Zima 2024, nr 4

Zamów

Jan Lechoń: ściszanie głosu

Jan Lechoń. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Deklarował, że kocha przyszłość, której „już nie zobaczy”. Faktycznie kochał jednak tylko wyidealizowaną przez siebie przeszłość.

Ósmy odcinek cyklu Damiana Jankowskiego „Chodzi za mną wiersz”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj

Poetą został jak Leśmian – „przez drążenie zaświatów / nadmiar i roztargnienie”. Wszedł na literacką arenę, jakby był nowym, długo wyczekiwanym wieszczem, „książęciem Polaków”. Debiutancki tomik, „Karmazynowy poemat”, napisał, nie mając jeszcze dwudziestu lat. Przesiadywał w kawiarni Pod Picadorem, potem w Małej Ziemiańskiej, gdzie zarażał wszystkich śmiechem. Jan Lechoń – właściwie Leszek Serafinowicz – uchodził za najbardziej błyskotliwego z piątki Skamandrytów, może też najzdolniejszego z tej pięknej plejady. Trzymał z ówczesnymi politycznymi elitami, kochał Marszałka, pił wódkę z gen. Wieniawą-Długoszowskim. Brylował w towarzystwie.

W tym „brylowaniu” skrywał ciemniejszą stronę swojej natury. Od młodości „chorował na nerwy”, jak określali to znajomi. Cierpiał na pogłębiające się nerwicę i depresję. Do tego był z natury hipochondrykiem i histerykiem. Pierwszą próbę samobójczą podjął w marcu 1921, będąc – wydawać by się mogło – w blasku poetyckiej chwały. Optymizmu i żywiołowości starczyło mu zresztą jedynie na pierwszy tomik. Następny, „Srebrne i czarne”, to poezja refleksyjna, pełna smutku.

Dawne igranie z narodową tradycją zastąpiły wersy o „najważniejszych rzeczach w życiu”: miłości i śmierci (pierwsza okazuje się niespełniona, druga – nieuchronna). Pojawia się tęsknota za drzwiami, „co prowadzą do «Lepiej» lub choćby «Inaczej»”, melancholijne przeświadczenie, że „nigdy już nie będzie, jak zeszłego lata”, że „kwiaty gdzieś kwitną”, ale nie kwitną dla poety; że jego miłość gdzieś idzie, ale nie idzie z nim, nie do niego. Utwory te były przygnębiające, ale też piękne, wręcz doskonałe. W całym dwudziestoleciu nie powstała lepsza książka poetycka, ba – przewyższyły ją może dopiero kilkadziesiąt lat później ostatnie tomiki Iwaszkiewicza.

Tragedia Lechonia polegała na tym, że nie potrafił nawiązać poziomem kolejnych wierszy do tych z początków swojej drogi. Nie mógł sprostać oczekiwaniom publiczności, która domagała się nowych przejawów geniuszu. Opętany manią perfekcjonizmu pisał coraz mniej (wierszy, bo szkiców i publicystyki wciąż sporo). Dopiero wojna obudziła talent poetycki, ale i tak nie tej miary co wcześniej.

Lechoń wiedział coraz lepiej, że jego czas bezpowrotnie minął, że stał się „poetą niemodnym”, zastygłym w nostalgii, formalnie anachronicznym

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Z jego utworów najchętniej wracam ostatnio do powstałego w gorszej godzinie, dziewięciowersowego „Poniedziałku”, napisanego w 1942 roku. Lechoń ujmująco odkrywa w nim bowiem ból, dręczący go przez całe dorosłe życie.

Wybija godzina dwunasta, „Zaczyna się dzień / Mego planety księżyca. / Wkoło ta sama co zawsze ulica, / Koło mnie codzienny mój cień” – pisze poeta. Idzie do domu „w księżycowej smudze”, wie jednak, że to nie jest jego dom. Wyraża oczekiwanie, że Bóg powie do niego: „Twoje życie jest snem, / I ja cię z niego obudzę”. To poruszające, jak rozpacz i rezygnacja mieszają się tutaj z nadzieją.

Rzadko jednak dochodzi ona do głosu. Smutek towarzyszy Lechoniowi niemal nieprzerwanie, a już na pewno od września 1939 roku. Po tej dacie nie wrócił do Polski (inna sprawa, że od wyjazdu do Paryża w kwietniu 1930 bywał w kraju sporadycznie). Ucieczka w popłochu do Lizbony, potem do Brazylii, aż w końcu zamieszkanie w Nowym Jorku, miejscu, w którym czuł się obco, które go przerażało. Nazwie je „obcym, wielkim miastem”. Powtórzmy wers „Poniedziałku”: „Ale to nie jest mój dom, ja wiem”. Stolica Francji wypadała niewiele lepiej – zostanie przez niego zapamiętana jako „muzeum i świątynia pamiątek”.

Deklarował, że kocha przyszłość, której „już nie zobaczy”. Faktycznie kochał tylko wyidealizowaną przez siebie przeszłość. Nigdy tak naprawdę nie wyjechał z Warszawy (Miłosz z przekąsem poprawi: „z Warszawki”), poza nią czuł się jak „ryba na piasku”. W myślach wciąż wracał do miejsc beztroskiej, bujnej młodości, krążył w nich w wyobraźni, pod koniec życia prosił stolicę, by mógł „ujrzeć w ciemności / Dobrej przeszłości / Popiół i kwiat”. W Polskę zresztą – zauważał Kazimierz Wierzyński, łkając nad jego grobem – „wierzył, jak wierzy się w Pana Boga”.

Wiedział też coraz lepiej, że jego czas bezpowrotnie minął, że stał się „poetą niemodnym”, zastygłym w nostalgii, formalnie anachronicznym. Rozumiał niechętnie i powoli, że pora ściszyć głos, oddać pole innym. „Wychodzę z różą w ręku, z księżycem pod pachą, / A resztę pozostawiam dla nowych poetów” – stwierdzał z żalem rok przed śmiercią.

Podobna do „Poniedziałku” jest „Rozmowa z aniołem”, również z 1955 roku. Poecie śni się „anioł polskiej doli”, mówiący mu: „Umierasz powoli / Samotny, tak daleko od rodzinnej ziemi”. Ten jednak odpowiada zdecydowanie: „Daleko? Co ty mówisz? Mnie wszystkie zapachy / Ogrodów i pól naszych co dzień niosą wiatry, / We mnie, we mnie jest wszystko: mazowieckie piachy / I jeziora litewskie, i Wisła, i Tatry!”.

Próbował się pocieszać, przywołując na pomoc pamięć, lub – kiedy indziej – przywdziewając maskę „światowca”, obywatela świata. Był człowiekiem niezwykle kulturalnym i obytym, ale też snobem. Sporym zaskoczeniem dla amerykańskiej polonii okaże się później jego „Dziennik” – na co dzień ugrzeczniony Lechoń jest w nim bezwzględny, uszczypliwy, miejscami zgorzkniały, nietolerancyjny, zacietrzewiony. Zresztą na kartach tych autoterapeutycznych notatek przyznaje się wprost – wśród wielu niejasności i przemilczeń – do „rozdzierającej” samotności.

Mimo wszystko potrafił dawać pocieszenie innym, powtarzać, że „Kasandra się myli”. Malarza Rafała Malczewskiego przekonywał w listach, że „każdy ma nieszczęście, które wydaje mu się nie do zniesienia” i doradzał optymizm. „Nie ma (…) innej pociechy niż trzymanie się życia, które nigdy nie jest całkiem złe – tylko trzeba koniecznie zrobić wysiłek, aby tym złym jego stronom się nie poddać” – tłumaczył. „Byłem lata całe bardzo źle z nerwami i wiem, że nie ma na nie innego lekarstwa jak pracować mimo że i to lekarstwo nie jest niezawodne” – dodawał.

Zdawał sobie sprawę – notował w „Dzienniku” – że na walkę z samym sobą „jest tylko modlitwa”. „Boże, dobry Boże, nie opuszczaj mnie!” – zapisał któregoś dnia. Wiedział też jednak, że człowiek od żalu nie ucieknie, nie ujdzie goryczy, „każda twa pociecha – czytamy w jednym z wierszy – to widmo przeszłości”. Żyje się po to, by „nieśmiertelna dusza”, „co dane jej przecierpieć, cierpiała do końca”.

Wesprzyj Więź

Z biegiem lat coraz bardziej się rozczarowywał: przyjaciółmi, którzy go opuszczali (bywał nieznośny), zagrabianą przez komunistów Polską, której nie poznawał. Samym sobą także.

Gdy ciężar nieba i ziemi okazał się zbyt wielki, wyskoczył z dwunastego piętra nowojorskiego hotelu Henry Hudson. Podobno był ładny, czerwcowy dzień. Czy Ten, w którego starał się wierzyć, chwilę później obudził go ze złego snu?

Przeczytaj też: Tuwim: człowiek zaczarowany?

Podziel się

3
Wiadomość

Słonimski miał po co wracać do Polski i wywarł pewien wpływ na jej powojenną historię. Lechoń nie miał po co. Wybrał najpierw wierność przedwojennej Polsce i zapłacił za to opuszczeniem, bezsensem i śmiercią.