W połowie lat 80. dawny wokalista The Who wydał album pełen muzyki do nocnych refleksji. Jest w głosie Daltreya wciąż ogromna siła. Nie wola mocy, nie tego typu mrzonki, tylko dojrzała opowieść o trwaniu w zmiennej rzeczywistości.
Trzeci odcinek cyklu Michała Gołębiowskiego i Damiana Jankowskiego „Listopadowa piosenka”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj
Fryderyk Nietzsche, chcąc zobrazować kolejne etapy wyzwalania się człowieka spod władzy autorytetów, użył metafory lwa jako duszy zbuntowanej. Pisał, że „lwem” stajemy się wtedy, gdy porzucamy stan bycia „wielbłądem”, czyli istotą obciążoną tradycją, moralnością i zewnętrznymi zasadami, aby wypowiedzieć światu swoje „nie”. To stan sprzeciwu i walki. Rebelia nie może jednak trwać wiecznie. Musi kiedyś ustąpić miejsca kolejnemu, ostatniemu etapowi rozwoju nadczłowieka, „dziecku”, które nie potrzebuje niszczyć to, co stare. Ono już tylko celebruje życie.
Ironia dziejów kontrkultury chciała, że lwem nazywano wokalistę najbardziej buntowniczego zespołu lat sześćdziesiątych, Rogera Daltreya z The Who. Czyniono to przez wzgląd na jego wizerunek sceniczny. Lata sześćdziesiąte znały wprawdzie wielu kudłaczy, zapuszczających włosy aż po pępek, aby kontestować pobór wojskowy oraz ułożone życie w społeczeństwie konsumpcyjnym, ale spośród nich bez wątpienia wyróżniał się potrząsający bujną blond grzywą Daltrey. Do tego specyficzny styl wokalny, przypominający miejscami drapieżny ryk. Daltrey stał się więc pierwszym lwem w świecie rock and rolla. Nie tylko ze względu na sceniczny performans, ale także na autentyczność, z jaką potrafił wyśpiewać teksty szokujące swoją buntowniczością nawet rozłożonych na trawach Woodstocku hipisów.
Dla Daltreya być buntownikiem oznacza życie w pełni świadome, zmagające się ze światem o prawdę. To trzymanie mocnej gardy, kiedy atakuje fałsz, a zarazem rozpalanie wnętrza wszystkim tym, co wartościowe
Rebelia nie może jednak, przypomnijmy, trwać wiecznie. W połowie lat siedemdziesiątych Daltrey i Townshend przekazali pałeczkę nowemu pokoleniu, nie bez dozy ironii śpiewając: „Hej, wy, punki, pozostańcie młodzi i na fali”. A później nastały lata osiemdziesiąte i czterdziestka, czyli tak zwany wiek średni. Wydany w tym czasie album „Under A Raging Moon” jest rozrachunkiem z dotychczasowym życiem. Spokojnym, a przy tym żywym i pełnym nadziei na jutro. W tym wszystkim najbardziej zdumiewa fakt, że choć to album w stylu wewnętrznego, osobistego rozrachunku i spojrzenia na swoją drogę z dystansu, w żadnym momencie nie wyczuwamy w nim stygnięcia. „Płomień nadal płonie”, jak słyszymy w piosence otwierającej, i rzeczywiście, samo brzmienie udowadnia, że nie są to słowa bez pokrycia. Nawet jeśli ten płomień jest „spokojny”, to pozostaje żywy i jasny.
Daltrey nagrał tym samym najlepszą, najszczerszą i najbardziej osobistą płytę solową w całej karierze, bez zapowiedzi, daleko od krzykliwych i kolorowych lat sześćdziesiątych, bez ekstatyczności flower power, daleko od cyganerii popartowej Andy’ego Warhola, przy której z początku kręcili się muzycy The Who, równie daleko od Woodstocku gorącego sierpnia 1969 roku, za to blisko samotnych zaułków, neonów i nocnych miejskich świateł. Album przyniósł muzykę do nocnych refleksji, unoszącą się swobodnie, dokładnie jak dym na stylowej okładce płyty. Jest też w głosie Daltreya ogromna siła. Nie wola mocy, nie tego typu mrzonki, tylko dojrzała opowieść o trwaniu w zmiennej rzeczywistości.
Piosenka „Rebel” nie mówi, jak można by się spodziewać, o kolejnej społecznej rewolucji ani odrzuceniu zasad. Jej bohater wraca do rodzinnych stron, do miejsca, w którym dorastał i do ludzi, z którymi uczył się życia. Przychodzi niczym weteran wielkich hipisowskich festiwali, Monterey i wspomnianego już Woodstocku, na których rozpalano ogień nadziei na radykalną zmianę świata. Umilkły szumne hasła i dźwięki gitary. Opadł dym marihuany i należało spojrzeć prawdzie na trzeźwo prosto w oczy. Świat nie stał się rajem. Najpewniej nigdy nim nie będzie. Jest taki, jaki jest, ale nie to się liczy przede wszystkim. Nie trzeba walczyć o społeczną rewolucję, wystarczy przecież kultywować pamięć o swoich korzeniach i wewnętrznym domu.
Daltrey nie od zawsze był buntownikiem, musiał, jak mówi jedna z piosenek The Who, „nauczyć się podnosić głos w gniewie”. Zawsze miał jednak wojowniczą duszę, co nie od początku było jawne, zważywszy na nieśmiałość i wycofanie w latach szkolnych.
W swojej autobiografii wspomina sytuację, która ostatecznie pozwoliła mu wyrazić to, co od zawsze w sobie nosił: „Pewnego ranka podczas przerwy obiadowej jeden z tych drani chciał mnie znów pognębić, więc złapałem za krzesło i uderzyłem go z całą mocą. Gdy to się stało, reszta oprychów dała mi już spokój. Role się odwróciły. Ale też nie sądzę, żebym sam stał się agresorem. Po prostu nauczyłem się bronić, przestałem tolerować cały ten syf, choć nigdy nie szukałem kłopotów. Pete [Townshend, czyli lider The Who − red.] sądzi inaczej. Ale to pasuje mu do mojego późniejszego wizerunku”.
Choć tekst piosenki „Rebel” napisał Bryan Adams, to jej treść, stworzona na indywidualne zamówienie, dokładnie odzwierciedla młodzieńcze doświadczenia Daltreya. Jest mowa o pierwszych ucieczkach z domu, o niezgodzie na to, aby rodzice i dziadkowie dokładnie planowali przyszłość za syna czy wnuka, o opuszczeniu miasta rodzinnego, aby zacząć samodzielne życie, o wzięciu steru we własne ręce. Teraz, osiągnąwszy czterdziesty pierwszy rok życia, można jednak spojrzeć wstecz, i uświadomić sobie rodzaj energii, która pcha zarówno na wyżyny, jak i w kłopoty:
Jestem buntownikiem,
buntownikiem,
trzymam się ściany
i walczę do końca
jak buntownik.
Wyznanie to brzmi tak, jakby postać z piosenki pogodziła się z prawdą o tym, kim zawsze była, kim zawsze będzie i pozostanie aż do końca. Coda utworu to wielokrotnie powtarzane: „Jestem buntownikiem, po prostu buntownikiem, zwyczajnym buntownikiem”… Pozostał nim jako mężczyzna w średnim wieku, głowa rodziny, człowiek ustabilizowany i rozsądny. Bunt dojrzał, stał się „płomieniem, który przygasł, a jednak wciąż płonie”. Przestał wyrażać się w ekstatycznej rewolcie, a zamiast tego zaczął przypominać „młode wino w nowych bukłakach” (zob. Mt 9,17). Stare bukłaki nie będą mogły go utrzymać, „bo pękają” (Mt 9,17). Jest zbyt żywe, a silnie musując – rozrywa worek z wyschniętej, spękanej skóry.
„Nowym bukłakiem” byłoby tutaj serce, które czuje i nie zastyga, pragnie autentycznych spotkań z ludźmi, spojrzeń w twarz i przyjaźni, a nie przyzwyczajeń. Mówiąc jeszcze inaczej: być buntownikiem oznacza odtąd życie w pełni świadome, zmagające się ze światem o prawdę i fundamentalne wartości serca. To trzymanie mocnej gardy, kiedy atakuje fałsz, a zarazem rozpalanie wnętrza wszystkim tym, co wartościowe i święte. „Młode wino wlewa się do nowych bukłaków i wtedy wszystko ocala” (Mt 9,17).
W latach sześćdziesiątych Daltrey śpiewał słynną, sztandarową dla modsów, hipisów i późniejszych punków frazę: „Mam nadzieję, że umrę, zanim się zestarzeję”. Niedawno zapytano go podczas wywiadu, czy teraz – licząc siedemdziesiąt osiem lat, wygrawszy walkę z chorobą nowotworową, będąc dziadkiem dla swoich wnuków i odwiedzając lekarza częściej niż do tej pory – inaczej widzi swój przekaz z tamtych czasów i czy zweryfikował młodzieńczą butę. Daltrey odpowiedział: „Wciąż mam nadzieję, że umrę, zanim się zestarzeję”.
Przeczytaj też: Gdy nasze bluźnierstwo to tylko modlitwa