W filmie Dominika mężczyźni sprowadzają Marilyn do roli przedmiotu. Nie tego z warholowskiej ikony, ale przedmiotu z krótką datą ważności. Pożądanego dopóki nie zmaże się jak tania szminka.
She too. Taki podtytuł powinna mieć „Blondynka”. Andrew Dominik zrobił film swoich czasów, ale pozbawiony prostych publicystycznych odpowiedzi. To jednocześnie brutalna i odrealniona opowieść o kobiecie niszczonej przez mężczyzn, ale też naznaczonej chorobą psychiczną swojej matki. Opowieść o kruchej istocie niszczonej od dziecka. Niszczonej psychicznie i fizycznie. Osaczonej i zglanowanej, unicestwionej ostatecznie przez autodestrukcyjny rollercoaster tabletek i alkoholu. To również film o tchórzliwych mężczyznach, którzy zamiast kochać, zabili blondynkę.
Wiecznie nieobecny ojciec, którego Marilyn szukała w ramionach kolejnych bydlaków ze show-biznesu, zmuszanie do kolejnych aborcji (swoją drogą nienarodzone dziecko nie jest tutaj tylko „zlepkiem komórek”), gwałty (prezydent JFK w końcu bez aury świętego w scenie seksu oralnego rodem z owalnego gabinetu Clintona) i sprowadzenie jej do roli przedmiotu. Nie tego z warholowskiej ikony, ale przedmiotu z krótką datą ważności. Pożądanego dopóki nie wykruszy się, jak blond farba na włosach, i nie zmaże jak tania czerwona szminka.
Ana de Armas tworzy przejmującą rolę. To ciekawe, że kubańską aktorkę obsadzono w roli tak „waspowskiej” dziewczyny z Ameryki lat 50. W odwrotną stronę mówiono by o zawłaszczaniu kulturowym, ale Marilyn była przecież ikoną globalnej popkultury. Armas świetnie balansuje między snem i jawą. Między koszmarem i euforią. Między Normą i Marilyn. Czy tworzy pełen obraz Monroe? Nie wiem. Tego obrazu chyba nikt nie zna. Zbyt długo Marilyn była ikoną z suknią unoszącą się nad kratą od nowojorskiego metra. W „Blondynce” widzimy, co tak naprawdę ten wydobywający się z podziemi brudny podmuch oznaczał. Nie dla Marilyn, a dla Normy Jeane Baker.
W „Zabójstwie Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” Dominik pokazał śmierć ikony z rąk jego fanatycznego naśladowcy. Marilyn-ikona nie umiera z rąk fanów. To ikona zabija Normę, niepotrafiącą wyrwać się z własnych szponów. Czy naprawdę nie mogła sprzeciwić się aborcjom, które tak bardzo zmasakrowały jej psychikę? Nie mogła odstawić tabletek, nawet gdy trafiła na jedynego w miarę pozytywnie pokazanego męża, czyli Arthura Millera (Adrien Brody)?
Wiecznie nienasycona „fabryka snów” na to nie pozwoliła, a Marilyn Monroe była jej emanacją. Normę pochłonęły własne koszmary o blond odcieniu, co Dominik podkreśla ciekawą wizualną stroną filmu. Choć momentami zaczyna przedawkowywać sam siebie (wchodząca w waginę MM kamera jest przesadą nawet dla mojej daleko posuniętej tolerancji efekciarstwa), to zdjęcia Chayse’a Irivna nadają temu filmowi wyjątkowej aury. Odrealnionej? Tak, wszystko zostaje w końcu oparte na pełnej fikcji powieści Joyce Carol Oates.
Sporo tu impresjonizmu, cieni i głośnych dźwięków. Sporo grania na zbyt głośnych nutach. To jednak działa wizualnie i przykuwa do ekranu. Podobają mi się ciągle zmieniające się barwy i zwężający się format obrazu, wykrzywione upiornie twarze paparazzi, przerysowani śliniący się producenci. Jest też stale unosząca się w powietrzu przemoc. Przemoc seksualna, psychiczna i fizyczna. Przemoc na łóżku ginekologicznym, gdzie niewinność zostaje wyssana odkurzaczem z ciała Normy razem z jej kolejnymi dziećmi i marzeniami o normalności. Czego najbardziej zabrakło w „Blondynce”? Zagrania twarzą smutnego klauna Marilyn, która była przecież ikoną również komedii. Zabrakło chwili spokoju i dystansu do pędzącego koszmaru o życiu i śmierci ikony.
Tyle że ten film jest raczej impresją o mrokach sławy niż klasyczną biografią. Mógłby być „stroną B” do płyty z niedawnym „Elvisem” Luhrmanna. Bardziej się go czuje niż rozumie. Czy dzięki niemu mężczyźni nie będą już woleli blondynek? Ważne by jedną z nich choć trochę zrozumieli.
Przeczytaj też: Marilyn Monroe, ktoś więcej niż kobieta z plakatu