Powtarzał, że reżyserię traktuje jako zawód, a nie jako wypowiedź odautorską. Mówił: „Nie jestem kompozytorem, raczej wykonawcą, grającym raz Mendelssohna, raz Bacha”. Stworzył kilka dzieł absolutnie wybitnych.
Janusz Głowacki powiedział kiedyś w rozmowie z Bartoszem Staszczyszynem, że „gdyby Kuba Morgenstern wyemigrował i robił filmy w Hollywood, miałby na własność archipelag wysp na Pacyfiku. Ale nie wyjechał, więc archipelagu nie miał. Ale miał Krysię, swoje filmy, domek i psa. W sumie bardzo dużo”. Głowacki słusznie sugerował, że był to najbardziej „amerykański” polski reżyser.
Urodził się w rodzinie żydowskiej. W czasie II wojny światowej cudem uniknął Holokaustu. Jego rodzice i najbliższa rodzina nie przeżyli zagłady. Jako dziecko przebywał w getcie, po dramatycznej ucieczce, która sama w sobie jest tematem na film, ukrywał się w wielu domach. Kazimierz Kutz pisał w „Alfabecie filmowym”: „Gdzieś tam na wschodnich rubieżach, ze Stanisławem Lecem z getta wyszli po chleb na aryjską stronę i dzięki temu uratowali się”.
W 1954 roku ukończył wydział reżyserii w Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi. I tak oto chłopak z Podola, po traumatycznych przeżyciach wojennych, wkroczył w świat filmu.
Czy można zapomnieć o tym, co było? Czy można wszystko przekreślić? Te pytania padają niemal w każdym filmie Morgensterna
W 1956 roku rozpoczął współpracę z Andrzejem Wajdą przy „Kanale”, następnie przy „Popiele i diamencie” (1958), oraz „Lotnej”(1959). Wajda zawsze podkreślał, że Morgenstern wniósł do jego filmów mnóstwo ważnych scen: „Oddał mi swój najlepszy pomysł – ten z płonącymi kieliszkami, a przecież mógł go sobie zostawić. Wtedy jednak nie myślało się w ten sposób. Oddał mi go, bo to był nasz wspólny film”. W różnych rankingach największych scen w polskim filmie, ta z „Popiołu i diamentu” zazwyczaj wymieniana jest na pierwszym miejscu, albo w ścisłej czołówce.
Nieusuwalna trauma
Morgenstern powtarzał, że reżyserię traktuje jako zawód, a nie jako wypowiedź odautorską. Mówił: „Nie jestem kompozytorem, raczej wykonawcą, grającym raz Mendelssohna, raz Bacha”.
W jego twórczości, bardzo zróżnicowanej, wielogatunkowej, możemy wyróżnić dwa nurty. Pierwszy to kino psychologiczne, nie stroniące od aktualnych kontekstów społecznych i politycznych. Znajdziemy w tym nurcie poważne dramaty egzystencjalne i lekkie komedie obyczajowe.
Drugi nurt to filmy wojenne, niejednoznaczne, pokazujące trudne wybory moralne w mrocznych czasach. Reżyser od nikogo nie wymagał heroizmu. Unikał podejmowania bezpośrednio tematu Holokaustu. Pytany o to przyznawał szczerze, że Holokaust i getto są wydarzeniami, które jako filmowiec wyparł z pamięci: „ Kręcąc filmy o tematyce wojennej, nie bazuję na własnych wspomnieniach, ograniczam się do wyobraźni, czerpię z materiałów źródłowych. Nie przepadam za dosłownością w kinie”.
Tylko raz nawiązał do swoich przeżyć wojennych. W 1961 roku w łódzkim „Se-ma-forze” zrealizował „Ambulans”, krótki, niespełna 10-minutowy, czarnobiały film. Film bez słów. Tylko na początku słyszymy z offu głos Hitlera, który z fanatyczną pasją zapowiada zagładę narodu żydowskiego. Potem jest już tylko ambulans, hitlerowcy i grupka żydowskich dzieci, nieświadomych, że czeka ich ostatnia podróż. Morgenstern mówił: „Zrobiłem to raz i wystarczy. Nie będzie dalszego ciągu”. Holokaust był dla niego nieusuwalną traumą.
Sublimacja tęsknoty
Zgodnie z tym wyznaniem Morgenstern zadebiutował w 1960 roku filmem „Do widzenia, do jutra…”. Ten obraz był czymś niezwykłym w tamtym czasie. Na ekranach dominowały dzieła „szkoły polskiej” oraz nurt rozliczeniowy. I oto pojawia się film wnoszący powiew świeżości, film jakby o „niczym”, czyli o miłości i dojrzewaniu.
Akcja toczyła się w kręgu twórców i aktorów legendarnego teatrzyku Bim- Bom z Gdańska. Scenariusz napisali Zbigniew Cybulski, Bogumił Kobiela i Wilhelm Mach, którzy wtedy z kabaretem gdańskim współpracowali. Po latach Tadeusz Sobolewski pisał w felietonie w „Kinie”: „Film oscyluje między wielkim i małym, między liryzmem i kabotyństwem, powagą i ironią. (…) Przy całej lekkości jest w tej komedii zanotowana świadomość nieprzekraczalnych barier, nostalgia za wielkim światem. Na tej niewyrażonej wprost tęsknocie za wolnością opierał się, jak sądzę, trudny do przekazania urok peerelowskiego życia. Sztuka stawała się sublimacją tej tęsknoty. Żaden polski film nie pokazuje tego tak lekko i dobitnie, jak «Do widzenia, do jutra… »”.
Na to wrażenie opisywane przez Sobolewskiego składają się także wspaniałe czarno-białe kadry Jana Laskowskiego; bigbitowa moda tamtych lat; zjawiskowa o orientalnej urodzie Teresa Tuszyńska i Zbyszek Cybulski, podobnie jak u Wajdy w ciemnych okularach; epizody: Romana Polańskiego tańczącego cza-czę na korcie tenisowym, Jacka Fedorowicza, Wowy Bielickiego, Tadeusza Chyły i Tadeusza Wojtycha śpiewających na zapleczu kabaretu: „Czerwone róże, nabrzmiałe duże”. Cudowny zapis epoki.
Z pozoru błaha historyjka o namiętnym uczuciu między cudzoziemką Margueritte i Jackiem, staje się symbolem tęsknot pokoleniowych. Tęsknot niespełnianych. „Do widzenia” – mówi Margueritte, żegnając Jacka. On odpowiada: „Do jutra”, choć oboje wiedzą, że do żadnego spotkania już nie dojdzie. – „Wierz mi, to nieistnienie jest najpiękniejszą rzeczą jaką mogę ci ofiarować” – mówi Margueritte.
Dzieło Morgensterna znakomicie współgrało z dwoma innymi filmami: „Niewinnymi czarodziejami” Andrzeja Wajdy i „Nożem w wodzie” Romana Polańskiego. Swoista trylogia filmowa przedstawiająca młodych, dojrzewających po wojnie, którzy nie chcą już pamiętać o powstaniu, o AK, o ZMP, o stalinowskich procesach ani o Październiku’56, który w ich życiorysie stanowi przecież datę przełomową. Ci młodzi nie chcieli i nie mogli jednak zapomnieć o tym, co przeżyli, oni tylko nie godzili się na to, żeby tragiczna przeszłość nakładała się na ich teraźniejszość i przyszłość. Czy było to możliwe? Chyba nie, nie da się bowiem amputować pamięci.
Motyle z podciętymi skrzydłami
W 1972 roku Janusz Morgenstern zrealizował film „Trzeba zabić tę miłość” według scenariusza Janusza Głowackiego. Dziś wielu krytyków przyznaje, że film ten antycypował kino moralnego niepokoju. Wraz z filmami Wajdy, Zanussiego, Falka i Holland pozostaje najwybitniejszym osiągnięciem tego nurtu.
Tadeusz Sobolewski pisał, że Morgenstern wszedł w sam środek wydarzeń, „podgrzewał obraz rzeczywistości, odzierał go z warstwy ochronnej i zagęszczał w podobny sposób, jak robili to Forman, Coppola, Scorsese”.
Film pokazuje młodych ludzi zakleszczonych między zaduchem gomułkowskiej małej stabilizacji a gierkowską propagandą sukcesu. Powstał smutno-śmieszny film, pełen liryzmu i ironii, o nieudanym locie „motyli z podciętymi skrzydłami”.
Po latach rozmawiałem o tym filmie z Januszem Głowackim. Zapytałem go o metaforę PRL-u, o słynną scenę z drewnianym barakiem. Głowacki wspomina: „No, amerykańska rakieta leci w kosmos, a u nas wylatuje w powietrze barak z narodową flagą. A razem z nim giną dozorca baraku – Jan Himilsbach, który go okradał – i pies. Taka wersja «Pana Wołodyjowskiego». Broniliśmy się przed cenzurą, że to nie cała Polska leci w powietrze, bo jak dym opada, to widać bloki. Jedynym uczciwym człowiekiem w tym filmie jest pies. Bo to film o kompromisach, a pies był bezkompromisowy. O, jeszcze coś dla księdza. Z tego filmu wycięli kardynała Stefana Wyszyńskiego. Morgenstern nakręcił dokumentalnie procesję Bożego Ciała w Warszawie i kardynała ciachnęli”.
Psychodelia
W 2009 roku Janusz Morgenstern zrealizował „Mniejsze zło” według prozy Janusza Andermana. Film niedoceniony, choć według mnie to jeden z najprawdziwszych obrazów PRL-u w polskim kinie po odzyskaniu niepodległości.
„Musisz zawsze wiedzieć kiedy, jak, z kim, dlaczego i po co!” – to credo życiowe ojca głównego bohatera filmu, Kamila, szukającego sensu życiu. Czas: lata 1980-1982. A więc okres nieokiełznanego, anarchicznego wręcz wybuchu solidarnościowej wolności; odreagowania peerelowskiej miazgi, aż po stan wojenny, czyli „zamordowanie nadziei”, jak wtedy określano akt z 13 grudnia 1981 roku.
To był także czas błyskawicznego rozrastania się opozycji antykomunistycznej, czas kameleonów, „zeligów”, nowych Piszczyków. Tak więc również ojciec Kamila, mistrzowsko zagrany przez Janusza Gajosa, działacz partyjny, wierny wspomnianej na początku maksymie życiowej, założył w swoim zakładzie komórkę związkową, żeby dumnie oświadczyć synowi: „Sto procent Solidarnościmam”.
A na ścianie zawiesił portret Jana Pawła II, bo z Bogiem wadzić się nie można. Należy myśleć taktycznie: brak pragmatyzmu – oto co nas gubiło w historii. „Trzeba umieć wąchać czas” i wybierać mniejsze zło. I takie właśnie dobre „powonienie” powoduje, że niezależnie od okresów historycznych i ustrojów, kombatantów i rewolucjonistów „pięć po dwunastej”, których ciągle przybywa, choć biologia sugerowałaby coś innego.
„Żółty szalik” to wstrząsająca wiwisekcja alkoholizmu. Od czasu „Pętli” Wojciecha Jerzego Hasa na postawie opowiadania Marka Hłaski nie było filmu, który nadałby temu dramatowi wymiar metafizyczny
Pragnienie sukcesu za wszelką cenę nakręcało życie Kamila. Metody się nie liczyły. Moralność? Wtedy wszyscy byli konformistami, a bohaterów niewielu. Teza, że cały naród przeciwstawiał się komunie to mit, którym poprawiamy sobie samopoczucie. Można się było zatem łatwo rozgrzeszyć. Kamil lawiruje więc miedzy partią komunistyczną a opozycją. Podpisze – z oporami – list opozycyjny, dzięki czemu jego nazwisko wymieni Wolna Europa. Taki epizod przydawał się później, w czasie „Solidarności”. Rósł autorytet moralny. Piękna karta w życiorysie… Do pozazdroszczenia!
Z drugiej strony uda mu się wyreklamować z wojska dzięki siostrze partyjnej koleżanki. Coraz wyraźniej widzi, że egzystuje w „nierzeczywistości”, opisanej w tamtym czasie przez Kazimierza Brandysa. I dopiero śmierć ojca, a ściślej – uroczystości pogrzebowe – uzmysławiają mu, że żyje w świecie paranoicznym. Wszyscy uczestnicy pogrzebu, z tak różnych parafii ideologicznych, bo był tam i ksiądz, i działacz komunistyczny, i były akowiec, spotkali się na chwilę, w perspektywie eschatologicznej. Potem się znowu rozejdą. Ot i cała ówczesna Polska w pigułce. Czy tylko ówczesna?
To świetny film Morgensterna. Bo PRL to była psychodelia, a reżyser to doskonale rozumiał i czuł. Psychodelia, czyli z jednej strony depresja, a z drugiej zwiększona wrażliwość na bodźce. „Mniejsze zło” przywraca właściwą miarę w ocenie nas z tamtego czasu, który dobrze, że minął.
Nieprzysiadalny
Janusz Morgenstern był emocjonalnie przywiązany do filmu „Mniejsze niebo”. Zrealizował go w 1980 roku na podstawie powieści Johna Waina.
Akcja przeniesiona w polskie realia porusza problem wolności jednostki i ograniczeń tejże wolności. Ten kameralny dramat psychologiczny przepadł w kinach. To był rok 1980, a więc szał i chwilowe uniesienia wolnościowe, nikt specjalnie nie chciał się wtedy zastanawiać nad problemami egzystencjalnymi i nad wolnością wewnętrzną.
Bohaterem filmu jest Artur, ceniony pracownik naukowy Instytutu Mikrobiologii. Uciekł z domu, koczuje na wrocławskim dworcu. Jest sam, wyłączył się ze świata, opuścił rodzinę, pracę. Czego szuka? Od czego ucieka? Od wolności? Czy może szuka tej wolności?
„Ja wysiadam” – powiedział w konkretnym momencie życia. Opuszczam was. Można powiedzieć za poetą Marcinem Świetlickim: „Jestem w nastroju nieprzysiadalnym”. Nierozwiązywalna zagadka egzystencji poszukiwań wewnętrznych człowieka. Jak żyć? Po co żyć?
Artur jest bezradny, czuje się osaczony, bo już wszyscy wiedzą że koczuje na dworcu. Próbuje ostatniej drogi ucieczki. Wspina się. Na dachu dworca jest przez chwilę sam. Z megafonów wzywają go do zejścia na dół. A może to śmierć jest ostateczną wolnością? Wybrać śmierć? Niezwykle przejmujący i chyba najbardziej wieloznaczny film Morgensterna. Wartością nie do przecenienia tego filmu jest także kreacja Romana Wilhelmiego. Reżyser kochał aktorów, w każdym jego filmie znajdziemy aktorskie perły.
Uciekamy?
Morgenstern cenił francuskiego, chrześcijańskiego filozofa i myśliciela, Jacques’a Maritaina, szczególnie za jego personalizm, bo przecież „człowiek został obdarzony godnością i nikt nie może mu jej odebrać”.
To widać w każdym jego filmie, także w „Żółtym szaliku” (2000) według prozy Jerzego Pilcha, wstrząsającej wiwisekcji alkoholizmu głównego bohatera (Janusz Gajos). Od czasu „Pętli” (1958) Wojciecha Jerzego Hasa na postawie opowiadania Marka Hłaski nie było filmu, który nadałby temu dramatowi wymiar metafizyczny, a nie tylko fizjologiczny, jak to bywa u innych reżyserów.
W „Jowicie”(1967) według „Disneylandu” Stanisława Dygata reżyser opowiada nam o ludzkich iluzjach, w które zaczynamy wierzyć. Uciekamy w nierzeczywistość. Tak jak bohater filmu, znany sportowiec i architekt Marek Arens (Daniel Olbrychski).
Życie zaczyna go nudzić. Zakochany w dziewczynie zjawie, widmie, duchu, o imieniu Jowita (Barbara Kwiatkowska). W międzyczasie romansuje z innymi dziewczynami, np. z lekkoatletką Dorotą (w tej roli piękna Anna Halcewicz-Pleskaczewska). Gubi się między rzeczywistością a marzeniem, w końcu przeżywa wielką deziluzję.
Ale czy powrót do życia sprzed iluzji jest możliwy? Chce zacząć życie na nowo. Czy można zapomnieć o tym, co było? Czy można wszystko przekreślić? Te pytania padają niemal w każdym filmie Morgensterna. Nawet w sympatycznych komediach: „Jutro premiera” (1962) i „Dwa żebra Adama”(1963), czy w kryminalnym serialu „S.O.S”(1974).
„A u pana jest tak smutno”
Personalizm Morgensterna widoczny jest także w jego filmach wojennych i rozrachunkowych, czyli w drugim nurcie jego twórczości.
Taki był rozrachunkowy film „Życie raz jeszcze” z 1964 roku. Morgenstern ukazał dramatyczne losy trojga ludzi: komunisty Jakuszyna (Tadeusz Łomnicki), Piotra, byłego lotnika, w czasie wojny walczącego w Anglii, w RAF-ie (Andrzej Łapicki) i Anny, młodej działaczki ZWM (Ewa Wiśniewska). To właśnie dziewczyna jest łączniczką między dwoma mężczyznami, których światy wydają się nie do pogodzenia.
Morgenstern bardzo subtelnie pokazuje, jak z ślepo wierzącej w propagandowe hasła działaczki młodzieżowej, dziewczyna przemienia się w kobietę krytyczną, ostatecznie odrzucającą całą podłość i okrucieństwo stalinowskiej rzeczywistości.
Tuż po premierze kinowej utwór Morgensterna powędrował na półkę i przeleżał tam ponad 20 lat. Scenarzystą filmu był Roman Bratny, w czasie wojny w AK, po wojnie afirmował system komunistyczny, ale mimo to film został „uwięziony”. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Morgenstern mówił: „Sprawę nadzorował osobiście towarzysz Zenon Kliszko, prawa ręka Gomułki. Przekonywano mnie, że przecież opowiadam o roku ’56: przełom, dużo ludzi wyszło z więzienia. A u pana jest tak smutno – mówiono. Długo się broniłem, ale mnie przekonali”.
Po naciskach politycznych zakończenie filmu zostało zmienione na bardziej optymistyczne. Trzeba jednak podkreślić, że to właśnie Morgenstern w tym filmie jako pierwszy pokazał stalinowskie więzienie i przesłuchanie. Ten film broni się do dzisiaj.
Ginęli, bo kochali życie
Reżyser starał się pokazywać tematy dotychczas pomijane, oczywiście szedł na kompromisy, jak w „Potem nastąpi cisza” według scenariusza Zbigniewa Safjana, ale mimo wszystko takie filmy powoli niszczyły zasieki politycznej cenzury.
Oto historia o II Armii Wojska Polskiego. Akcja dzieje się w 1944 roku i dotyczy także losów samego reżysera, który walczył w szeregach tej armii. To właściwie dramat psychologiczny. Młodzi żołnierze, grani przez Daniela Olbrychskiego i Marka Perepeczkę zostali wcieleni do tej samej formacji nie z własnej woli, ale z woli okrutnej historii. Obaj chcieli jednak walczyć. Morgenstern pokazuje, że różnice między nimi są nieprzezwyciężalne. Połączy ich jednak człowieczeństwo i śmierć, która nie wybiera. Zginą w czasie walk w Dreźnie.
Najważniejszy film okupacyjny Morgensterna to serial „Kolumbowie” z 1970 roku, według dwóch pierwszych tomów powieści Romana Bratnego. Morgenstern opowiadał w „GW” o atmosferze towarzyszącej powstawaniu serialu: „Nie przypominam sobie żadnych ingerencji. Pomogło pewnie to, że Roman Bratny był dobrze widziany w ówczesnych kręgach politycznych. Nie na tyle jednak, by pozwolono mi sfilmować trzeci tom książki. W dwóch pierwszych sytuacja była jasna – bohaterami byli akowcy, przeciwnikami Niemcy. Trzeci rozgrywa się już po wkroczeniu wojsk radzieckich”.
Serial składał się z zaledwie pięciu odcinków. Wspaniały hołd oddany pokoleniu akowskiemu, pokoleniu „Kolumbów”. Wybitny pisarz Stanisław Dygat tak charakteryzował fenomen tego filmu: „Byłem wtedy młodzieżą i spotykałem się z Kolumbami. Z tymi prawdziwymi z epopei Bratnego i z filmu Morgensterna też. (…) Nie było wtedy swobody poruszania, ani swobody obyczajów, ani telewizji. Była godzina policyjna, łapanki i huk salw karabinowych. Ale Kolumbowie szli na śmierć dlatego, że tak bardzo kochali życie. (…) Morgenstern odkrył nowe i szerokie możliwości, jakie daje polskiemu filmowi tematyka okupacyjna”.
Dygat słusznie zwrócił uwagę na najważniejszy rys tego serialu. Młodzi akowcy ginęli, bo kochali życie. Nie byli męczennikami, narodowymi bohaterami, byli zwykłymi, pięknymi, młodymi ludźmi. Chcieli żyć, chcieli kochać. Morgenstern ukazał losy Kolumbów bez tromtadracji pseudopatriotycznej i bez sztucznego patosu. Pokazał ich zwyczajnie, dlatego serial wzrusza i nie starzeje się. Fascynuje od początkowych kadrów, od czołówki. Głos lektora przedstawia nam sylwetki młodych chłopców grających za murem w siatkówkę, większość z nich za dzień, za miesiąc, za rok – zginie. W tle słychać przeszywającą muzykę Jerzego Matuszkiewicza.
Wojna dopadnie każdego
Inny serial wojenny Morgensterna – „Polskie drogi” według scenariusza Jerzego Janickiego – choć ma wielki rozmach i wiele świetnie poprowadzonych wątków, nie ma takiej mocy przekazu, jak „Kolumbowie”. Piszę o swoich odczuciach.
W „Polskich drogach” najciekawszy jest wątek Kurasia, granego przez Kazimierza Kaczora. Oto zwykły cwaniaczek o dobrym sercu, który chce jakoś przetrwać tę wojnę, dlatego jego śmierć tak mocno wstrząsa widzem, aż do bólu trzewi. Żal serce ściska, a poza tym ta śmierć ostrzega: wojna dopadnie każdego, nie ukryjesz się.
W siódmym odcinku serialu zatytułowanym „Lekcja poloneza” znajdziemy scenę porażającą, która przeszła do historii kina. Karol Maria Fabiankiewicz, nauczyciel tańca fenomenalnie zagrany przez Zdzisława Maklakiewicza, zostaje zmuszony przez gestapowca do tańca w takt „Karnawału” Roberta Schumanna. Umiera na parkiecie na zawał serca. Scena śmierci. Scena o utracie wszelkiej nadziei. Maklakiewicz pokazał w tym odcinku, że był stworzony także do wielkich dramatycznych ról.
Film „Godzina W” powstał w 1979 roku, tym razem Morgenstern poprosił o scenariusz samego Jerzego Stefana Stawińskiego. Akcja filmu obejmuje jeden dzień, 1 sierpnia 1944 roku. Początek powstania warszawskiego. Kolejny piękny i autentyczny obraz młodzieży z czasów pogardy dla człowieczeństwa, młodzieży może czasami naiwnej, zwariowanej, ale bohaterskiej, prawdziwej w swoich zwątpieniach.
Serial nie do przebicia
Pamiętam o „Stawce większej niż życie” (1967-1968). Nie przypadkiem zostawiam ją na koniec. Janusz Morgenstern podzielił się tutaj reżyserią z Andrzejem Konicem. Każdy z nich wyreżyserował dziewięć odcinków. W sumie jest ich zatem osiemnaście.
Co tu dużo mówić – ten serial jest nie do przebicia, fenomen ponadczasowy; wspaniała bajka szpiegowska, zrealizowana od samego początku z przymrużeniem oka, nierealna, wymyślona, czasami absurdalna, ale o tym oglądając nie myślimy.
Pierwsze odcinki powstały w 1967 roku, i od tego czasu „Stawka …” jest ciągle wyświetlana w telewizji, czyli już 55 lat. Zmieniają się systemy polityczne, rządy, prezesi telewizji, a Hans Kloss trwa. Kocham ten serial, oglądałem go niezliczoną ilość razy, znam wszystkie odcinki na pamięć, i wciąż mogę oglądać. Ani chwili nudy.
Na czym polega ten fenomen? Prosta sprawa: świetny scenariusz, wielkie aktorstwo i niedościgniona reżyseria. Tylko tyle i aż tyle. Kilka dni temu po raz kolejny obejrzałem siódmy odcinek „Podwójny nelson” w reżyserii Morgensterna. W małym miasteczku na Dolnym Śląsku gra wywiadów, szpieg na szpiegu. A przede wszystkim nasz Kloss zapętlony w związek z agentką brytyjską, udającą major z SS. Cudo, można oglądać wiecznie.
*
Przywołam jeszcze raz Tadeusza Sobolewskiego: „W filmach Morgensterna jest wszystko, co lubi widownia: witalność, energia, elegancja formy. Te filmy, niezależnie czy dzieją się na wojnie, w teatrzyku studenckim, czy na peerelowskim blokowisku, są zawsze historią mężczyzn i kobiet zrozumiałą na całym świecie”.
W filmie „Mniejsze niebo” pojawia się cytat z Tołstoja: „Istnienie śmierci zmusza nas albo do wyrzeczenia się życia z własnej woli, albo do zniesienia go w taki sposób, by zyskało sens, którego śmierć nie może mu odebrać”. Janusz Morgenstern nazwał bohatera wypowiadającego te słowa swoim porte-parole.
Tekst ten ukazał się w listopadowym wydaniu miesięcznika „Magazyn Filmowy SFP”, przeznaczonym dla członków Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Obecny tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: Wojciech Marczewski: artysta wolny i profetyczny
Dziekuje za ten tekst. Poruszyl mnie. Pamietam jeden z wywiadow z p. Morgensternem. Opowiadal on, ze ukrywajac sie przed Niemacami ponad rok spedzil w jednej piwnicy na Podolu, ogladajac swiat i pory roku tylko przez maly lufcik. I tak sobie go wtedy wyobrazilem w tej piwnicy…
A z filmem „Kolumbowie” zwiazana jest pewna anegdota. P. Emil Marat, autor powiesci biograficznej o Stanislawie Skierniku „Kolumbie” ogladal pewnego razu ten film w mieszkaniu p. Stanislawa w Marly-de-Roi. Sasiad z gory byl studentem przygotowujacym sie do egzaminu i poprosil o przyciszenie filmu. Skiernik z wlasciwym sobie poczuciem humoru zaprosil go, zeby sobie krotko przysiadl i zobaczyl film mowiacy o jego losach wojennych. Student pochwalil prace kamery, byl zachwycony muzyka, a wychodzac szepnal do p. Marata: „Niech sie pan nie przejmuje swoim przyjacielem. To bardzo dobry sasiad, ale starsi ludzie tak juz maja. Moja babcia tez opowiada, ze na jej temat nakrecono filmy!”