Annie Ernaux nie pisze może traktatu o laicyzacji, ale rzuca okiem na to, jak pewne pokolenie odchodzi, zrywa, zapomina o chrześcijaństwie i o Kościele.
A mnie proza Annie Ernaux (ta jedna książka, którą przeczytałem) się podoba. Jest oszczędny język, skupienie na pamięci, próba zachowania tego, co nieuchronnie ulega zniszczeniu. „Lata” to także niesamowita opowieść o doświadczeniu pewnego pokolenia, o radykalnej zmianie (społecznej, technicznej, obyczajowej), która dokonała się w ciągu kilkudziesięciu lat. Jest w niej gorycz zawiedzionych nadziei, ale i lęk przed zapadnięciem się w niepamięć.
Czy ta proza jest polityczna? W pewnym sensie tak. Ernaux nie ukrywa swoich poglądów, momentami nimi epatuje, ale odnaleźć się w niej może każdy. Bo i na lewicy, i na prawicy przeżywamy rozczarowania, doświadczamy prawdy o tym, że nasze marzenia o zmianie, o politycznych sukcesach, w widzeniu w kimś prawdziwych mężów stanu – nieodmiennie doświadczamy zawodów. I wciąż chcemy wierzyć na nowo, że zmiana jednak jest możliwa, że coś się stanie.
Jest też w tej analizie pamięci bolesna świadomość, że to, czym żyjemy dzisiaj – jeśli chodzi o wymiar polityczny, społeczny, medialny – jutro nie będzie miało żadnego znaczenia, że zapominamy o tym żyjąc w wiecznym dzisiaj, że zasłonimy to i zapomnimy przywaleni nową porcją newsów i nowymi przedmiotami do skonsumowania.
Ciekawy jest też w tej książce opis odchodzenia, zrywania, zapominania o chrześcijaństwie, o Kościele pewnego pokolenia. Nie jest to może traktat o laicyzacji, ale rzut oka na to, jak owo zerwanie się dokonywało, jak świat wokół pewnych ludzi się sekularyzował, jak oni zrywali z tym, co wpajali im rodzice, jak szukali własnych – a może wcale nie tak własnych – dróg, by niekiedy wracać z tęsknotą do rytuałów.
A tym, co naprawdę zostaje po lekturze tej książki, jest proste: co po nas zostanie w kulturze wielkiego teraz? I obraz mężczyzny, który codziennie błaga, by ktoś zadzwonił do jego syna. Ze łzami w oczach.
Przeczytaj także: Annie Ernaux. O kobiecej potrzebie fikcji