Townshenda uznaje się za jednego z najwybitniejszych poetów sceny rockowej. Jako człowiek targany wieloma sprzecznościami pisał utwory, które wybijały się na tle wielu głosów „pokolenia pokoju i miłości”.
W listopadowe piątki będziemy publikować kolejne odcinki cyklu Michała Gołębiowskiego i Damiana Jankowskiego „Listopadowa piosenka”. Dziś pierwszy odcinek, o muzyce Pete’a Townshenda:
Roztrzaskiwanie gitary o podłogę, niszczenie sprzętu nagłaśniającego oraz anarchiczne hasła wykrzykiwane zza kłębów dymu – to wszystko nigdy nie było, i nie miało być niewinnym igraniem z widownią. Stała za tym agresja jako energia łącząca uczestników spektaklu. Wszyscy, tak muzycy, jak i słuchacze, mieli stać się jednym, aby wspólnie wziąć udział w paradoksalnym tworzeniu „sztuki autodestrukcji” oraz „artyzmu porażenia”.
Kiedy zapytano Pete’a Townshenda, co czuje w momencie, w którym demoluje scenę, odpowiedział: „Wyobrażam sobie, że jestem na wojnie”. Frontem miało być nowe mieszczaństwo, konsumpcjonizm i fałszywy spokój kultury zachodniej. Okopami – kluby, w których The Who jako bodaj pierwsza grupa uczyniła z rozrywkowego dotąd rock and rolla poważny głos pokolenia oraz narzędzie społecznego protestu. Żaden inny ówczesny akt muzyczny – ani Beatlesi, ani nawet Stonesi – nie wykazywał się taką zuchwałością. Nikt nie odważył się na taką anarchię.
Zza niezrozumiałych nikomu prócz Townshenda surrealistycznych konceptów przebijają poruszająco szczere emocje. Pod całą tą dekonstrukcją wciąż czuć puls żywej osoby, która nie poddaje się pozorności świata
Townshenda uznaje się jednocześnie za jednego z najwybitniejszych poetów sceny rockowej. A ponieważ w życiu prywatnym dał się poznać jako człowiek targany wieloma sprzecznościami, skłonny do skrajnych, niszczycielskich i chaotycznych zachowań, a przez to podążający własną duchową ścieżką ku wolności, to także pisane przez niego utwory nie były jednym z wielu głosów „pokolenia pokoju i miłości”. Piosenki Townshenda przekraczały raczej kontrkulturową formułę „spowiedzi dziecięcia wieku”. Czytane i słuchane w porządku wyznaczonym kolejami życia, z ekshibicjonistyczną nieraz szczerością odsłaniały drogę człowieka dręczonego obsesyjną destrukcją; drogę uparcie prowadzącą jednak ku wyższej rzeczywistości.
Kiedy na początku lat osiemdziesiątych powstawał album „Najlepsi kowboje mają skośne oczy”(„All the Best Cowboys Have Chinese Eyes”, 1982), rewolucja dzieci kwiatów była już tylko echem przeszłości. Pete Townshend znalazł się wówczas w zupełnej życiowej rozsypce. Jeszcze za lat świetności śpiewał: „Na próżno marzę o dniu, w którym zacząłbym się kontrolować (…). Nie potrafię wziąć odpowiedzialności za swoje wybuchy, straciłem kontakt z jedynym Zbawcą”. Później przyszedł rozpad małżeństwa, samotność, problemy finansowe, poczucie niemożności uwolnienia się od narkotyków, a przede wszystkim przykra świadomość klęski, jaką odniosły próby uleczenia autodestrukcyjnych skłonności. Dziś wielu jego przyjaciół dziwi się, że Pete nie podzielił los wielu innych tragicznie zmarłych artystów tego pokolenia.
W „Najlepszych kowbojach” kryzys osobisty uwidocznił się zwłaszcza w postmodernistycznej formie dokonującej dekonstrukcji dotychczasowych założeń sceny rockowej. Townshend, kiedyś używający „brzmień rebelii” do śmiałych postulatów demontażu zastanego porządku społecznego, teraz zwrócił się przeciwko samemu sobie. Zaczął on bowiem rozbierać na czynniki pierwsze samą strukturę rocka oraz buntu młodych. Stał się bezradną i samotną anty-gwiazdą anty-rocka dekonstruującą swoje dotychczasowe ideały. Opiewane niegdyś bycie outsiderem – to tylko kilka nakładających się na siebie konwencji, estetyk, projektów i motywów. Nic więcej.
Zamiast kolorowego snu hipisów widzimy mało romantyczną codzienność, spanie, jedzenie, „ekskluzywne nudzenie się” (exclusively bored), garnitury, krótkie włosy i uczucie wyczerpania się świata materialnego dobrobytu. Ulice są szare, ludzie zwyczajni, cel ich życia nieokreślony. Wszędzie widać istnienie pozbawione orientacji. Centralną metaforą stały się „tańce twarzy” (face dances); coś dynamicznego, plastycznego i płynnego, co nie ma jednak natury ani tożsamości. Twarze tańczą, choć nie jest to radosna zabawa. Jest trochę świadomej błazenady i trochę beztroskiej konsumpcji, ale wciąż daje się wyczuć smutek z powodu tego, że obecność człowieka przy drugim człowieku jest w gruncie rzeczy czymś pozornym.
Płyta nie została dobrze przyjęta ani przez prasę, ani przez dawnych wielbicieli Townshenda. Krytycy muzyczni byli na ogół negatywnie ustosunkowani do nowego dzieła, pisząc o „niesłychanie ambitnej porażce”, o „bezprecedensowej wręcz trudności w zrozumieniu zamysłu albumu”, a wreszcie o „rymach tak zawiłych, że tworzą one imponująco rozbudowany system bezsensowności”. Zastanawiano się, dlaczego zawarte na płycie piosenki miłosne muszą być tak dziwne, enigmatyczne, a momentami nawet absurdalne, zaś towarzyszący im materiał wideo pełen jest niepokojących manekinów i lalek, ruszających drewnianymi i plastikowymi ustami, podłączanych do przewodów elektrycznych, świecących niczym żarówki oczami.
Jednocześnie, jak zauważył jeden z recenzentów piszących dla „Stylus Magazine”, zza niezrozumiałych nikomu prócz Townshenda surrealistycznych i purnonsensowych konceptów przebijają mocne, poruszająco szczere i głębokie emocje. Dziś wydaje się to dziwne, że nie zauważono, jak pod całą tą dekonstrukcją wciąż czuć puls żywej osoby, która nie poddaje się pozorności świata. Kiedy gramofon wprawia płytę w ruch, wpierw rozbrzmiewa łagodne, choć pewne, świeże i przestrzenne brzmienie gitary elektrycznej, a następnie spokojny głos, który zapewnia, że „miłość, która raz się narodziła, musi narodzić się ponownie”. Później kolejne wersy tego osobliwego kazania:
Prawda przed tobą,
prawda przed tobą – to jest morze,
niszczy wszystko, bez wyjątku,
żywe, choć spokojne,
uśmierca miłością w imię Boże.
Ludzie, nie rańcie ludzi,
ludzie, nie rańcie ludzi.
Miłość rozwala pozory,
miłość zrzuca z piedestału,
unicestwia wszystko, co niestałe;
zaprawdę, ostatnia miłość
to ta pierwsza, którą zawsze miałeś.
Choć Townshend poszukiwał Boga na drodze wolnej duchowości, nie określając swojej przynależności religijnej, to w jego słowach daje się słyszeć echo listu św. Jana do Kościoła w Efezie: „Mam przeciw tobie to, że odstąpiłeś od twej pierwotnej miłości” (Ap 2,4). W tym kontekście album zaczyna się przesłaniem przypominającym głos proroka o odnowę Izraela. Gdy jednak cichnie melorecytacja na temat ożywczej siły miłości, zaczyna się potężny, tryumfalny hymn na cześć ocalenia. Tytuł, „The Sea Refuses No River”, oznacza, że morze zawsze przyjmuje wody rzeki, nawet tej mętnej i brudnej. Uzdrowione zostają wszelkie rany, naprawione wszelkie szkody. Bóg otwiera się na swoje dzieci, a Jego rzeczywistością rządzi absolutna akceptacja, bez końca.
Dźwięk gitary rozlewa się niczym gwałtowne strugi wody, kiedy pęka tama. Akordy zaczynają wyobrażać olbrzymie morze. To niemal muzyczna ilustracja apeironu, czyli głoszonego przez Anaksymandra z Miletu „bezkresu” jako praprzyczyny świata, z której bierze początek wszelkie istnienie. Wcześniej mowa była o tym, że prawda przypomina morze, spokojne, a jednak pełne mocy, rozciągające się poza horyzont; prawda, która zresztą w samej swej istocie jest tożsama z miłością. Ona też rozwala to, co stare, ale jakże inaczej. Czyni to czule, dotykając głębi. Gniew i chęć destrukcji zaczynają się uspokajać, przechodzi w afirmację istnienia. Już wiadomo: morze nie odrzuca i nie gardzi nawet – jak słyszymy – „ściekiem z rury”. Przeciwnie, ono oczyszcza.
Hymn płynie i płynie, szerokim strumieniem, aż w pewnym momencie wspomniany zostaje „pewien szalony człowiek w białej szacie”. Ktoś, kto „nie bał się przelać własną krew, aby ożyć na nowo”. Nie poznajemy jego imienia. Słyszymy tylko, że „był tu kiedyś”. To jedyny człowiek, który znał sens. Żył wśród nas, ale nie uczestniczył w świecie demontażu. Było w nim scalenie. On wreszcie wzbudził tę ostatnią nadzieję i wyznanie:
I czułem radość, gdy czuli ból,
a teraz leżę tu złamany.
Do Niego wołam, niech zrobi coś,
niech nadejdzie czas,
niech jasne będzie, czym wolność jest,
niech wodę zmieni w wino.
Modlitwa ta została chyba wysłuchana. Od 1984 roku Townshend jest aktywnym działaczem na rzecz walki z uzależnieniem od narkotyków. Odnalazł też pokój duszy w bliskości z Bogiem. I chociaż nie precyzuje swojego wyznania wiary, to rzeczywiście rozpoznał w sobie rzekę, która coraz bardziej zbliża się do morza czystej miłości.
Przeczytaj też: Gdy nasze bluźnierstwo to tylko modlitwa