Opowiadając dzieje czarnohorskich gazdów i watahów, Stanisław Vincenz przypomina nam, że do obowiązków ludzkich należy nie tylko pomnażanie tego, co duchowe, ale i bunt przeciw każdej formie zniewolenia. Posłowie do książki „Na wysokiej połoninie”.
Pokolenia urodzone w Polsce Ludowej (1945 – 1989) nie miały pojęcia, kim są Huculi, gdzie szukać górali karpackich mówiących gwarami języka ukraińskiego. Łemkowie i Bojkowie (Wierchowińcy) zostali deportowani z Beskidu Niskiego i Sądeckiego, z Bieszczadów przez władze komunistyczne w ramach operacji „Wisła” przeciwko banderowskiej partyzantce niepodległościowej na Warmię i Mazury, na Dolny Śląsk.
Ale w końcu lat sześćdziesiątych trafił do polskich kin film Serhija Paradżanowa „Cienie zapomnianych przodków” (Тіні ́забу́тих пре́дків), na kanwie opowiadania Myhajła Kocjubinskiego. Film był „produkcji radzieckiej”, ale rozniosło się szybko po Warszawie, że tej „radzieckości” nie należy brać poważnie, a reżysera żadną miarą nie da się określić jako człowieka sowieckiego. Dzieło jest wyjątkowe i trzeba je zobaczyć. Film pokazywany był zresztą tylko w kinach studyjnych. Dopiero z niego dowiedziałem się, że istnieje Czarnohora i zamieszkują ją Huculi. W kręgu przyjaciół zastanawialiśmy się przez pół drwiąco, przez pół serio, jaki jest stosunek współczesnych Hucułów do marksizmu-leninizmu i czy zdołano ich przerobić na „ludzi radzieckich”, o jakich czytaliśmy w podręcznikach języka rosyjskiego. Odpowiedź była oczywista.
Vincenz sięga po mit nie po to, aby wziąć w nawias historię, a samemu przenieść się do alternatywnej rzeczywistości, lecz po to, aby wzbogacić samowiedzę człowieka nowoczesnego
Od czasów romantyzmu pisarze, malarze i etnografowie ukraińscy i polscy interesowali się starą cywilizacją pasterzy wschodnio-karpackich. W dwudziestoleciu 1918-1939 Huculszczyzna była modna, przyciągała turystów zimą i latem, fascynowała egzotyką. Ludzie pióra i pędzla przemierzali mniej uczęszczane szlaki, ich kontakty z czarnohorskimi pasterzami wykraczały poza turystyczną sztampę.
„W pewien jesienny poranek na wysokiej połoninie – pisał w roku 1935 Jerzy Stempowski w eseju „Nowe marzenia samotnego wędrowca” – mgła zapędziła mnie do zimarki (chaty pasterskiej obliczonej na pobyt do końca grudnia), w której znajdowało się trzech mężczyzn i jedna, zresztą młoda i piękna, kobieta. Od wielu już lat – zapewne nigdy – nie zdarzyło mi się widzieć ludzi równie pogodnych, radosnych i beztroskich. Mężczyźni okazali się ludźmi doświadczonymi, bywali w różnych krajach, żyli z różnych zawodów i do pasterstwa wrócili z własnego wyboru. Rozmowa z nimi okazała się bardzo interesująca, ale to już był tylko szczegół wobec możności przebywania, chociażby przez kilka chwil tylko, wśród ludzi szczęśliwych”.
W „Dialogach z Sowietami”, książce autobiograficznej, napisanej i wydanej już na emigracji, Stanisław Vincenz wspominał swoje relacje z Hucułami, kiedy w latach trzydziestych mieszkał we wsi Bystrec: „Jeśli mnie samemu udawało się zainteresować mych sąsiadów tym czy owym, to nie dlatego tylko, że znałem ich język, narzecze dość odrębne, i że wzbudzałem zaufanie, ale że starałem się poznać ich sposób myślenia i odczuwania, a byłem z nimi na miejscu […]. A jakżeż docierałem do tego sposobu myślenia? Odpowiedź jest ta, że właściwie trudno rozstrzygnąć, kto więcej nauczył się, oni ode mnie czy ja od nich. W tym samym rzecz”.
Od początku lat osiemdziesiątych Instytut Wydawniczy PAX publikował kolejne tomy tertralogii „Na wysokiej połoninie”, która dziesięć lat wcześniej ukazała się nakładem londyńskiej Oficyny Poetów i Malarzy. Równocześnie ukazał się w Znaku zbiór esejów Vincenza „Z perspektywy podróży”, a potem, już w stanie wojennym, dwutomowe wydanie w PIW-ie. (Cztery tomy „Na wysokiej połoninie” zostały wznowione na początku XXI wieku przez Fundację Pogranicze w Sejnach).
Niemal wszystko w tych książkach sprzeciwiało się naszym czytelniczym przyzwyczajeniom, niemal wszystko zadziwiało, od języka poczynając, na sposobie opowiadania kończąc. Byliśmy uwikłani w historię, a autor roztaczał przed nami świat mitu. Na wysokiej połoninie nie jest jednak rekonstrukcją mitologii górali karpackich, jest czymś więcej, jest autonomicznym dziełem literackim czerpiącym energię duchową z dawnych podań huculskich, a także z form bytu społecznego ukształtowanych przez wieki na obszarze Czarnohory. Vincenz nie jest mitografem, należy do grona dwudziestowiecznych pisarzy-mitotwórców, którzy w fenomenie tak archaicznym jak mit dostrzegli narzędzie pomagające zrozumieć sytuację człowieka nowoczesnego.
„Godne uwagi – pisał autor „Na wysokiej połoninie” w jednym z esejów – że Plato nieraz kończył dialogi MITEM [wyróżnienie St.V.]. Tam, gdzie kończy się wiedza i wyrażalność odczucia, tam zaczyna się i tam wyraża mit, stare doświadczenie, nierzadko zapomniane, które powraca” („Dialogi lwowskie”; 1959). A w innym eseju przekonywał, że mit, choć wydaje się nieprawdopodobny, jest prawdą w każdym calu. Jest skondensowanym obrazem doświadczeń i wniosków z doświadczeń („«Ofiara» Stefanii Zahorskiej”; 1955). Pisarz nie uległ więc pokusie zdyskwalifikowania mitu jako formy prymitywnej, która prędzej czy później odesłana zostanie przez człowieka racjonalnego do lamusa.
Vincenz poszedł raczej w kierunku wskazanym przez Bronisława Malinowskiego. W pracy „Mit w psychice człowieka pierwotnego” antropolog pisał, że mit jest narracją wskrzeszającą pradawną rzeczywistość dla zaspokojenia głębokich potrzeb religijnych, uzasadnienia dążeń moralnych, wyjaśnienia norm czy nawet wymogów praktycznych. „Narracja mityczna nie jest fantazją, lecz żywotnym składnikiem cywilizacji ludzkiej”, „aktywną, stale działającą siłą”, świadczy o istnieniu „pierwotnej, ważniejszej i bardziej istotnej rzeczywistości, która determinuje obecne życie, losy i działania ludzi”.
Vincenz sięga po mit nie po to, aby wziąć w nawias historię, a samemu przenieść się do alternatywnej rzeczywistości, lecz po to, aby wzbogacić samowiedzę człowieka nowoczesnego. Jakie mianowicie korzyści mielibyśmy osiągnąć z obcowania z „obrazami, dumami i gawędami z wierchowiny huculskiej”? Czytelnika „Na wysokiej połoninie”, esejów i pism autobiograficznych Vincenza uderza przede wszystkim nawrót do humanizmu.
Upadek moralny człowieka w wieku XX dystansował najbardziej pesymistyczne diagnozy minionych stuleci i zdawał się nie mieć dna. Towarzyszył temu potężny nurt katastrofizmu. Jedni bili na alarm, apelując o ratowanie zagrożonej cywilizacji, inni z rezygnacją obwieszczali nieuchronną i nieodwracalną zagładę. Vincenz, świadomy wszystkich zagrożeń, nie rezygnuje z postawy humanistycznej, uporczywie deklaruje swoją wiarę w sens ładu ludzkiego.
Druga wojna światowa i sowiecka ekspansja wygnały go z domu i z górskiej ojczyzny, ale we wspomnieniach z lat 1939-1945 próżno szukać goryczy, pesymizmu czy poczucia bezdomności. Książka autobiograficzna kończy się jednoznaczną pointą: teza Hobbesa, że na początku społeczeństwa była wojna, jest błędna. Rację ma Montesquieu — pierwotny jest stan pokoju. Vincenz przywołuje również austriackiego pisarza Adalberta Stiftera: oprócz dziejów gromkich i rzekomo wielkich dziejów państw, wojen i rewolucji, istnieją dzieje POZORNIE MAŁE, ale powszechniejsze, dzieje regionów niescalonych jeszcze w organizacje państwowe, dzieje wsi, dzieje rodzin, dzieje każdego człowieka – „te z konieczności nie tylko na pokoju opierają się, ale także na wzajemnym, i to nieraz wytężonym współdziałaniu” („Dialogi z Sowietami”).
Innym źródłem otuchy dla Vincenza jest kultura ludowa. Również do niej, choć zepchniętej na margines przez kulturę świadomą i oficjalną, stosuje pisarz słowa Platona, że głównym zadaniem życia jest „dążenie do uszlachetnienia” („Homer, Odyseja i mit o Odysie”). Człowiek, przekraczając horyzont praktyczny i materialny, staje się budowniczym „żywego świata duchowego” („Uwagi o kulturze ludowej”; 1938)
Folklor europejski nazywał bez wahania „wielkim dziełem sztuki”. Jego tematem są najbardziej elementarne wątki: życie, płodzenie, podtrzymanie ciągłości społeczeństwa, walka ze śmiercią. Folklor jest uniwersalny, chociaż nie zabiega o przekroczenie granic gminy, a nigdy nie posługuje się propagandą. Kultura ludowa afirmuje istnienie, opiera się na rytmach przyrody, na zmianach pór roku, Słońca i Księżyca, połączonych z nimi świętach i uroczystościach.
Życie społeczności tradycyjnej jest wielorako splecione z przyrodą, „przemożną, dobroczynną i straszną w prawach i chimerach”. Wpływ nakazów i wskazówek natury – powiada Vincenz – determinuje byt huculskich pasterzy. To jest ta „stara prawda” – jak mówią i śpiewają na Czarnohorze. Stara, bo odwieczna, prawda, bo nie sposób „przechytrzyć kłamstwem ni ziemi, ni deszczu, ni wiatru, ni słońca” („Uwagi o kulturze ludowej”). Jak intensywnie daje temu wyraz opowieść „Na wysokiej połoninie”! Jej bohaterowie akceptują swoje uzależnienie od natury, którą postrzegają jako dar, a nie przekleństwo. Zasadniczym rysem kultury ludowej jest ufność w trwały i konieczny porządek, który w ostatniej instancji ma wymiar kosmiczny i religijny.
Nasza lektura książek Stanisława Vincenza, w szczególności tetralogii „Na wysokiej połoninie”, byłaby jednostronna, gdybyśmy ograniczyli się do wymiaru kultury duchowej. Ona jest najważniejsza, ale swą ważność czerpie również z tego, że pozwala przeciwstawić się zniewoleniu. Przez wieki pasterze karpaccy bronili się skutecznie przed przekleństwem pańszczyzny, z której szlachta polska w swoim zaślepieniu i głupocie uczyniła filar gospodarki Rzeczpospolitej. Pierwszy tom tetralogii, „Prawda starowieku”, obszernie opowiada o oporze i walce zbójników karpackich w obronie huculskiej słobody (autonomii). Poczet tych wojowników otwiera legendarny Hołowacz, po nim idzie Dobosz, a następnie Dmytro Wasyluk.
Narrator „Na wysokiej połoninie” precyzyjnie charakteryzuje sytuację społeczną na Huculszczyźnie po pierwszym rozbiorze Rzeczpospolitej. Urzędnicy i funkcjonariusze cesarscy: mandatorie, straże celne, puszkarze, żandarmi wysłani zostali do pilnowania granicy Galicji. O ile w Wiedniu maskowali swoją głupotę i chciwość, o tyle w górach poczuli się już bezkarni. „Gwałtowali ciągle, słali listy do Gubernium, jaki to niebezpieczny, rozbójniczy i hardy naród górski […]. W Kutach zbudowali katownię, pobudowali sobie kuckich oprawców, psiołupów do psiej służby i jak zaczęli nękać, drzeć i niszczyć naród! Do dziś dnia pamiętają ludzie. Kiedy przyszła «nekrutancja» [branka w rekruty), łapali junaków górskich jak psy na arkany, a kiedy kto chciał zwolnić się, napychali kieszenie. Potem wysyłali wyprawy za dezerterami, potem karne wojskowe wyprawy przeciw wsiom. Potem zaprowadzili prawo szubieniczne, czarne szubienice stały przy drogach rzędami. Za nimi maszerowała pańszczyzna”. Co szlachcie nie udało się w Rzeczpospolitej, to zaprowadziła dzięki aparatowi represji państw zaborczych. (Przypomina się Hajdamaczyzna na Ukrainie Naddnieprzańskiej w roku 1768, bunt chłopski stłumiony przez szlachtę tylko dzięki pomocy wojsk rosyjskich).
Warto czytać Vincenza nie tylko dla intelektualnych horyzontów jego opowieści, nie tylko dla nadziei, którą po trafi z każdym tak szczodrze i z uśmiechem się dzielić. Jest on człowiekiem przyjaźni, piewcą harmonii, ładu. „Prawda Starowieku” rozpoczyna się od przygotowań do ślubu córki dziedzica z Krzyworówni. W jego imieniu gazda Foka Szumejowy zaprasza całą społeczność na wesele. Wymowa tego gestu jest symboliczna.
Ale Vincenz jest także bacznym obserwatorem tego, co społeczne i polityczne. Opowiadając dzieje czarnohorskich gazdów i watahów, górskich opryszków upominających się z bronią w ręku o słobodę, przypomina nam, że do naszych obowiązków ludzkich należy nie tylko pomnażanie tego, co duchowe, ale i bunt przeciw każdej formie zniewolenia[1].
Posłowie do książki Stanisława Vincenza „Na wysokiej połoninie”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Więź
Przeczytaj też: „Być albo nie być” według Thomasa Manna
[1] Odrębność Vincenza rysuje się wyraźnie, gdy zestawimy jego wizję z odbiorem w latach trzydziestych XX wieku takich inspirowanych folklorem Podhala arcydzieł jak tom opowiadań „Na skalnym Podhalu” (1903 – 1910) Kazimierza Tetmajera i balet „Harnasie” Karola Szymanowskiego (premiera w teatrze Národní Divadlo w Pradze w 1935 roku). Jan Lechoń usłyszał w „Harnasiach” „głos twórczego instynktu polskiego, triumfującego nad słabością, bezładem, bezmyślnością, […] jest to arcydzieło polskości mocnej, godnej, biorącej z ludu, ale nie schlebiającej prostactwu, podnoszącej tę ludowość do wielkiej sztuki tak właśnie, jak czynił Chopin. […] W «Harnasiach» mit polski wszedł jako równoprawny, dla wszystkich pojętny, do wspólnego marzenia ludzkości o jej najwyższym pięknie” („Narodziny mitu”, 1936). W „Harnasiach” zobaczył więc poeta apoteozę narodowej krzepy. Balet Szymanowskiego wszedł do dziedzictwa światowego z zupełnie innych powodów.