Zima 2024, nr 4

Zamów

„Po prostu ogarnęła mnie jakaś słabość”. Powieść Abdulrazaka Gurnaha po polsku

Abdulrazak Gurnah. Fot. Simone Padovani / Materiały prasowe

Ocknąwszy się, zobaczył, że ojciec jeszcze śpi. Zostawił go samego i wyszedł. Uczuł dreszcz niepokoju, więc wrócił do środka i okazało się, że ojciec wcale nie śpi, tylko leży martwy. Khalifa stał przez chwilę i patrzył na skurczone zwłoki człowieka tak kiedyś pełnego życia, tak nieugiętego. Fragment powieści zdobywcy literackiego Nobla 2021.

Gdy Khalifa poznał kupca Amura Biaszarę, miał dwadzieścia sześć lat. Pracował wówczas w małym banku należącym do dwóch braci z Gudźaratu. Tylko prywatne banki zarządzane przez Hindusów prowadziły interesy z miejscowymi kupcami, dostosowując się do ich praktyk. Wielkie banki życzyły sobie dokumentów, gwarancji, rękojmi, a to nie zawsze odpowiadało miejscowej społeczności kupieckiej, wplątanej w niewidoczną gołym okiem sieć kontaktów i powiązań.

Khalifę bracia zatrudnili, bo był z nimi spokrewniony od strony ojca. Może „spokrewniony” to za wiele powiedziane, lecz ojciec też był z Gudźaratu, a w niektórych wypadkach takie pokrewieństwo wystarczało. Matka pochodziła z tutejszej wsi. Ojciec Khalify poznał ją, gdy pracował na farmie u bogatego właściciela ziemskiego, Hindusa, o dwa dni drogi od miasta, gdzie przemieszkał większość dorosłego życia.

Sam Khalifa na Hindusa nie wyglądał, w każdym razie nie na takiego, jakiego zwykło się widywać w tej części świata. Choć karnację, włosy i nos miał po afrykańskiej matce, uwielbiał się obnosić ze swoim rodowodem, gdy tak mu pasowało. Tak, tak, mój ojciec był Hindusem. Nie widać po mnie, ha? Ożenił się z moją matką i był jej wierny. Nie jak niektórzy Hindusi, co to zabawiają się z Afrykankami, póki nie poczują, że już czas sprowadzić sobie żonę z Indii, i wtedy tamte idą w odstawkę. Mój ojciec nigdy matki nie opuścił.

[…] Khalifa pracował u bwany Amura już przeszło trzy lata, gdy dotarła do niego wiadomość o nagłej śmierci matki. Mariamu miała niespełna pięćdziesiąt lat, więc było to niespodziewane. Pospieszył w rodzinne strony, żeby być przy ojcu; zastał go chorego i w głębokiej rozpaczy. Khalifa, jedynak, w ostatnich czasach nie widywał się zbyt często z rodzicami, więc zaskoczyło go, że ojciec jest tak wycieńczony i słaby.

Kassimowi dotychczas nie udało się odwiedzić uzdrowiciela, który rozpoznałby jego dolegliwość. W okolicy nie mieli żadnego lekarza, a najbliższy szpital znajdował się w mieście Khalify, na wybrzeżu.

— Szkoda, że nie dałeś mi znać. Przyjechałbym po ciebie — powiedział Khalifa.

Ciałem ojca nieustannie wstrząsały leciutkie dreszcze, sił wyraźnie miał coraz mniej. Nie mógł już pracować, więc tylko siedział na werandzie dwuizbowej chałupy w majątku właściciela ziemskiego, cały dzień patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem.

Powróceni
Abdulrazak Gurnah, „Powróceni”, tłum. Krzysztof Majer, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022

— Po prostu ogarnęła mnie parę miesięcy temu jakaś słabość — wyjaśnił. — Myślałem, że to ja pierwszy umrę, ale twoja matka mnie ubiegła. Zamknęła oczy, poszła spać i było po niej. I co ja mam teraz zrobić?

Khalifa został z nim cztery dni. Z objawów wynikało niezbicie, że to ciężka malaria. Ojciec miał wysoką gorączkę, wszystko zwracał, oczy mu zżółkły, a jego mocz był czerwony. Khalifa wiedział z doświadczenia, że ludzie pracujący w majątku są narażeni na ukąszenia moskitów. Gdy budził się po nocy spędzonej w izbie ojca, dłonie i uszy miał całe w bąblach.

Rano czwartego dnia, ocknąwszy się, zobaczył, że ojciec jeszcze śpi. Zostawił go samego i wyszedł za chałupę umyć się i zrobić herbatę. Czekając, aż zagotuje się woda, uczuł dreszcz niepokoju, więc wrócił do środka i okazało się, że ojciec wcale nie śpi, tylko leży martwy. Khalifa stał przez chwilę i patrzył na chude, skurczone zwłoki człowieka tak kiedyś pełnego życia, tak nieugiętego.

Przykrył je i udał się do kancelarii majątku po pomoc. Zanieśli ciało do niewielkiego meczetu w pobliskiej wsi. Tam Khalifa obmył je, jak nakazywał zwyczaj, z pomocą wprawionych w rytuale. Tego samego popołudnia pochowano go na cmentarzu za meczetem. Garstkę rzeczy osobistych, które zostały po rodzicach, przekazał Khalifa imamowi z meczetu, z prośbą, by rozdać je potrzebującym.

Po powrocie do miasta, a właściwie przez kolejnych kilka miesięcy, Khalifa czuł się sam na świecie. Niewdzięczny syn, nic niewart. Zaskoczyło go to. Większość życia spędził z dala od rodziców, latami mieszkając u nauczyciela, potem u braci bankierów, a wreszcie u kupca, i nigdy nie miał wyrzutów sumienia, że ich zaniedbuje. To, że odeszli tak nagle, jawiło mu się jako katastrofa, kara za jego czyny. Wiódł bezużyteczny żywot w mieście, które nie było jego domem, w kraju jakby nieustannie ogarniętym wojną, pośród doniesień o kolejnym powstaniu, tym razem na południu i na zachodzie.

Wtedy rzekł mu Amur Biaszara:

— Pracujesz u mnie już kilka lat… ile to? Trzy… cztery? Przez ten czas wielokrotnie dowiodłeś swej skuteczności, okazywałeś mi szacunek. Doceniam to.

— Jestem wdzięczny — odparł Khalifa, nie bardzo wiedząc, co go czeka: podwyżka czy odprawa.

— Wiem, że utrata obojga rodziców to dla ciebie cios. Widzę twój smutek i twoją udrękę. Niech Bóg zmiłuje się nad ich duszami. Ponieważ pracujesz dla mnie z takim poświęceniem, tak pokornie i od tak dawna, nie będzie chyba niestosownością, jeśli dam ci pewną radę — ciągnął kupiec.

— Bardzo chętnie przyjmę pańską radę — powiedział Khalifa, skłaniając się z wolna ku myśli, że jednak nie zostanie odprawiony.

— Jesteś dla mnie jak członek rodziny, więc moim obowiązkiem jest ci doradzić. Już czas, byś się ożenił, i chyba znam odpowiednią kandydatkę. Moja krewniaczka została niedawno sierotą. To posłuszna dziewczyna, a w dodatku odziedziczyła pewną nieruchomość. Sugeruję, byś poprosił ją o rękę. Sam wziąłbym ją za żonę – tu kupiec się uśmiechnął – gdyby nie to, że moja obecna sytuacja zupełnie mi odpowiada. Od lat wiernie mi służysz, a taki układ będzie dla ciebie korzystny.

Khalifa rozumiał, że kupiec składa mu tę młodą kobietę w darze i że ona sama nie będzie miała w tej kwestii wiele do powiedzenia. Amur Biaszara twierdził, że jest posłuszna, lecz w ustach kogoś tak chłodno kalkulującego znaczyło to tyle co nic. Khalifa przystał na ten kontrakt, ponieważ wyglądało na to, że odmowa nie wchodzi w grę, a poza tym sam tego pragnął, nawet jeśli w chwilach zwątpienia obawiał się, że panna młoda okaże się osobą szorstką i wymagającą, o nieprzyjemnych nawykach.

Nie spotkali się przed ślubem ani nawet w jego trakcie. Nie było zresztą szczególnej ceremonii. Imam spytał Khalifę, czy pragnie prosić Aszę Fuadi, by została jego żoną, a on odparł, że tak. Następnie bwana Amur Biaszara, jako najstarszy krewny płci męskiej, wyraził zgodę w jej imieniu. I tyle. Po obrządku podano kawę, a później Khalifa w zaszczytnym towarzystwie pryncypała udał się do domu świeżo poślubionej i został jej przedstawiony. To właśnie tę nieruchomość odziedziczyła Asza Fuadi. Choć tak naprawdę wcale jej nie odziedziczyła.

Asza miała lat dwadzieścia, Khalifa trzydzieści jeden. Jej matka, która dopiero co zmarła, była siostrą Amura Biaszary. W oczach młodej kobiety wciąż zalegał cień niedawnych smutków. Na jej owalnej, ładnej twarzy nie gościł uśmiech – wyglądała bardzo poważnie. Khalifa z miejsca ją polubił, choć zdawał sobie sprawę, że z początku starała się tylko cierpliwie znosić jego pieszczoty. Dopiero po pewnym czasie zaczęła odwzajemniać jego zapał i opowiedziała mu o sobie, a on też nie od razu tę historię w pełni pojął. Bynajmniej nie z racji jej niezwykłości. Prawdę mówiąc, w świecie kupców o pirackim temperamencie takie praktyki stanowiły normę. Asza zrazu zachowywała się powściągliwie, ponieważ musiała się najpierw upewnić, czy może zaufać małżonkowi i czy nie będzie on przypadkiem lojalny wobec kupca.

— Wuj Amur pożyczał mojemu ojcu pieniądze, i to wielokrotnie — wyznała. — Nie miał wyboru, ponieważ mój ojciec był mężem jego siostry, członkiem rodziny. Wuj musiał się wywiązać. Nie cenił mojego ojca, uważał, że pieniądze się go nie trzymają, i pewnie tak było. Parę razy słyszałam, jak matka mówi to ojcu prosto w twarz. Za którymś razem wuj Amur zażądał, żeby ojciec przepisał na niego swój dom… nasz dom, ten dom… jako zabezpieczenie pożyczki. Ojciec to zrobił, ale matce się o tym nie zająknął. Tacy właśnie są mężczyźni, gdy idzie o ich interesy, skryci, tajemniczy, jak gdyby nie mogli ufać swoim kobietom, bo te mają pstro w głowie. Ona by mu na to nie pozwoliła, gdyby tylko wiedziała. To haniebne, gdy pożycza się pieniądze ludziom, którzy nie są w stanie się wypłacić, a potem zabiera im się domy. To jest kradzież. I to właśnie zrobił wuj Amur mojemu ojcu i nam.

— Ile twój ojciec był mu winien? — spytał Khalifa, gdy Asza zamilkła na dłużej.

— Nieważne ile — odparła zdawkowo. — I tak nie byłybyśmy w stanie oddać. Ojciec nie zostawił nam niczego.

— Najwyraźniej nie spodziewał się, że odejdzie już teraz. Pewnie mu się zdawało, że ma więcej czasu.

Skinęła głową, a potem mówiła dalej:

— Na pewno dobrze tego nie zaplanował. Podczas długiej pory deszczowej miał nawrót malarii. Tak jak co roku, ale tym razem było gorzej niż kiedykolwiek. Nie spodziewałyśmy się, strasznie było widzieć go w takim stanie. Niech Bóg zmiłuje się nad jego duszą. Matka nie miała tak naprawdę wglądu w jego interesy, ale wkrótce dowiedziałyśmy się, że pożyczka dalej jest niespłacona i nie ma z czego oddać choćby drobnej części, żeby wykazać dobrą wolę.

Jego krewniacy przyszli po udział w spadku, którym był przecież tylko dom, ale zaraz ustalili, że nawet dom nie należy do ojca, tylko do wuja Amura. To był straszliwy wstrząs dla wszystkich, zwłaszcza dla matki. Nie miałyśmy nic, dosłownie nic. Gorzej niż nic, nawet nasze życie nie należało do nas, bo wuj Amur, jako najstarszy spokrewniony z nami mężczyzna, był naszym opiekunem. Mógł decydować o tym, co się z nami stanie.

Moja matka nigdy się nie pozbierała po śmierci ojca. Wtedy już od wielu lat chorowała, ale potem było z nią krucho cały czas. Kiedyś myślałam, że to ze smutku, że nie jest aż tak chora, jak twierdzi, tylko z tego nieszczęścia pozwala sobie więdnąć. Właściwie nie wiem, czemu była nieszczęśliwa. Może ktoś rzucił na nią urok, a może była rozczarowana swoim życiem. Już wcześniej czasem coś ją nawiedzało i mówiły przez nią jakieś obce głosy, i wtedy, chociaż ojciec protestował, wzywano uzdrowicielkę.

Gdy ojciec umarł, to nieszczęście rozlało się w straszliwą rozpacz, a w ostatnich kilku miesiącach życia do tego wszystkiego doszły bóle w krzyżu i coś, co zżerało ją od środka. Mówiła, że tak się czuje, właśnie tak, jakby coś ją od środka zżerało. Wtedy zrozumiałam, że odchodzi, że to więcej niż żałoba. W ostatnich dniach przed śmiercią zamartwiała się, co ze mną będzie, i błagała wuja Amura, by mnie wziął pod opiekę, a on obiecał, że to zrobi. — Asza spojrzała na Khalifę smutno i przeciągle, po czym dodała: — Więc podarował mnie tobie.

Wesprzyj Więź

— Albo mnie tobie — odparł, uśmiechając się, by choć trochę rozcieńczyć gorycz w jej głosie. — Czy to aż taka klęska?

Fragment powieści „Powróceni”, tłum. Krzysztof Majer, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022

Przeczytaj też: Stawka większa niż Nobel

Podziel się

2
Wiadomość