Świętujecie nad smażonym stekiem, zajadacie tłuste mięso i popijacie dwulitrową colą. Toast: za niebycie już innymi. Wszystko idzie dobrze. Aż przestaje. Twój ojciec w końcu sobie uświadamia, kim jest. Jest Fu Manchu. Żółtym. Wszystko się zmieniło, lecz nic się nie zmieniło.
Wtedy pojawiasz się ty, Mały Willis. Maleńki, maciupeńki Kung-Fu Kid. Na chwilę te wszystkie sceny z historiami bohaterów, te migawki, scenki ze statystami i postaciami bez kwestii jakoś się spinają, wszystko prowadzi do tego momentu. Do rodziny.
Przywożą cię do domu ze szpitala i akcja przyspiesza. Wchodzi sekwencja pierwszych chwil, wszystkich dużych i małych kamieni milowych: pierwszy kroczek, pierwsze słowo, pierwsza przespana noc. Przez kilka lat w rodzinie wszystko idzie dobrze, rodzice nie są już samotni, wychowują sobie własnego towarzysza, dziecko, które sprawi, że będą się czuli mniej opuszczeni, i na parę lat rzeczywiście tak jest.
Ten czas trochę się rozmywa – to gęsty, burzliwy, wyczerpujący okres, myśli i emocje mieszają się, zlewają w dni i semestry, codzienną rutynę i pierwsze razy, toczą się, turlają, letnie noce z pootwieranymi oknami, leżenie na kołdrze, ciemne jesienne poranki, gdy nikomu nie chce się wstawać, szykowanie się do wyjścia, nowe umiejętności, zwycięstwa, porażki i te dni, kiedy nic nikomu nie idzie, a potem, kiedy chaos zaczyna wreszcie przybierać kształt, prezentować się nie jako przypadkowa seria wypadków i rzeczy, które można było zrobić lepiej, a w kalendarzu piętrzą się miesiące i lata, rok za rokiem chwieją się na bezładnej stercie właśnie wtedy wszystko zaczyna mieć jakiś sens, wychodzi cała słodycz i właśnie w tej chwili pierwsze razy zaczynają przechodzić w ostatnie, ostatni pierwszy dzień szkoły, ostatni raz, kiedy wlazł nam do łóżka, ostatni raz, kiedy śpicie tak we troje. Przez kilka lat tworzycie niemal wszystkie najważniejsze wspomnienia. A potem macie kilka dekad na przeżywanie ich w kółko.
Typowa azjatycka rodzina
Już to przerabialiście, wszystko. Zrobiliście, co w waszej mocy, żeby zostać Amerykanami. Oglądaliście seriale, słuchaliście taśm, wyczyściliście akcent. Odpowiednio się ubieraliście, czesaliście się, jak trzeba, braliście lekcje golfa. Nawet w domu zachęcaliście dzieci do rozmów po angielsku. Robiliście wszystko, czego od was oczekiwano, a nawet więcej.
Rodzice pracują. Dla przyjemności nieznajomych zatracają się w najrozmaitszych rolach. Mówią, co trzeba, spełniają wymagania, stoją przy dobrym świetle.
Ty stoisz w tle, obserwujesz.
Wieczorem matka wkłada kostium.
Wieczorem ojciec ćwiczy kung-fu.
Szlochają, umierają. Jakoś przędą.
W końcu, po latach, udaje mu się. Zostaje mistrzem kung-fu.
Dostaje pracę jako Sifu. Sypią się propozycje.
Świętujecie nad smażonym stekiem, zajadacie tłuste mięso i popijacie dwulitrową colą. Toast: za niebycie już innymi. Rodzice planują wyprowadzkę z pokoiku. Wszystko idzie dobrze. Aż przestaje.
Twój ojciec w końcu sobie uświadamia, kim jest, mimo większej wypłaty i zaszczytnego tytułu. Jest Fu Manchu. Żółtym. Wszystko się zmieniło, lecz nic się nie zmieniło.
Tak, tak, w swoim fachu jest pan doskonały. Ma pan perfekcyjną technikę, absolutnie bez skazy, osiągnął pan Platoniczny Ideał Kung-Fu z najwyższego poziomu sztuk walki. No więc ten, wie pan, głupio tak prosić, ale czy mógłby pan jednak mówić z chińskim akcentem?
Proszą, żeby wkładał idiotyczne kapelusiki. Żeby gotował chop suey, kopniakiem rozbijał warzywa na tysiąc kawałków. Gdziekolwiek pójdzie, tam słyszy dźwięk gongu.
Mówią mu: Jesteś legendą.
Widzisz, do czego to zmierza, ale jest już za późno. Nie masz nad tym kontroli. On też nie.
Matka szlocha i umiera. Szlocha i umiera. Szlocha i nie umiera. Tylko szlocha. Bo teraz ojciec nie jest już osobą ani w ogóle człowiekiem. Stał się jakąś mistyczną wschodnią siłą, Ogorzałym Chińskim Mędrcem. Jej mąż przepadł, Wu przepadł, przepadł nawet Młody Azjata. Zabrali jej go. Zniknął, zatracił się w pracy, w tym, co z niego zrobili. Stał się obcy. Zimny, doskonały. Nieprzenikniony. Nie ma już żadnych cech, wieku ani budowy ciała, tylko rolę, nazwę, skorupę w miejscu dawnego siebie. Zmyli mu rysy i zastąpili stereotypami, nawet twarz ma pustą.
Tak ojciec zostaje Sifu. Tak mama traci męża, a ty tatę.
Wraca do kawalerki i wychodzi z niej o dziwnych porach, budzi ciebie i matkę długimi tyradami o tym albo tamtym, opowiada o swoich planach i że pewnego dnia im pokaże, snuje fantazje o świecie, w którym jego syn może być dumny, że pochodzi akurat z tej rodziny. Z początku robi to regularnie, choć nie jakoś bardzo często, potem sporadycznie, aż wreszcie przestaje.
Dowiadujesz się o nim od sąsiadów z budynku, słyszysz plotki. Zaczął pić, rozwala rekwizyty. Zatrudniają go do epopei, więc znika na dłuższe okresy, słychać po nim tylko odległy grzmot bębnów, wściekłe smyczki i gongi, wiecznie te gongi. Im najbardziej zależy na jego oczach, na martwym spojrzeniu. Zmienili go, jak chcieli, w to, co od początku było mu pisane, w tańszą wersję Bruce’a Lee.
No i tak dorastasz w Chinatown, z tatą, który już nie jest twoim tatą. Słyszysz, jak rozmawiają nocami o ucieczce, o marzeniu, żeby się stąd wyrwać, i że nigdy im się to nie uda.
MŁODY AZJATA
Co się stało? Co oni nam zrobili? Uwięzili nas tu.
MŁODA AZJATKA
A może sami to sobie zrobiliśmy.
MŁODY AZJATA
Czy to zawsze tak wyglądało? Nie było w nas nic więcej?
MŁODA AZJATKA
Było. I nadal może się znaleźć.
Słyszysz ich nocami i myślisz: kiedyś stąd uciekniesz.
Fragment nagrodzonej w 2020 roku National Book Award powieści „Ucieczka z Chinatown”, tłum. Aga Zano, Wydawnictwo ArtRage, Warszawa 2022