Gdy byłem nastolatkiem, chciałem popełnić samobójstwo. Kiedy jednak stanąłem w oknie, z którego miałem wyskoczyć, pomyślałem, że ludzie przeżyli Oświęcim. Powiedziałem sobie: „Ja mam się poddać?” – opowiada Jan Piontek, prezes fundacji WeźPomóż.
„Najważniejsze jest traktowanie innych tak, jak sami chcielibyśmy być traktowani” – to życiowa dewiza Jana Piontka, prezesa fundacji WeźPomóż. Mężczyzna od przeszło dekady wspiera ubogich i potrzebujących, a cztery lata temu założył organizację, która zajmuje się „przywracaniem ludziom godności”. Codziennie, od poniedziałku do soboty, przez plac dawnej jednostki wojskowej przy ul. Poznańskiej we Wrocławiu przewija się około 250 osób, które dostają tu ciepły posiłek, paczkę z żywnością, ubrania czy koce. Fundacja odpowiada również za największą sieć lodówek społecznych w Polsce.
Imperatyw ten przyświeca również pracy zawodowej Jana. Po skończonej zmianie motorniczy tramwaju często przesiada się w głąb pojazdu i obserwuje sposób prowadzenia go przez swoich zmienników. Dzięki temu wie, żeby jeździć delikatnie, bez gwałtownego hamowania i zrywów. 40-latek kocha swoją pracę, choć najbardziej spełnia się w działaniach społecznych.
Cały czas wydaje mi się, że nie potrafię wystarczająco kochać. Mam żonę i dzieci. Staram się, żeby moja rodzina była szczęśliwa, ale nie wiem, czy dobrze kocham, bo mnie tego nie nauczono
– Pomagam, bo doskonale wiem, co to głód i poniżenie. Gdy byłem nastolatkiem, chciałem popełnić samobójstwo. Kiedy jednak stanąłem w oknie, z którego miałem wyskoczyć, pomyślałem, że ludzie przeżyli Oświęcim, że jeżdżą na wózkach inwalidzkich. Powiedziałem sobie: „Ja mam się poddać?”. W tamtym momencie całkowicie przełożyłem zwrotnicę i stałem się bardzo silnym człowiekiem. Nie wracam już w to samo miejsce, jadę cały czas do przodu – mówi.
Jak pies, którego bije właściciel
Jan nie dostał miłości od swoich bliskich. Dzieciństwo przeżył w nędzy, upokorzeniu i zniewoleniu. – Byłem jak piesek, którego bije właściciel, a on ciągle wraca. Ojca nie miałem, a matka była zaburzona i musiała znaleźć sobie kogoś, kogo nienawidzi. Padło na mnie, chociaż jako dziecko cały czas jej pomagałem. Każde wakacje pracowałem i cieszyłem się, że coś zarobiłem. Że będzie można kupić jedzenie. Ale matka nie dawała mi jeść za karę, kiedy nie chciałem czegoś zrobić. Dlatego często chodziłem głodny i jadłem po śmietnikach. Mimo to zawsze starałem się przynieść do domu pieniądze, żeby lepiej się nam żyło. Myślałem, że jak będę się jeszcze bardziej starał, to rodzina mnie w końcu pokocha – wspomina.
Jednak krewni niezmiennie traktowali Janka jak „czarną owcę”. – Brat był alkoholikiem i łobuzem, robił innym krzywdę. Kradł, a mnie bolało, że zabiera wszystko matce. Byłem tym złym, bo przeszkadzałem w jego procederze. Niewygodny byłem też dla siostry. Mieliśmy małe mieszkanie, a gdy znalazła sobie partnera, to mimo że spałem w kuchni na łóżku polowym, im to nie zawadzało. Siostra pracowała w milicji i raz pomówiła mnie, że wsypałem jej do jedzenia trutkę. Wywieźli mnie wtedy do zakładu psychiatrycznego. Szybko wyszedłem, bo lekarze nie znaleźli żadnych podstaw dla mojego pobytu tam. Brat za to często mnie bił, a reszta rodziny temu przyzwalała. Jako nastolatek zacząłem ćwiczyć boks i potrafiłem się bronić. Czułem się jednak nic nie wart. Dlatego ciągle rozmyślałem o śmierci. Dziś myślę, że rodzeństwo tak mnie nienawidziło, bo całkowicie od nich odbiegałem. Byłem otwarty, wrażliwy, nikogo nie raniłem. Oni mi tego zazdrościli – mówi.
Matka często wyrzucała Janka z domu. W wielu przypadkach trudno było nawet określić powód jej decyzji. Spał wtedy na wałach Odry z gromadką bezdomnych. Do dziś uwielbia patrzeć w rozgwieżdżone niebo. Spadające gwiazdy były nielicznymi iskrami radości w pochmurnym życiu włóczęgów. Chłopiec, wycieńczony tułaczką, po kilku dniach zawsze wracał do domu. Głodny i upokorzony. Zwłaszcza, gdy non stop moczył się w łóżku, bo przeziębił pęcherz.
Powroty nierzadko wcale nie przynosiły ukojenia. Jak wtedy, gdy w środku zimy został znaleziony przez milicjantów w budce telefonicznej. Funkcjonariusze odwieźli go do mieszkania, ale jak tylko się oddalili, z ust matki padło: „Jesteś debilem, wypieprzaj z domu”. I Janek na powrót musiał zmierzyć się z nocą, chłodem i samotnością.
Widocznie na to zasłużyłeś
– Całkowicie odebrano mi godność – Janowi załamuje się głos, a w oczach pojawiają się łzy. – Nie raz płakałem na sucho, bo wypłakałem już wszystkie łzy. Jak miałem 14 lat, zgwałciło mnie trzech facetów. Po wszystkim opluli mnie, skopali, obsikali. Wróciłem do domu. Jak zbity pies. Jak ranny na wojnie. Cały poobijany, poobdzierany. Poszedłem wtedy do matki i usłyszałem: „Widocznie na to zasłużyłeś”.
– Takie słowa chyba zostają w człowieku na zawsze? – pytam.
– Najgorsze są czyny. Nie ten pies, który szczeka, a ten, który cię ugryzie, bo ślady zostaną na całe życie. Matka często zamykała mnie w piwnicy. Tamtej nocy też założyła mi kłódkę na szyję i przypięty do łańcucha położyłem się na kocu, na kupie węgla. W piwnicy było zimno. Chodziły szczury. A ja leżałem i płakałem, czując spermę w buzi, mocz na skórze. Myślałem, że to ostatnia noc w moim życiu. Następnego dnia na podwórku śmiali się ze mnie, że jestem „lachociąg”. W tamtym czasie modliłem się do Boga, żeby odebrał mi życie, bo sam nie miałem na to odwagi. Po latach dowiedziałem się, że to moje rodzeństwo zleciło miejscowym pijakom ten gwałt.
– Czy takie rzeczy można wybaczyć?
– Nie da się żyć z nienawiścią. Nieraz przejeżdżam obok tego mieszkania. Nawet czasami mam ochotę zobaczyć piwnicę. Jestem ciekaw, czy w ścianie dalej jest hak.
– Co wtedy czujesz?
– Teraz już nic. Ale prowadziła mnie do tego bardzo długa droga. Latami walczyłem ze sobą, żeby odwrócić pewien schemat. Od 12. roku życia, przekraczając próg domu, musiałem ubierać się jak dziewczynka. Mama mi kazała. Robiłem to, bo inaczej nie dostawałem jedzenia, spałem w piwnicy. Zakładałem więc body, zaciśnięte gumką. To było dla mnie ogromnie niekomfortowe, bo bardzo się starałem, żeby nie zrobić siku. Musiałem w tym chodzić od rana do wieczora. Przez całe lata pod spodnie ubierałem damskie figi, pod koszulkę – stanik. Bo dziecko ufa rodzicom. W szkole śmiali się ze mnie, że mam damskie rajtuzy, ale musiał minąć szmat czasu, zanim zrozumiałem, że to jest złe. Jak można człowieka zmanipulować, nie zrozumie ten, kto tego nie przeżył. Ja do tej pory czasami zakładam kobiecą bieliznę.
– Dlaczego?
– Nie robię tego na zasadzie fantazji erotycznej, fetyszu. To przyzwyczajenie, wewnętrzny przymus. Nie czuję wtedy satysfakcji. Jak z paleniem papierosów. Tak naprawdę nie przynoszą one żadnej przyjemności, dają jedynie iluzję. Niedawno, podczas spaceru z psem, spotkałem sąsiada, który jest transwestytą. Bardzo pogodny facet. Opowiedział mi, że pobił go inny sąsiad.
Poszedłem do tej osoby. Ja trenowałem boks, jestem silnym mężczyzną. W domu specjalnie na tę okazję ubrałem stanik i kabaretki. Zapytałam, dlaczego uderzył swojego sąsiada. Odpowiedział, że on pedałów nienawidzi, a ja podniosłem koszulkę, pokazałam mu stanik. „I co teraz zrobisz, uderzysz mnie? Spróbuj! Nie zrobisz tego, bo się boisz. Ten człowiek nic ci nie robi, w żaden sposób nie przeszkadza” – mówiłem do niego. Myślę, że zrozumiał, że wszyscy jesteśmy ludźmi. Często oceniamy innych po ubiorze, nie znając ich historii, nie mając pojęcia, co się za tym ubraniem kryje.
Pod skrzydłami
Młodość Janka upływała pod znakiem cierpienia i samotności. W szkole dobrze się uczył i był przyjazny, ale towarzysko skreślał go brak fajnych spodni. Uchodził za klasowego dziwaka, bo stronił od używek.
– Sąsiedzi czy nauczyciele nie widzieli, co się dzieje w waszym domu? – dopytuję.
– Ludzie to widzieli, ale odwracali głowy. Zero reakcji. Nikt nie pomógł. Taka znieczulica panuje i dziś. Sąsiedzi nie chcą się wtrącać, nie chcą być wrogami tych, którzy są oprawcami.
– Co sprawiło, że nie pałasz nienawiścią do ludzi?
– Chyba taki po prostu jestem. Ale rzeczywiście, była jedna sytuacja, którą można nazwać przełomem. Miałem 19 lat, byłem wtedy w wojsku. Akurat dostałem przepustkę na Wigilię, ale matka nie wpuściła mnie do domu. Zapytała, po co przyjechałem, skoro nie mam ze sobą żadnych pieniędzy. Odrzucony, siedziałem na zimnej klatce schodowej. Po schodach wchodziło akurat małżeństwo. Zaprosili mnie na świąteczną kolację. To był pierwszy raz w moim życiu, kiedy ktoś okazał mi ciepło. Czułem się z nimi jak z rodziną. Wzięli mnie pod swoje skrzydła, dali swoje dobro. A ja, pod ich wpływem, stanąłem na nogi. Dlatego uważam, że każdy z nas potrzebuje, by ktoś w niego wierzył.
– Osobie, która najbardziej cię skrzywdziła, też wybaczyłeś?
– Matka umierała w chorobie. I ani siostra, ani brat jej nie pomogli. Ja ją wzięłam do domu, nosiłem na rękach. Przed śmiercią zapytałem jej: „Dlaczego dawałaś mi kiełbasę, która się kleiła?”. Bo ona zostawiała ją specjalnie na oknie, żeby zzieleniała. A człowiek był tak głodny, że to jadł. Mama machnęła ręką: „Było, minęło”. Ja nawet jej broniłem, bo została tak zmanipulowana przez rodzeństwo, że oddawała im prawie całą emeryturę. Na szczęście pod koniec życia, kiedy ja się nią zaopiekowałem, chyba to zrozumiała. Smutno mi na myśl, że człowiek jest jak bańka na wodzie, a przez krótki moment swojego istnienia potrafi dać drugiemu niewyobrażalną ilość cierpienia.
Moją fundację tworzą przede wszystkim wolontariusze. Pięknie jest obserwować ich zaangażowanie, energię. Najważniejsze jest dla nas to, aby wysłuchać i wesprzeć wszystkich, którzy do nas przychodzą
– Dziś jesteś z siebie zadowolony?
– Cały czas wydaje mi się, że nie potrafię wystarczająco kochać. Mam żonę i dzieci. Staram się, żeby moja rodzina była szczęśliwa, ale nie wiem, czy dobrze kocham, bo mnie tego nie nauczono. Czasem myślę, że za uczucie pełni miłości oddałbym wszystko.
Złamany schemat
Ludzie, którzy noszą w sobie tak ogromny bagaż traumatycznych doświadczeń, bardzo często popadają w różne uzależnienia, nie potrafią odnaleźć się w życiu. Jan złamał ten schemat, pozwalając, by jego przeżycia zbudowały i umocniły go jako człowieka. Dzięki temu dziś mówi z przekonaniem o tym, co jest ważne i wartościowe: miłość, przyjaźń, czynienie dobra, brak przyzwolenia na to, żeby ktoś był głodny. Jest pewien, że trzeba pomagać. I wie, jak to robić.
– Czuję satysfakcję, bo dzięki moim działaniom poznałem w życiu wielu wspaniałych ludzi, którzy chcą czynić dobro. Moją fundację tworzą przede wszystkim wolontariusze. Pięknie jest obserwować ich zaangażowanie, energię. Najważniejsze jest dla nas to, aby wysłuchać i wesprzeć wszystkich, którzy do nas przychodzą. I myślę, że nam się to udaje, bo ludzie wychodzą stąd uśmiechnięci – opowiada.
Nieustająco obdarowuje uśmiechem swoich podopiecznych. – Znalazłem pewną biedną rodzinę na wsi. Facet, głowa rodziny, zemdlał ze szczęścia, jak zobaczył, ile przywiozłem jedzenia. Ci ludzie żyli w nędzy, bo dotychczas uważali, że nic dobrego w ich życiu nie może się przydarzyć. A wystarczyło podać im pomocną dłoń. Po kilku moich wizytach wydawali się innymi ludźmi. Odbudowani, uśmiechnięci, córka chce iść do pracy.
Ostatnio odwiedziłem też samotną kobietę z trójką dzieci. Dziękowała ze wzruszeniem, że ma lodówkę pełną jedzenia. Powiedziałem jej, że nie ma za co dziękować. To ja się cieszę, że mogłem pomóc. Nie czuję się żadnym bohaterem. Po prostu robię to, co kocham.
Przeczytaj też: Kononowicz mimo woli