Zima 2024, nr 4

Zamów

A gdybym wam powiedział, że tytuł „Chłopcy z Placu Broni” to zwykła ściema?

„Chłopcy z Placu Broni”, reż. Zoltán Fábri, Węgry, USA 1969. Fot. Materiały prasowe

W literaturze europejskiej nie ma takiej książki. I nie ma takiego placu. Wszystko to wymysł polskiej tłumaczki Janiny Mortkowiczowej, która na początku XX wieku przełożyła na polski powieść Ferenca Molnára pt. „Chłopcy z ulicy Pawła”. A może lepiej: „Chłopaki z ulicy Pawła”.

Tytuły – ikony, tytuły – toposy, tytuły – pomniki. Na przykład „Komu bije dzwon”. Albo „Folwark zwierzęcy”. „Sen nocy letniej”, „Archipelag Gułag”, „Chłopcy z Placu Broni”. Znane niemal każdemu jako tako wykształconemu człowiekowi w naszym kręgu kulturowym, niezależnie od tego, czy czytał te dzieła, czy nie. Tytuły parafrazowane, wykorzystywane po tysiąckroć, cytowane przy niezliczonych okazjach we wszystkich językach europejskich i nie tylko. Poddawane recyklingowi, jak „Boska komedia” Dantego, która we Francji zaowocowała „Komedią ludzką” Balzaka, a w Polsce „Nie-boską komedią” Krasińskiego.

Niektóre z tych tytułów odkleiły się już od swych dzieł, zerwały ze smyczy i zyskały autonomiczny żywot – zapewne są tacy, dla których „Chłopcy z Placu Broni” to przede wszystkim nazwa popularnego w latach 90. XX wieku polskiego zespołu rockowego.

A co wy na to, gdybym wam powiedział, że jeden z tych pomnikowych tytułów to zwykła ściema? Że tak naprawdę nie istnieje?

Mortkowiczowa uznała najwyraźniej, że w polskiej wersji „poprawi” tytuł na taki, który jej zdaniem lepiej oddaje istotę powieści. Tu pojawiają się dwa pytania: po pierwsze, czy miała rację? Po drugie, czy miała do tego prawo? 

Wojciech Maziarski

Udostępnij tekst

Otóż to. Chodzi właśnie o „Chłopców z Placu Broni”. W literaturze europejskiej nie ma takiej książki. I nie ma takiego placu. Wszystko to wymysł polskiej tłumaczki Janiny Mortkowiczowej, która na początku XX wieku przełożyła na polski powieść Ferenca Molnára pt. „Chłopcy z ulicy Pawła”. A może lepiej: „Chłopaki z ulicy Pawła”, bo przecież bohaterowie powieści to chłopaki-zawadiaki, prawdziwe budapeszteńskie urwisy.

Żeby było zabawniej, Mortkowiczowa tłumaczyła tę węgierską powieść na polski z języka… niemieckiego. Była tłumaczką utalentowaną i wrażliwą na stylistyczne niuanse – w jej przekładzie można wyczuć ducha węgierskiego oryginału z jego subtelną ironią, choć oczywiście przepuszczenie tekstu przez podwójne sito tłumaczeń w kilku miejscach odbiło się na wierności.

Mortkowiczowa uznała najwyraźniej, że w polskiej wersji „poprawi” tytuł na taki, który jej zdaniem lepiej oddaje istotę powieści. Tu pojawiają się dwa pytania: po pierwsze, czy miała rację? Po drugie, czy miała do tego prawo? 

Co do racji, zdania są podzielone, ale na pewno miała argumenty uzasadniające taką decyzję. Rzeczywiście kluczowym miejscem, gdzie rozgrywa się akcja, jest plac, pusta działka budowlana, a nie występująca w oryginalnym tytule ulica Pawła. 

No dobrze, ale skąd w takim razie ta „broń” w nazwie? Dlaczego „Plac Broni”? To termin z dziedziny fortyfikacji, dziś już całkiem zapomniany, lecz w czasach Mortkowiczowej być może jeszcze niektórzy wiedzieli, co znaczy. Wikipedia wyjaśnia: „Plac broni to miejsce, plac w fortyfikacji nowożytnej, na którym zbierają się oddziały przed dokonaniem wypadu na przedpole”. Gdyby trzymać się ściśle militarnego znaczenia, termin ten nie do końca pasuje: bohaterowie, owszem, bronią placu przed najazdem konkurencyjnej bandy chłopaków, ale nie dokonują „wypadu na przedpole”. Niemniej, Mortkowiczowa uznała, że „Plac Broni” będzie lepszy od „ulicy Pawła” – i tak już zostało. 

A czy miała – to drugie podstawowe pytanie – prawo to zrobić? 

Nie ma jednolitego, powszechnie obowiązującego kanonu postępowania z tytułami. Jako redaktor prasowy powiem wam z ręką na sercu, co robimy z tytułami w gazecie: straszne rzeczy z nimi robimy. Bez żadnych skrupułów, bez cienia szacunku. Zmieniamy, przerabiamy, wymyślamy od nowa. 

A już zwłaszcza w internecie. Od czasu, gdy media przeniosły się z papieru do sieci – hulaj dusza, piekła nie ma. Ten sam artykuł przed południem może mieć jeden tytuł, po południu drugi, a nazajutrz trzeci. W zasadzie nie przypominam sobie przypadku, by jakiś artykuł przetłumaczony z zagranicznej gazety ukazał się u nas pod oryginalnym tytułem.

Z książkami jednak jest inaczej. Tu tłumacz i redaktor mają mniejszą swobodę, bo tytuł jest najczęściej uznawany za element autorskiego projektu, stanowi integralną część dzieła. Tylko w szczególnie uzasadnionych wypadkach tytuł przekładu odbiega od oryginału, np. gdy ten oryginał jest nieprzekładalny. Tak właśnie było w przypadku powieści „Kalef” współczesnego węgierskiego pisarza Zsolta Berty. W żargonie młodzieży lat 60. słowo „Kalef” było slangową nazwą budapeszteńskiego placu Moskwy – i w żaden sposób nie dało się go przetłumaczyć na polski. Polskie wydanie powieści nosi więc tytuł: „Chłopcy z placu Moskwy”, nawiązujący do tytułu Molnára, a właściwie Mortkowiczowej.

Chłopaki z ulicy Pawła
Ferenc Molnár, „Chłopaki z ulicy Pawła, dawniej Chłopcy z Placu Broni”, tłum. Wojciech Maziarski, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 2022

Im wyższa ranga danego twórcy i dzieła w literackiej hierarchii, tym większy szacunek wymagany jest od tłumacza i wydawcy w obchodzeniu się z tytułem. Łatwo sobie wyobrazić, jaki skandal by wybuchł, gdyby jakiś tłumacz postanowił dziś zatytułować przekład „Romea i Julii” np. „Historia pewnej miłości”? A jednak Mortkowiczowa dość bezceremonialnie potraktowała książkę Molnára. 

Zanim jednak użyjemy słowa „arogancja”, przypomnijmy sobie, że gdy tłumaczyła powieść, nie mogła jeszcze wiedzieć, że ma do czynienia z arcydziełem literatury światowej XX wieku. Powieść po węgiersku ukazała się w odcinkach w młodzieżowej gazecie w 1906 roku, a tłumaczenie Mortkowiczowej – powtórzmy: z niemieckiego – w 1913 r. Dopiero później światowy worek z tłumaczeniami rozsypał się (w sumie było ich kilkadziesiąt), ekranizacje (w tym węgiersko-hollywoodzka), wystawienia na scenach teatrów (w tym w warszawskim Narodowym). Mortkowiczowa miała prawo jeszcze nie do końca zdawać sobie sprawę, że trzyma w ręku klejnot, do którego powinna się odnosić ze szczególnym pietyzmem. 

A ponieważ czytelnicy w Polsce – podobnie jak na całym świecie – zachwycili się powieścią Molnára, tytuł Mortkowiczowej utrwalił się w powszechnej świadomości. W kolejnych dekadach wciąż nowe wydania i dodruki „Chłopców z Placu Broni” trafiały do księgarń i na półki w polskich domach.

Gdy więc w latach 80. Tadeusz Olszański zrobił to, co należało zrobić dużo wcześniej: przetłumaczył powieść raz jeszcze z węgierskiego oryginału, a nie z niemieckiego przekładu – stanął w obliczu poważnego dylematu: pod jakim tytułem ją opublikować? 

Przekład Olszańskiego także nosi tytuł „Chłopcy z Placu Broni”, a sam tłumacz w słowie wstępnym uzasadnia to tak: „Świadomie nie zmieniłem tytułu, jakim opatrzyła Janina Mortkowiczowa tę powieść, gdyż przez 75 lat i przez blisko 20 wydań, przez setki tysięcy egzemplarzy zaczytywanej na strzępy lektury szkolnej, tytuł ten zdobył nie tylko prawo obywatelstwa, lecz również trwałe miejsce w świadomości wielu pokoleń”. 

Wszystko to prawda. Być może na decyzję wpływ wywarł także wydawca, dla którego zmiana tytułu byłaby krokiem – z rynkowego punktu widzenia – ryzykownym. „Chłopcy z Placu Broni” to samograj, murowany bestseller, natomiast nikomu nieznane „Chłopaki z ulicy Pawła”… W Polsce nikt o takiej powieści nie słyszał.

Może teraz się to zmieni. To wydanie, wraz z nowym tłumaczeniem, wraca do oryginalnego tytułu. Na okładce widnieje takie sformułowanie, jakie wymyślił Molnár: „Chłopaki z ulicy Pawła”.

To niejedyna zmiana w stosunku do wydań wcześniejszych. W tłumaczeniu Mortkowiczowej wrogowie chłopaków z ulicy Pawła, chcący odebrać im plac, nosili miano „czerwonoskórych”. To także wkład własny tłumaczki. Odstępstwo od oryginału zauważyli w późniejszych latach redaktorzy kolejnych wydań, dlatego w tekście przy słowie „czerwonoskórzy” pojawił się przypis: „Pomyłka tłumaczki: chłopcy z Ogrodu Botanicznego nazywali się «czerwonokoszulowymi». Bawili się oni nie w Indian, lecz w powstańców, naśladując antyhabsburskie powstania 1848 r., węgierskie i włoskie. Powstańcy włoscy pod wodzą Garibaldiego nosili czerwone koszule”. 

Merytorycznie przypis to jak najbardziej słuszny, z jednym wszak wyjątkiem: wątpliwe jest, by Mortkowiczowa nieświadomie popełniła błąd. Raczej podejrzewam, że wprowadziła tę zmianę z pełną świadomością, wychodząc z założenia, że na początku XX wieku dla polskiej młodzieży z Kongresówki mit garibaldczyków jest czymś kompletnie obcym i abstrakcyjnym. Natomiast w czasie, gdy pracowała nad przekładem „Chłopaków z ulicy Pawła”, polska młodzież właśnie zaczytywała się w westernowych powieściach Karla Maya – „Winnetou” i „Old Surehand” wyszły po polsku w 1910 roku. 

W swoim tłumaczeniu Tadeusz Olszański zrezygnował już z tego nawiązania do poetyki Dzikiego Zachodu – grupa chłopaków z Ogrodu Botanicznego nosi u niego, tak jak w oryginale Molnára, miano „czerwonych koszul”. I oczywiście tak samo jest w moim tłumaczeniu.

I na koniec ostatnia istotna zmiana: w dotychczasowych tłumaczeniach imiona i nazwiska węgierskich bohaterów były zapisywane fonetycznie, zgodnie z zasadami polskiej ortografii. To także dziedzictwo epoki, w której żyła Mortkowiczowa. W tamtych czasach na okładkach popularnych powieści dla młodzieży widniał jako autor „Juliusz Verne” . Dziś – Jules Verne. Bohaterowie powieści tłumaczonych z angielskiego czy francuskiego nie noszą dziś imion „Dżon” ani „Fransua”. Obecne standardy każą bowiem zapisywać imiona zgodnie z oryginalną ortografią. Dlatego w tym tłumaczeniu bohaterowie nazywają się tak, jak ich po węgiersku nazwał Molnár.

I jest to też dobra okazja, by zapoznać się z kilkoma podstawowymi zasadami węgierskiej ortografii i fonetyki: literę „s” należy czytać jak polskie „sz” i odwrotnie – polskie „sz” należy po węgiersku czytać jak „s”. Imię Boki brzmi więc „Janosz”, nazwisko jednego z chłopców z ulicy Pawła – „Barabasz”, a nazwisko groźnych braci, zapisane: „Pásztor” – czytamy po prostu: „Pastor”. 

Głoskę „cz” Węgrzy zapisują tak: „cs” – i dlatego nazwisko Nemecsek czytamy „Nemeczek”, Csónakos – „Czonakosz”, Szebenics – „Sebenicz”, zaś Csele – „Czele”. I tu drobna komplikacja: dawniej tę głoskę zapisywano „ts” – i ten archaizm przetrwał w nazwisku wodza czerwonych koszul, Feriego Átsa, którego nazwisko należy wymawiać „Acz”. 

Inny archaizm widzimy w nazwisku nauczyciela – dziś głoskę „c” Węgrzy zapisują tak samo jak Polacy, jednak kiedyś pisali „cz”. Dlatego nazwisko pana profesora Rácza wymawiamy „Rac”.

No i na koniec kwestia samogłoski „i”, która w języku węgierskim nie zmiękcza poprzedzającej jej spółgłoski – „s” przed „i” to wciąż „s”, nie „ś”. Dlatego chłopiec nazwiskiem Leszik to Les-ik, nie Leś-ik.

A Kolnay to po prostu Kolnai.

Wesprzyj Więź

No i teraz już, wyposażywszy Was w tę wiedzę ortograficzno-fonetyczną, życzę miłej lektury.

Wstęp tłumacza do książki „Chłopaki z ulicy Pawła, dawniej Chłopcy z Placu Broni”, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 2022

Przeczytaj też: „Być albo nie być” według Thomasa Manna

Podziel się

25
16
Wiadomość

Wydaje mi się, że jest teraz trochę trend na całkiem nowe tłumaczenia klasyki (łącznie z tytułami). Ale nie wiem, czym tu się oburzać. Przecież i oryginały, i stare tłumaczenia wciąż są dostępne – i można czytać, co komu pasuje. Ba, są nawet klasyki w wersji dla najmłoszych, np. Duma i Uprzedzenie w specjalnie okrojonej wersji. Coś się znajdzie dla każdego. Ale na pewno oburzenie dobry marketing robi 🙂

Nie ma co się oburzać, zwłaszcza że stare tłumaczenia zaczynają nie do końca być czytelne z powodu przestarzałego słownictwa lub obciążone są od początku grzechami pierworodnymi. Tak jak np “Przygody dobrego wojaka Szwejka” (co wielu stwierdza) napisane przez Haszka językiem praskiej ulicy Hulka-Laskowski przełożył na polski językiem inteligenckiego salonu. Wszyscy się przyzwyczaili, ale nowy przekład Józefa Waczkowa jest bliższy językowi oryginału.

Poddawanie ocenie tłumaczenia oraz samej tłumaczki z początków XX w.? Rozumiem potrzebę umotywowania nowego tłumaczenia osobom spoza środowiska tłumaczeniowego, ale nie ma tu miejsca ani celu na poddawanie ocenie starych tłumaczeń i szukania błędów tłumaczy/tłumaczek. Tłumaczenia (pierwszego!) dokonano w innych realiach, czasach, na dodatek nie z języka oryginalnego – co było w tamtych czasach często normą, bo dostęp do książek i przepływ i formacji był ograniczony. „Czerwonoskórzy” lub sam „Plac Broni” to nic innego jak modnie teraz nazywana „lokalizacja” – tłumaczenie zwrotami kulturowo zbliżonymi do czytelnika tak, żeby zrozumiał sens, a nie dosłowne znaczenie pojedynczych wyrazów. Warto unowocześniać tłumaczenia, ale motywując je zakotwiczaniem we współczesnej rzeczywistości, a nie krytyką na tłumacz(k)ach z zamierzchłych już czasów.

Akurat przekład Szwejka autorstwa Waczkowa, choć wierniejszy oryginałowi, był powszechnie krytykowany za zatracenie ducha powieści i przesadną stylizację na “język ulicy”. Kilka lat temu trzeciego przekładu na polski dokonał Antoni Kroh, ale nie sądzę, żeby przebił on popularność niedoskonałego tłumaczenia Hulki-Laskowskiego

Doświadczenie mnie uczy, by nie poprawiać czegoś co dobrze działa. Lepsze jest wrogiem dobrego. Z plejady lektur, które wtłaczano mojemu pokoleniu, ta książka w przeciwieństwie do wielu, wielu innych zachęcała do czytania. W czasach gdy czytanie książek przez dzieci, stało się ekskluzywnym i dość ekscentrycznym zajęciem, powinniśmy je zachęcać do czytania, a gdy to już łykną “ulepszać” treści, pod warunkiem pozostawiania im całkowitej swobody w dokonywaniu wyboru.

“Tajemniczą wyspę” Verne`a tez przetłumaczono dwa razy. Wiele nazw roślin i zwierząt zostało zmienionych w stosunku do tego, co czytałem jako dzieciak. Ale na szczęście przepis na nitroglicerynę który czytałem z wypiekami pozostał i i nie został wycięty w ramach bezpieczeństwa. Tak samo żaden z bohaterów nie okazał się być kobietą by było politpoprawnie. Jeden Czarny wystarczył. 🙂

Dokładnie – majstrując przy kultowym dziele łatwo o swego rodzaju profanację.
Poza tym nie bardzo rozumiem po co pan hungarysta zabrał się za robienie czegoś, co już jest zrobione i dobrze działa, jak zresztą sam przyznaje, zamiast za coś pożytecznego. Nie było nowych węgierskich książek do przetłumaczenia?
Rozumiałbym, gdyby wykazał jakąś funkcjonalność dzieła utraconą w pierwszym tłumaczeniu, ale wygląda na to, że nic takiego się nie stało. Bo w powieści raczej nie chodziło głównie o nawiązanie do powstania Garibaldiego, ani chyba pan Maziarski nie myśli poważnie, że dzisiejsza polska młodzież bardziej się nim interesuje niż ówczesna. Więc co, postanowił dodać tekstowi funkcję edukacyjną, najlepiej jeszcze z obfitymi przypisami? Niech uważa, żeby jego przekład nie stał się poczytną lekturą… dla studentów hungarystyki . (Ja “Chłopców z Placu Broni czytałem z wypiekami na twarzy, w wieku 7 lat.)

@Daria
Przesadza Pani z tą krytyką, przecież nowy tłumacz nie pisze tej oceny w oderwaniu od czasów ani jakoś surowo nie krytykuje. Po prostu zachęca do przeczytania swojego tłumaczenia. Sam zajmuje się tłumaczeniem, więc może z tej perspektywy spojrzeć na pracę innego tłumacza.