W tym roku w Gdyni widziałem trzy wybitne filmy. Jury zupełnie pominęło dwa z nich.
47. edycja Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych dobiegła końca. Nagrodzeni wyjechali z Gdyni z uśmiechem, przegrani – pewnie z żalem. Organizatorzy – chyba – zadowoleni, w końcu tegoroczne rozdanie miało pokazać, jak silny mamy sezon w polskim kinie (aż dwadzieścia tytułów w konkursie głównym!). A ja wróciłem do domu z poczuciem, że coś poszło nie tak…
Starzy wyjadacze pocieszą mnie, że taki już urok FPFF – „rzadko lub prawie wcale triumfują tu filmy, które najbardziej ci się podobają!”. I pewnie będą mieli rację. Niemal co roku doświadczam deja vu, końcowy werdykt mnie dziwi lub irytuje. Żeby nie było – cieszę się ze Złotych Lwów dla „The Silent Twins”. Najnowsze dzieło Agnieszki Smoczyńskiej to wspaniała, wielopłaszczyznowa opowieść o wyobcowaniu, bliskości i ucieczce w fantazję, finezyjna reżysersko i olśniewająca wizualnie. Chodzi raczej o to, że przyznanie jej najważniejszej nagrody imprezy uratowało jedynie jury przed całkowitą kompromitacją.
Festiwal nie dla widzów
Ale po kolei. Wspomniane dwadzieścia filmów to – co tu mówić – za dużo! Rozumiem zamysł pokazania różnorodności polskiego kina. Tyle że przyjechaliśmy na festiwal-konkurs, a nie na przegląd, a ten – mam wrażenie – ostatecznie obejrzeliśmy. Wystarczyłoby dziesięć-dwanaście tytułów w stawce, naprawdę!
Zamiast tego znalazły się w niej takie, które znaleźć się nie powinny. Kilka lat temu słusznie dyskutowano o tym, że Gdynia stała się „sanatorium dla zasłużonych”, którzy pokazują tam swoje najnowsze osiągnięcia, niezależnie od ich poziomu. To się niby zmienia, ale… W tym roku selekcji nie przeszła „Liczba doskonała” Zanussiego (i słusznie – widziałem ją na pokazie specjalnym). Szkoda, że nie postąpiono konsekwentnie, że tego losu nie podzielili inni uznani twórcy. W konkursie głównym oglądaliśmy nieudane filmy Wojciecha Smarzowskiego, Małgorzaty Szumowskiej i Tomasza Wasilewskiego (inna sprawa, że wszystkie już zdążyły przepaść w kinach). Po co?
Sporo było także pozycji co najwyżej średnich („Orlęta”, „Zadra”) lub „solidnych, ale…”. I tak na przykład „Śubuk” to ładna historia (choć mająca problem z wyborem konwencji), ze świetnym aktorstwem, ale też miejscami publicystyka. W „Iluzji” dobre role tworzą Agata Buzek i nagrodzona Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, ale całość okazuje się zbyt wydumana, zwyczajnie nudna. To jest też passus wspomnianych „Głupców” Wasilewskiego i „Cichej ziemi” Woszczyńskiej. W tych trzech tytułach jest intrygująca tajemnica. I niewiele ponad nią.
Poza tym tak duża liczba filmów konkursowych okazywała się zwyczajnie logistycznie trudna do ogarnięcia. Gdyby ktoś chciał obejrzeć na miejscu wszystkie tytuły (sam kilka widziałem wcześniej), do tego chodzić na krótkie metraże, filmy mikrobudżetowe, pokazy specjalne lub tzw. konkurs filmów niebyłych (z edycji, która nie odbyła się w 1982 roku) – po prostu nie dałby rady; doba, oczy i kolana mają swoje limity.
Kiedy pierwszy raz przyjechałem na festiwal, od znajomego usłyszałem takie zdanie: „To nie jest wydarzenie dla widzów, a dla branży, która zachwyca się sama sobą”. Tegoroczna edycja pokazała to dobitnie.
Coś nas dotyczy?
A czy mówiła coś o teraźniejszości, o naszym „tu i teraz”? Niewiele. Albo czy rzeczywistość odbijała się na ekranie, jak kiedyś w „Barwach ochronnych”, potem w „Psach” czy w „Długu”? Też nie bardzo, z drobnymi wyjątkami. W uroczym „Tacie” z Erykiem Lubosem pojawił się kluczowy dla fabuły wątek ukraiński, ale siłą rzeczy nie mógł dotykać wojny, zdjęcia powstały wcześniej.
Nastąpiły natomiast ciekawe zmiany akcentów w filmach historycznych. Martyrologii nie uświadczymy w „Orle”, niewiele jej w „Orlętach”. Ten ostatni podejmuje temat żydowski i – chociaż dotowany przez TVP – wykracza poza nachalną narrację o ratowaniu Żydów przez Polaków.
Przyjechaliśmy na festiwal-konkurs, a nie na przegląd, a ten – mam wrażenie – ostatecznie obejrzeliśmy. Wystarczyłoby dziesięć-dwanaście tytułów w stawce
Udanie podchodzi do tego tematu „Filip” Michała Kwiecińskiego. To historia żydowskiego amanta, który unika śmierci w Warszawie, ucieka do Frankfurtu i tam, w ramach zemsty, podając się za Francuza, uwodzi Niemki (którym za „intymne kontakty z cudzoziemcami” grozi co najmniej ostracyzm społeczny). Ale znowu – to solidne, klasyczne kino, jednak nie na poziom Srebrnych Lwów, którymi jury je nagrodziło.
Może najbardziej aktualnym dziełem okazała się „Apokawixa” Xawerego Żuławskiego (nagroda Złoty Pazur). Poprzednio reżyser męczył nas hermetyczną „Mową ptaków”, tym razem przyjechał z brawurową, pełną energii i humoru opowieścią o pandemii i zombie (podobne „odkupienie” udało się Lechowi Majewskiemu: po ciężkostrawnej „Krainie bogów” zaprezentował nostalgiczną „Brigitte Bardot cudowną”). Są u Żuławskiego niedoskonałości, widać brak dyscypliny, ale w tym szaleństwie jest metoda!
To, co dobre
Żeby całkiem nie wyjść na malkontenta – kilka tytułów bardzo mi się podobało. Myślę tu na przykład o „Strzępach” z wyśmienitymi kreacjami Michała Żurawskiego i nagrodzonego za drugi plan Grzegorza Przybyła. Film Beaty Dzianowicz to wyciszona, zupełnie niebanalna historia o relacji syna z ojcem, który zapada na Alzheimera; historia o spirali choroby, w którą wpada cała rodzina. I o międzypokoleniowym lęku, czy ona aby znowu się nie powtórzy.
Myślę też o „Kobiecie na dachu” Anny Jadowskiej – przejmującym portrecie położnej na skraju załamania, nierozumianej przez otoczenie, coraz bardziej zdesperowanej. Oglądając go, wiedziałem, że reżyserka zna swoją bohaterkę i jej świat, że w scenariuszu jest prawda, a nie wydumane, odległe od rzeczywistości rozważania o „biednych ludziach”. Dobrze, że jury doceniło chociaż występ Doroty Pomykały.
Niedobrze natomiast, że pominęło inny aktorski koncert. To Dawid Ogrodnik powinien odebrać nagrodę za rolę ks. Jana Kaczkowskiego, a nie partnerujący mu solidny Piotr Trojan. Czterokrotny laureat festiwalu nie tylko skrupulatnie odtworzył charyzmatycznego duchownego, on się nim stał, uchwycił ponadto istotę jego osobowości. Inna sprawa, że sam „Johnny” to film ledwie średni, teledyskowy, z fatalnym otwarciem i kilkoma zakończeniami. Ale – przyznaję – może się podobać, stąd Nagroda Publiczności.
Wymieniam, co mnie urzekło. Kilka razy czułem wręcz zachwyt, dokładnie trzy razy: obok wspomnianych już „The Silent Twins” było to przy „IO” mistrza Jerzego Skolimowskiego (więcej pisałem o nim tutaj) oraz „Chlebie i soli” Damiana Kocura. Nie będę zbyt oryginalny, gdy powiem, że „Chleb i sól” to dla mnie najlepszy film festiwalu, jednocześnie naturalistyczny i subtelny, pozornie chaotyczny, a w istocie niezwykle precyzyjny, opowiedziany z wielką empatią. Debiut na miarę wejścia do polskiego kina w ostatniej dekadzie takich postaci jak Jan Matuszyński, Jagoda Szelc czy Piotr Domalewski.
Po co?
I tu zaczynają się moje największe zastrzeżenia wobec werdyktu. Skoro oglądaliśmy co najmniej trzy wybitne filmy, jak to możliwe, że jury całkowicie zignorowało dwa z nich (wyróżnienia przyznane Kocurowi dzień wcześniej na Młodej Gali mają relatywnie niewielkie znaczenie)? Skolimowski odebrał już Nagrodę Jury w Cannes, Kocur zdobył Nagrodę Specjalną w konkursie „Horyzonty” w Wenecji – czy polskie środowisko filmowe uznało, że to wystarczy? Po co w takim razie organizować konkurs, w którym nie nagradza się najlepszych?
Podobnie w kategorii „najlepsza reżyseria”. Czemu zamiast Smoczyńskiej lub wspomnianych przed chwilą dwóch twórców nagrodzono Jacka Bławuta? To zasłużony filmowiec, nie przeczę, ale jedynym kryterium powinien być tegoroczny film (niekoniecznie to, że twórca się nad nim napracował!). A o „Orle” można powiedzieć, że miał dobrą obsadę, piękne zdjęcia, udane operowanie dźwiękiem i… kulejącą reżyserię. W skrócie: było morze oraz duszny, klaustrofobiczny klimat, ale zabrakło postaci, komunikatywności, dramaturgii, konfliktu (identycznie w „Broad Peak” Leszka Dawida – wystarczy za „morze” podstawić „góry”).
No cóż, festiwal w Gdyni to spore wydarzenie, mnóstwo pokazów i spotkań, środowiskowe sympatie i antypatie, polityka. Najbardziej trafne pytanie już zresztą kiedyś padło, zadał je w 1987 roku Wojciech Marczewski. „Naprawdę musieliście zrobić te wszystkie filmy?” – pytał kolegów. No właśnie, musieliście? A jury musiało tak, a nie inaczej rozdzielić nagrody? I gdzie w tym wszystkim kino? Bo chodzi o kino, prawda?
Przeczytaj też: Polskie kino: między odwagą a koniunkturalizmem
Przede wszystkim ile widz będzie miał szansę z tego zobaczyć? Bo cóż po Orłach, jak do powszechnej dystrybucji trafia potem tylko część?
Wkurzenie w środowisku silne, czekałam co Pan powie…Gdy oglądam kolejne filmy Małgorzaty Szumowskiej, których, notabene, nie da się już oglądać, nie chodzi o liczbę i przesyt, ale nieznośne płynięcie z prądem i zarazem powtarzalność podobnych myśli w innych odsłonach i scenach. I to bezsensowne moralizatorstwo bez sensu. Jej obecność na festiwalach dziwi, dokładnie tak, jak pan pisze: „sanatorium dla zasłużonych”, którzy pokazują tam swoje najnowsze osiągnięcia, niezależnie od ich poziomu.
Wojciech Smarzowski poszedł tą samą ścieżką… A może warto, zrobić miejsce „młodym i gniewnym” i utalentowanym…
Ilu ludzi tyle gustów.Mi nie podobają się filmy które podobają się panu.To że wygrały inne filmy niż pan oczekiwał to nie znaczy że były gorsze.Dla mnie były lepsze.