Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Pozwolić miłości odejść, czyli jak pokochałem smutek Williego Nelsona

Willie Nelson podczas koncertu w New Jersey w maju 2012 r. Fot. Joshbg2k / Wikimedia Commons

Ten, kto kocha szczerze, zostaje sam. Może to, co prawdziwe, musi być gotowe na stratę, na usunięcie samego siebie w cień?

Czwarty odcinek cyklu Michała Gołębiowskiego i Damiana Jankowskiego „Listopadowa piosenka”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj

Od lat zapomnieć nie mogę pewnego opowiadania. Napisał je Fiodor Dostojewski w 1848 roku, sporo przed swoimi wielkimi powieściami. „Białe noce”, bo o nich mowa, niekoniecznie są wybitną prozą, miejscami rażą wręcz nieznośnym sentymentalizmem, cechującym głównego bohatera, ale…

Fabuła jest prosta: młody marzyciel przypadkowo spotyka dziewczynę, Nastusię. Ona szlocha, on ją pociesza i jej pomaga. Okazuje się, że kobieta czeka na powrót kogoś, kto przed rokiem obiecał jej miłość i wyjechał. Dalej akcja toczy się dość przewidywalnie: marzyciel szybko zakochuje się w dziewczynie, spotykają się kilka razy, by spacerować ulicami chyba Sankt Petersburga w tytułowe białe noce, gdy ciemność nie zapada. Chłopak wreszcie zdobywa się na odwagę i wyznaje miłość, a Nastusia ją odwzajemnia. Kiedy jednak idą wtuleni w siebie pod jej dom, po raz pierwszy jako para, niespodziewanie trafiają na… dawnego ukochanego dziewczyny. Ona dziękuje naszemu bohaterowi za wsparcie i odchodzi z tamtym.

Dostojewski to brutalista, przybliża swojego protagonistę do urzeczywistnienia marzenia, doprowadza go do miejsca, w którym ten myśli, że los wreszcie wynagrodził mu samotnicze lata. I każe skonfrontować się z rzeczywistością: marzyciel pomylił współczucie, wdzięczność za troskę czy przyjaźń – z miłością. A może to była miłość, tylko że taka, która przytrafia się nie w porę, absolutnie niemożliwa do spełnienia? Puenta jest bezlitosna, ale z drugiej strony: czy klasyczny happy end nie jawiłby się nam jako coś sztucznego i naiwnego?

„Białe noce” przenosili na duży ekran Luchino Visconti i Robert Bresson, kilkanaście lat temu udanie parafrazował je James Grey w swoich wyciszonych „Kochankach”. Podobny motyw podjął Willie Nelson, piosenkarz country, który niepowtarzalnym głosem wyśpiewał chyba wszystkie amerykańskie przeboje drugiej połowy XX wieku. W 1980 roku napisał on na potrzeby filmu „Honeysuckle rose” balladę „Angel flying too close to the ground” (co ciekawe, nominację do Oscara zdobyła wtedy jego druga piosenka z sountracku, hitowe „On the road again”).

Już wcześniej Nelson śpiewał o „małych rzeczach”, przekazywanych byłej żonie, a dotyczących ich dzieci, lub o „niebieskich oczach płaczących w deszczu”. O czym opowiada tym razem? Całość to raptem kilkanaście wersów skierowanych do ukochanej, nazwanej „aniołem, który leciał zbyt blisko ziemi” i w konsekwencji spadł na ziemię (poeci nie zawsze wiedzą, że ubóstwienie kogoś może przynieść przeciwny efekt…). Bohater znalazł poturbowaną dziewczynę, opatrzył „złamane skrzydło” i ugościł u siebie, zaopiekował się, obniżył gorączkę, pocieszył. Wszystko to jednak ze świadomością, że ich wspólny czas wkrótce dobiegnie końca: „Wiedziałem, że któregoś dnia będziesz na siłach, by odlecieć. / Miłość jest przecież najlepszym lekarstwem, jakie można dostać”. Finalnie „anioł” faktycznie go opuści.

Ten, kto kocha szczerze, zostaje sam. Może to, co prawdziwe, musi być gotowe na stratę, na usunięcie samego siebie w cień, na wypuszczenie ukochanej/ukochanego z rąk? Albo na świadomość, że nigdy nie będzie tak, jak w poruszającym wierszu Tuwima: nie znajdzie się nikt – i to jest w porządku – „kto rozszalałe serce uspokoi, / kładąc na oczy miłosierne ręce”, kto – jak w pieśni Niemena – naszym wątpliwościom „zabroni świtać”.

Oczywiście nie zawsze. Miłość może przejść próbę czasu, odwzajemnić się i dać dwojgu ludziom poczucie spełnienia rozpisane na długie lata. Może też spełnić się „za pięć dwunasta”, na ostatnim odcinku życia, jak w cudownej „Miłości w czasach zarazy” Márqueza, lub też podarować komuś jedynie krótką chwilę spełniania. Albo nie spełnić się wcale, zgubić się w labiryncie życia, w meandrach jednej złej decyzji, jednego słowa, którego zabrakło, by zacząć wspólną wędrówkę. Czy wolno odmówić takiej miłości – zagmatwanej, zawieszonej, nierzadko niewypowiedzianej i bolesnej – prawa do istnienia? Ostatecznie i tak bodaj każda miłość ma w sobie słodko-gorzki smak, swoje własne bóle i straty, dni ciemne i jasne, poczucie niewystarczalności i kresu.

Świat pełen jest dziewcząt i chłopców, kobiet i mężczyzn, którym – powiedzmy skrótowo – w życiu uczuciowym nie wychodzi, notorycznie przegranych w turnieju miłości, wiecznie spóźnionych, źle odczytujących sygnały wysyłane przez wybranków. Sztuka, ta wielka sztuka, jest po ich stronie. Perspektywę niespełnienia przyjmował Goethe, eksperymentujący na duszy Wertera, i Leśmian, uciekający w rzeczywistość snu, w której dosłownie latał z ukochaną. Ale przecież nie tylko oni. Podobne wątki znajdziemy u Czechowicza i u Asnyka, u Osieckiej i u Meluy, u Beatlesów i u Bakera, u Orbisona i u Dylana, u Wong Kar-Waia i u Kieślowskiego.

Wesprzyj Więź

Co do kina: najpiękniejsza moim zdaniem scena miłosna rozgrywa się w „Uczcie Babette” (1987) Gabriela Axela, arcydziele o smaku życia. Oto młody żołnierz zaleca się do jednej z córek pastora. Ojciec dziewczyny staje im na przeszkodzie. Zrezygnowany chłopak wyjeżdża. Po latach wraca na kluczową dla fabuły kolację, jako generał. Na koniec, przed wyjściem, zatrzymuje się przy ukochanej, oboje są już starymi ludźmi. Mówi: „Trwałem u Twego boku każdego dnia mojego życia”. Gdy uzyskuje potwierdzenie, że wybranka to przeczuwała, dodaje: „Będę przy Tobie przez wszystkie dni, jakie mi jeszcze pozostały. Co wieczór zasiadać będę z Tobą do stołu. Nie ciałem, które ułudą jest zaledwie, lecz duchem”.

Może więc doraźne spełnienie nie jest najistotniejsze? Podobnie chyba uznaje Nelson, gdy nuci: „opuść mnie, skoro musisz”, „fruń, przekraczając prędkość światła”, „chcę widzieć Cię w górze, a nie w dole”. Bohatera jego piosenki, podobnie zresztą jak bohaterów Dostojewskiego i Axela, kłuje kropla żalu, ale nie rozpaczy, nie goryczy. Nie ma on w sobie złości wobec opuszczającej go osoby, raczej wdzięczność za to, że ich znajomość mu się przytrafiła. I nie skończyła się wraz z nastaniem dnia. Pamiętał ją, nigdy z niej nie zrezygnował. Także wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy życie ich rozdzieliło. Pamiętał, a więc kochał naprawdę.

Przeczytaj też: Rozmowy mistrza Leonarda ze śmiercią

Podziel się

7
1
Wiadomość