Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

„Na Zachodzie bez zmian” warto obejrzeć przed Świętem Niepodległości

„Na Zachodzie bez zmian”, reż. Edward Berger, USa, Niemcy 2022. Fot. Materiały prasowe Netflix

Trudno jest nam, wychowanym w tradycji „kamieni na szaniec”, odnaleźć się w narracji wybijającej na plan pierwszy absurd i okrucieństwo I wojny światowej. Pamiętamy przecież o niej jako o konflikcie, który przyniósł Polsce upragnioną wolność.

Netfliksowe „Na Zachodzie bez zmian” w reżyserii Edwarda Bergera ogląda się z perwersyjnym uczuciem rozdrapywania rany. Boli, ale nie możemy przerwać, oglądamy, choć chciałoby się skończyć, wszak film ten powoduje nasz dyskomfort.

„Niech na całym świecie wojna. Byle polska wieś zaciszna. Byle polska wieś spokojna” – mówi Dziennikarz w I scenie „Wesela” Wyspiańskiego. Najnowsza ekranizacja słynnej powieści Remarque’a, ikony międzywojennego pacyfizmu, wybija nas z tak pojmowanej „sfery komfortu”, konfrontuje z rzeczywistością, której nie jesteśmy w stanie pojąć. Była ona doświadczeniem dziadków i pradziadków wielu z nas, którym przyszło przed stu laty walczyć „pod Verdunem”, w Beskidach, pod Gorlicami – wszędzie tam, gdzie odziani w obce mundury doświadczali wojennego okrucieństwa.

W Polsce pamiętamy o I wojnie światowej przede wszystkim jako o konflikcie, który przyniósł nam wolność. Brak w naszej pamięci wspomnienia o strasznym wymiarze walk w błocie okopów, które pochłonęły miliony młodych Francuzów, Niemców, Brytyjczyków, Amerykanów, skoszonych ogniem karabinów maszynowych, strzałami snajperów, nawałą artyleryjską, utopionych w lejach, zasypanych w transzejach, zjedzonych przez szczury. Świętując odrodzenie niepodległej Polski, nie pamiętamy o tym aspekcie naszego dziejowego sukcesu.

Brak w polskiej zbiorowej pamięci wspomnienia o okrutnym wymiarze walk w błocie okopów, które pochłonęły miliony młodych Francuzów, Niemców, Brytyjczyków, Amerykanów

Paweł Stachowiak

Udostępnij tekst

Dlatego warto, abyśmy obejrzeli „Na Zachodzie bez zmian” właśnie teraz, gdy, jak co roku, sposobimy się do upamiętnienia „Polonia restituta”. Film boli, zaburza naszą wywiedzioną z legionowej pieśni „Jak to na wojence ładnie” tradycję, w której wojna jest raczej sui generis instrumentem dziejowej sprawiedliwości, rozdzielającej to, co się komu słusznie należy.

Obserwując tymczasem losy bohaterów powieści i filmu, zaczynamy wątpić, czy jakakolwiek prawda, jakakolwiek słuszność usprawiedliwiają cierpienie, którego jesteśmy świadkami? Czy skala bestialstwa i dehumanizacji nie zaprzecza przypadkiem wartościom, do realizacji których dążymy?

Przywołam cytat z Remarque’a, jest przydługi, ale pisarz trafia w nim w sedno: „Widzimy ludzi żyjących, którym brak czaszki, widzimy biegnących żołnierzy, których obie stopy poszarpane są na strzępy; potykają się na łamiących się kikutach aż do następnej dziury; jakiś frajter pełznie dwa kilometry na rękach i włóczy za sobą zmiażdżone kolana, inny idzie do posterunku opatrunkowego i ponad jego kurczowo zaciśniętymi dłońmi wypełzają jelita; widzimy ludzi bez ust, bez szczęki, bez twarzy; znajdujemy jednego, który przez dwie godziny zaciśniętymi zębami wpijał się w tętnicę ramienia, aby krew nie spłynęła. […] Jakżeż pozbawione sensu jest wszystko, co kiedykolwiek zostało napisane, uczynione, pomyślane, jeśli coś podobnego jest możliwe. Widocznie wszystko było skłamane i puste, jeśli kultura wielu tysięcy lat nie zdołała temu zapobiec, przelaniu tych strumieni krwi, istnieniu setek, tysięcy tych więzień udręki”.

Oto przesłanie zarówno Remarque’a, jak i twórców najnowszej ekranizacji jego dzieła. Wojna to teatr okrutnego absurdu, rzeźnia pochłaniająca miliony istnień w imię wartości dla nikogo już nieczytelnych. Młodzi mężczyźni szli na wojnę w 1914 roku ożywieni patriotycznym duchem zwycięstwa, wierzyli w zwycięstwo, widzieli słuszność i prawdę jedynie po swojej stronie. Jutro będziemy w Berlinie, w Paryżu! – krzyczeli. Któż mógł sobie wtedy wyobrazić, że rycerska przygoda na lata utonie w błocie Verdun i Sommy?

Akcja filmu w większości rozgrywa się w listopadzie 1918 roku, w przeddzień kapitulacji Niemiec. Niemieccy żołnierze czekają na rozejm, myślą o przyszłości, są jednak beznadziejnie zarażeni śmiercią, której rzeczywistość stała się ich udziałem przez poprzednie lata. W nic już nie wierzą, choć pierwiastek człowieczeństwa tkwi wciąż w ich duszach, bardzo głęboko, zbyt głęboko. Nie ma już w nich ani krzty bohaterskiej przygody – tego, co tak lubimy, gdy wracamy do mitów lotników z 303, bojowców z AK, żołnierzy spod Monte Cassino, wszystkich ginących z romantycznymi frazami na ustach.

Przypominam sobie opis bitwy pod Austerlitz z „Wojny i pokoju” Tołstoja. To obraz chaosu, wrażeń jednostki (księcia Bołkońskiego), wrażeń wyzbytych wzniosłych uczuć, skupionych na doraźnych impresjach. Taka jest zapewne rzeczywistość walki, krwi i śmierci, doznawana przez ich uczestników.

„Na Zachodzie bez zmian” to obraz wojny skrajnie odległy od tego, co możemy dostrzec we współczesnej polskiej polityce pamięci. Kilka lat temu, gdy odebrano kierowanie gdańskim Muzeum II Wojny Światowej jego twórcom z prof. Pawłem Machcewiczem na czele, autorzy ekspertyz, powołani przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, pisali: „Wizja wojny jako bezsensownej tragedii ludności cywilnej prowadzi do niedocenienia drugiej strony wojny – hartowania człowieka”.

Trudno jest nam, wychowanym w tradycji „kamieni na szaniec”, odnaleźć się w narracji wybijającej na plan pierwszy absurd wojny. Skłonni jesteśmy szukać sensu w najbardziej absurdalnych gestach i czynach. Chyba dlatego tak boleśnie doświadczamy przekazu nowej ekranizacji „Na Zachodzie bez zmian”.

Urwane ręce i nogi, krew zalewająca gardło, śmierć, która nie przychodzi łatwo, ale w męczarniach. Twórcy niczego widzom nie oszczędzają, choć nie jest to banalne epatowanie przemocą. Na tym właśnie tle obserwujemy polityków i generałów. Jedni dążą do zakończenia rzezi, drudzy pragną jasnego określenia, kto jest zwycięzcą, a kto przegranym. Inni wreszcie skłonni są kosztem kolejnych ofiar postawić na swoim. Ludzkie panoptikum, umiejętnie pokazane przez filmowców.

Remarque był Niemcem, film jest niemiecki, to zaleta. Przywykliśmy sądzić, że Niemcy, tak jak w 1945 roku, słusznie zostali w 1918 roku uznani za winowajców konfliktu i ponieśli wszelkie tego konsekwencje. Opowieść zwycięzców jest jednak daleka od prawdy, odpowiedzialność za wybuch I wojny była podzielona i żadna z uczestniczących w niej stron nie mogła być od niej wolna. Dlatego większość Niemców po 1918 roku uznała decyzje mocarstw za samowolny dyktat. Na tej traumie i frustracji wyrósł później nazizm. „Na Zachodzie bez zmian” można czytać również według takiego klucza.

Wesprzyj Więź

Warto oglądać ten film i jednocześnie przypomnieć sobie „Białą wstążkę”, dzieło Michaela Hanekego, zwycięzcę Złotej Palmy w Cannes, obraz ukazujący głębokie, obyczajowe i kulturowe korzenie narodowego socjalizmu. Może wtedy lepiej zrozumiemy pokoleniowe doznanie urodzonych na przełomie wieków: „Jakżeż pozbawione sensu jest wszystko, co kiedykolwiek zostało napisane, uczynione, pomyślane, jeśli coś podobnego jest możliwe”.

Brak mi kompetencji, aby ocenić film Bergera z perspektywy krytyka filmowego. Jako historyk – który wedle słów Leopolda von Ranke próbuje zrozumieć „wie es eigentlich gewesen ist” (jak to naprawdę było) – wiem jednak, że najnowsza ekranizacja arcydzieła Remarque’a może nam w tym zrozumieniu pomóc. Na poziomie historycznym, ale przede wszystko ludzkim.

Przeczytaj też: Niech żyje wojna!?

Podziel się

4
Wiadomość

Dziękuję Panu Profesorowi za komentarz. Wprawdzie na film się raczej nie wybieram z pobudek współgrających z tymi przedstawionymi kiedyś w tekstach ks. prof. Draguły „Flirt z sadyzmem” (esej z kwartalnika z obfitymi odwołaniami do S. Sontag i J. M. Coetzeego, https://wiez.pl/2016/07/10/flirt-z-sadyzmem-o-fotografowaniu-i-ogladaniu-okrucienstwa/) i „Manifest ikonoklastyczny” (uzupełniający tamten esej wpis blogowy, https://wiez.pl/2016/12/06/manifest-ikonoklastyczny/), zresztą te teksty utwierdziły mnie w tej kiełkującej we mnie wówczas postawie i uważam je za ważne i „formacyjne” w moim życiu. No więc filmu pewnie nigdy nie zobaczę, ale tym bardziej się cieszę, że mogłem przeczytać ten poświęcony mu tekst. Gwoli drobnego uzupełnienia chciałbym się podzielić skojarzeniem poruszonej tu kwestii bezsensu i okrucieństwa wojny z jednym z tematów jesiennego numeru „Więzi” – z pacyfizmem w obliczu wojny na Ukrainie. Czy pojawienie się głośnej ekranizacji głośnej książki podkreślających właśnie absurdalność wojny i bezmiar cierpienia żołnierzy bez względu na stronę konfliktu nie wpłynie na postawy jego widzów wobec toczącej się w tej chwili rosyjskiej wojny na wschodzie? Czy katharsis, jaką film ma zapewne wywołać u odbiorców, pozostanie bez wpływu na opinie zachodnich społeczeństw o dostarczaniu Ukrainie broni czy o braku woli ukraińskich polityków do siadania do rozmów pokojowych w czasie okupacji kawału ukraińskiego terytorium? Co z tego, że w Polsce prawie każdy od ręki sformułuje sobie w odpowiedzi na te wątpliwości kilka przekonujących kontrargumentów pokazujących specyfikę ukraińskiej sytuacji (i słusznie; choć czy faktycznie prawie każdy to zrobi?) – książka jest niemiecka i film jest niemiecki, czy tak samo pomyślą np. niemieccy widzowie? To myśli na poziomie „zewnętrznego obserwatora” społeczeństw „Zachodu”. A z bardziej domowego, polskiego punktu widzenia – może przypomnienie o bezsensie wojny z perspektywy jej cierpiących uczestników pomoże nam spojrzeć inaczej nie tylko na naszą pamięć I wojny światowej (cenna myśl Autora!), ale też na nasz odbiór bieżącej wojny Rosji przeciw Ukrainie – oprócz snutych „z lotu ptaka” analiz politycznych i militarnych poszukać może jakiegoś tekstu opowiadającego o bardziej „ludzkiej” perspektywie walczących – co sprawia, że chcą walczyć dalej, czego się najbardziej boją itp. (nie po to, żeby zmieniać zdanie o polityczno-militarnym aspekcie tej wojny, tylko wzbogacić go o ten pewnie zbyt często przez nas pomijany aspekt przeżyć „zwykłego żołnierza” i „zwykłego cywila”). Dziękuję Autorowi za sprowokowanie do tych pytań. I za obejrzenie filmu „za mnie”.

Tylko aby ten film zrozumieć trzeba najpierw dostrzec w tych niemieckich żołnierzach ludzi, naszych braci a nie tylko Niemców /szwabów/hitlerowców i cieszyć się kiedy giną.
Choć odrobinę wiedzieć iż los Francuzów, Niemców, Belgów, Rosjan i wcielonych siłą Polaków był taki sam.
Może nawet Polaków był trochę lepszy. Dla nich ta wojna mogła mieć jakiś sens, nieść jakąś nadzieję.
Długo siedziałem nad I wojną, przeczytałem dużo literatury, wszystkie wspomnienia Polaków z tego konfliktu które zdobyłem, inwentaryzowałem na Pomorzu Środkowym pomniki poświęcone poległym w tej wojnie które przed 1945 stały prawie w każdej wsi. Chyba więc rozumiem o co tam chodziło. Niestety, czasem trudno rozmawia się o tym z rodakami, którzy niewiele wiedzą i patrzą na I wojnę kalkami dzisiejszej polityki.

Nie bardzo rozumiem cel wiązania „Na Zachodzie bez zmian” z „Kamieniami na szaniec”. To są zupełnie niezwiązane ze sobą spojrzenia na różne problemy wojny, a raczej dwóch wojen. Nie ma w nich opozycji. Takie pomieszanie raczej banalizuje temat. Bohaterowie „Kamieni na szaniec”, co przecież wszyscy wiedzą (!), są działaczami antynazistowskiego ruchu oporu, a nie przymusem wysłanymi żołnierzami. Powód dla którego Kamiński przedstawił taki obraz podał już we wstępie. Nie byłabym też taka pewna jak autor z jakim nastawieniem szli poborowi I wojny (raczej z obawami). Książki mają więc inny wymiar. Przekonanie, że Polacy mają jakiś fałszywy sposób widzenia wojny ogółem ze względu na lektury szkolne jest poniekąd błędne. Sposób widzenia I i II wojny w Polsce jest skrajnie odmienny. I tu pełna zgoda, że nasz obraz IWŚ i obraz Zachodni są nieprzystające i z pewnością po naszej stronie jest wspomniana idealizacja z powodu uzyskania suwerenności. Jednocześnie nie jesteśmy przecież naiwni. Tragedia użycia gazów bojowych to wiedza ze szkoły podstawowej. Oczywiście odbiór filmowy to co innego, rzeczywistszego. Śmierć żołnierzy, podległych innym, jest cechą każdej wojny. To co było specyfiką IWŚ to po pierwsze ogromna rzesza rannych. I jakkolwiek okrutnie to zabrzmi, właśnie ranni, nie ofiary, stali się problemem trudnym do uniesienia w XX-leciu. Tysiące niesprawnych fizycznie i psychiczne osób wymusiły zmiany systemowe, pojawiły się problemy ekonomiczne oraz poczucie wykorzystania. Następnymi nowymi aspektami tej wojny były -masowa mobilizacja młodych osób bez wiedzy i doświadczenia wojskowego (wystarczającego choćby do obrony) oraz mobilizacja w odległych obszarach (jak Australia), pokłosie kolonializmu. Jednakże pisanie, że „na tej traumie i frustracji wyrósł później nazizm” jest niebezpiecznym uproszczeniem. Nazizm nie wyrósł na poczuciu krzywdy, wyrósł na poczuciu wyjątkowości i jedności narodowej, która ma swoje źródła w czasach jednoczenia się II Rzeszy oraz w romantyzmie. Jest to o tyle ważne, że obcość i pogarda wobec narodu Żydowskiego zaczęła się o wiele wcześniej niż przyjęło się uważać (i szkoda, że ten wątek nie jest rozwinięty). Szukając nawiązań do „Na Zachodzie bez zmian” warto wspomnieć „Dunkierkę”, a jeśli dotykać IIWŚ to oczywiście „Idź i patrz”. Tak czy inaczej dziękuję autorowi za ciekawy tekst.

Zgadzam sie z chodziło mi w tym powiązaniu „kamieni na szaniec” i ofiar okopów I wojny. Tak: „to są zupełnie niezwiązane ze sobą spojrzenia”. „Rudy”, „Alek”, „Zośka”, „Anoda”, są kimś innym aniżeli młodzieńcy wysłani w przestrzeń okopowej rzeźni Verdun i Sommy. Dla nich konflikt, w którym uczestniczyli nie był bezsensowiększością Pani opinii i trochę żałuję, iż byc może zbyt mało konkretnie wny, oni wiedzieli o co i dlaczego walczą! Dziękuję za Pani głos, on świadczy o tym, że potrafimy, nawet dziś, rozumieć specyfikę tamtej epoki, przekroczyć ograniczenia współczesności. Tyle w Pani tekście odniesień i inspiracji, które są dla nie cenne. Dziękuję!