Więź publikuje wywiad z faktycznym naczelnym Wyborczej, który kieruje się powyższymi standardami. Autor wywiadu nie zapyta, czy promowana książka nie kieruje się takimi samymi standardami, bo wiadomo, ludzie z naszego plemienia są dobrzy, a z tamtego źli. Niech sobie każdy sam ocenia te wydarzenia.
Tyle, że wspomniany list jest dowodem przeciw Wojtyle. Jest to oczywiste dla każdego, kto choć trochę zna przepisy kodeksu prawa kanonicznego z 1917 roku.
Co do Wyborczej, to widzę, że nie przebywasz po „lewej stronie internetu”, bo byś wówczas wiedział, że Wyborcza jest kojarzona z apologetami Jana Pawła II po artykułach Magdaleny Czyż z jej „troglodytami”. Rozumiem oczywiście niemal alergię prawicy na samo wspomnienie o GW, ale warto choć trochę orientować się w tym, z czym się „walczy”.
Bo teraz dopiero widzę, że pewien poziom wrażliwości można osiągnąć, dopiero kiedy dotyczy to nas samych. Mam wrażenie że to zjawisko dotyczy głównie mężczyzn. Kobiety nie mają aż takiego problemu z empatią 😉