Zima 2024, nr 4

Zamów

Jedność jest przereklamowana

Agnieszka Kosowicz. Fot. Polskie Forum Migracyjne

Wciąż nie umiemy uznać, że istotnie się różnimy – i że tak będzie. I że to jest OK. A katolickiej społeczności w Polsce brakuje zgody na utratę pozycji monopolisty.

Ciężko się zrobiło być katoliczką.

Ciężko nieść i własne grzechy, i wory grzechów Kościoła.

Ciężko patrzeć, jak to, w czym się wyrosło, przecieka przez palce i się rozłazi. Ciężko uczyć się patrzeć na to krytycznie, dorośle, wymagająco, a także – bez odrazy.

Ciężko cierpliwie znosić, gdy jest się traktowanym przez ateistyczny świat jako rodzaj dinozaura, co to w bajki wierzy. Dobrotliwie traktowanego przez sympatię z innych powodów, no ale jednak reprezentującego ciemnogród. Pardon – reprezentującą.

Międzywyznaniowe spotkanie w Barcelonie było dla mnie niezwykle ciekawe. Zobaczyłam tam chyba polski Kościół przyszłości, nawet jeszcze niewyobrażonej. I póki co niewyobrażalnej

Agnieszka Kosowicz

Udostępnij tekst

Ważna niedzielna debata „Więzi” o „katolicyzmie po rozpadzie” przychodzi do mnie wkrótce po innym spotkaniu – międzywyznaniowej, międzykulturowej konferencji KAICIID poświęconej migracji, w której uczestniczyłam kilka tygodni temu w Barcelonie.

KAICIID gromadzi chrześcijan różnych wyznań, ale też muzułmanów, Żydów, buddystów, hinduistów, sikhów, bahaistów i przedstawicieli innych religii. Nie było scjentologów, co zresztą stało się przedmiotem dyskusji. Pojechałam, aby tam mówić o polskiej odpowiedzi na wojnę w Ukrainie – wróciłam z refleksją, że są jednak na świecie zjawiska niebywałe.

Jak być w mniejszości

Gdy w Warszawie słucham rozmowy o przyszłości Kościoła w Polsce, o biskupach, pomponach i odgrywanych rolach, o władzy, podziałach, odchodzeniu z Kościoła i o tym, jak zróżnicowani są polscy katolicy i katoliczki – myślę, że ta rozmowa ciągle jest bardzo egocentryczna. „Jedność jest przereklamowana” pada w pewnym momencie na warszawskim spotkaniu.

Nie ma jedności, ale to nie szkodzi. Tak, katolicy są podzieleni. Sama z wieloma nie mam absolutnie nic wspólnego – a mimo to klękamy razem przed ołtarzem.

Są w Kościele rzeczy jednoznacznie złe i to nie podlega dyskusji. Są nie do przyjęcia. Nie jest kwestią różnicy zdań przestępczy charakter pedofilii albo wykorzystania seksualnego osób dorosłych obojga płci. Nie są kwestią różnicy zdań finansowe malwersacje. Tu nie trzeba zgody, tylko prokuratury.

Wciąż nie umiemy jednak uznać, że istotnie się różnimy – i że tak będzie. I że to jest OK. I nie jesteśmy jedyni, ani pod tym względem wyjątkowi. To, czego – moim zdaniem – katolickiej społeczności w Polce również brakuje, to po prostu zgody na utratę pozycji monopolisty.

Wiele lat temu jeden z protestanckich księży w Polsce powiedział mi, że hierarchia katolicka może się od protestantów tego właśnie nauczyć: jak być w mniejszości. Protestancki ksiądz, podobnie jak imam albo rabin w Polsce, potrafi to, oni mają to doświadczenie. Fakt stanowienia mniejszości nie godzi w ich poczucie tożsamości. Gdy myślę o przyszłości katolików w Polsce – uważam, że właśnie tego najpilniej trzeba się nauczyć.

To się nazywa różnorodność

Spotkanie w Barcelonie było dla mnie niezwykle ciekawe. Zobaczyłam tam chyba polski Kościół przyszłości, nawet jeszcze niewyobrażonej. I póki co niewyobrażalnej.

Biskup z Norwegii, który uważa, że jego oczywistym obowiązkiem – jako przedstawiciela religii w Norwegii dominującej – jest tworzenie ścieżek dialogu wyznań mniejszościowych z władzą (do której on, protestancki biskup, ma łatwy dostęp). Uważa za oczywiste, że jego zadaniem jest pomagać sikhom w kontakcie z burmistrzem miasta.

Przedstawiciel Kościoła katolickiego z dużego miasta w Niemczech, który mówi, że Kościół ma dużo wspólnego ze społecznością LGBT w mieście – obie są mniejszością i obie mają siedziby na peryferiach, dzięki czemu pomagają sobie (para gejów w czasie pandemii sprawdzała paszporty covidowe wiernym przed wejściem na nabożeństwo – ksiądz nie miał takich logistycznych możliwości).

Dwie kobiety – jedna Żydówka niemiecka, druga amerykańska odkrywają, że ich przodkowie pochodzą z Bułgarii. W różnych gronach rozmawiamy o tym, jak trudno jest Żydom w różnych krajach świata bez przerwy tłumaczyć się z poczynań Izraela, z którym wcale nie czują, że mają coś wspólnego. Dowiaduję się przy okazji o tym, że do założenia nowej wspólnoty żydowskiej potrzeba, w zależności od interpretacji, dziesięciu dorosłych mężczyzn albo dziesięciu dorosłych osób dowolnej płci, a także, iż istnieją wspólnoty bez rabinów.

Spotykam w Barcelonie Żydówki feministki. Dowiaduję się od nich o różnicach między wspólnotami ortodoksyjnymi i konserwatywnymi oraz o tym, że są wśród nich grupy otwarte na osoby homoseksualne. Konserwatywna wspólnota żydowska otwarta na lesbijki? Tak, i to wspólnota tego samego wyznania co społeczność z filmu „Shtisel” na Netflixie. Tego samego, co osadnicy na Zachodnim Brzegu. Tego samego, co Leonard Cohen. Tego samego, co kilku obecnych rabinów, w tym jeden dość arogancki. To się nazywa różnorodność. Niezwykłe było widzieć, jak dwie kobiety z różnych kontynentów czują ze sobą, mimo wszystko, istotną więź z powodu wyznania. Sama nigdy nie doświadczyłam czegoś takiego.

W tym spotkaniu jest Bóg

W Barcelonie spotykam też imama, który na brytyjskiej prowincji integruje rodziny Romów z Rumunii – i postrzega świat w perspektywie zmian pokoleniowych. Opowiada o losach swojej rodziny, która pokolenie temu opuściła Indie. O synach, którzy niecierpliwią się, gdy na Wyspy przyjeżdżają nowi imigranci. Wyróżnia go w dużej grupie uczestników spokój i pogoda ducha.

Komiczne wydają mi się pretensje do chrześcijan i Żydów, zgłaszane przez kogoś ze społeczności muzułmańskiej: „Wam się wydaje, że odchodzenie od wiary tylko was dotyczy; zakładacie, że wszyscy ateiści na świecie mają korzenie judeo-chrześcijańskie”.

Ubytek wiernych martwi i hinduistów, i muzułmanów. Wyznawcy wielu religii podzielają poczucie, że są traktowani przez świat jak przeżytek.

Spotykam też chłopaka z Gwinei, którego we Francji trzymała przy zdrowych zmysłach religia i meczet. Dzięki wierze przetrwał obozy pracy w Libii, podróż przez Morze Śródziemne, potem wiele lat bez papierów – dziś mówi: „A teraz jestem Francuzem”. Opowiada, jak religia pomogła mu pokonać nienawiść. O szoku po tym, co przeżył w Libii: tortury i przemoc ze strony… współwyznawców. Dziś mieszka obok Libijczyka, co uważa za chichot losu.

Wesprzyj Więź

Spotykam bahaistów, hinduistów, buddystów. Rozmawiamy o traktowaniu kobiet przez księży, rabinów i kapłanów różnych wyznań („a nie, mój rabin nawet mnie słucha” – prostuje jedna z uczestniczek spotkania). O roli wspólnot religijnych w integracji migrantów. O tym właśnie, że to wspólnota, bliskość innych ludzi, zaufanie, pozostawanie w interakcji są istotą tej integracji.

Dla wierzących w tym spotkaniu jest też Bóg.

Przeczytaj też: Jak ja się cieszę, że nie jestem biskupem

Podziel się

1
Wiadomość

Piękny artykuł.
Bycie w mniejszości nie jest takie straszne. Właściwie każdy człowiek jest w jakiejś mniejszości – niskich, bardzo wysokich, nosicieli okularów, nie posiadających lub posiadających różne rzeczy… Tylko jak BISKUPI zniosą fakt, że nie reprezentują 90% narodu, a tylko np. 30%?
Pozdrawiam.

Tak tylko dodam, że konserwatywne wspólnoty żydowskie otwarte na lesbijki to nic dziwnego. Tora nie zawiera żadnego zakazu seksu między kobietami, więc rabin nie może powiedzieć, że nie wolno. Jest zakaz homoseksualizmu męskiego, o kobietach ani słowa.

> Ciężko się zrobiło być katoliczką.

Witamy w klubie. Być niekatolikiem w kraju, w którym pyszna, arogancka, nieczuła na własne przywary i przestępczą działalność niektórych ze swoich swoich funkcjonariuszy organizacja jakoby religijna ma hegemoniczną pozycję i bezwzględnie z niej korzysta – nie było łatwo i dalej nie jest.