Smutek w tej poezji nie znika. A jednak wśród ciemności zdarzają się momenty, gdy czujemy, że „wieczność była przy nas”.
Siódmy odcinek cyklu Damiana Jankowskiego „Chodzi za mną wiersz”. Wcześniejsze można przeczytać tutaj
Do twórczości Julii Hartwig mam, jeśli mogę tak powiedzieć, stosunek osobisty. Umierając, zamknęła korowód polskich artystów pióra, którzy odchodzili w trakcie moich polonistycznych studiów. Kiedy zaczynałem, żyli jeszcze Szymborska i Różewicz, Konwicki i Mrożek, Barańczak. Dosłownie kilka dni po obronie przeze mnie dyplomu świat obiegła wiadomość, że także i ona, pewnie najmniej głośna z tego grona, nie żyje.
Miłosz nazywał ją „poetką wykwintną w powściągliwości”. Kto wie, czy nie najlepszą swoją charakterystykę stworzyła sama pisarka, gdy w wierszu „Koda” notowała: „Chwiejna zbyt czuła i zbyt nieczuła / mało wierząca a pragnąca wiary / […] Szukająca mimo wiedzy że niedorzeczona jest tajemnica / Zachwyt był jej udziałem / choć kilkakroć odjęte jej było wszystko / co dawało zgodę na istnienie”.
Kluczem do poezji Julii Hartwig są nie teologiczne dywagacje, a uważność. Na otaczający świat, na ludzi, na zdarzenia, które rozgrywają się „tu i teraz” – i więcej się nie powtórzą
Wracam do jej utworów, zwłaszcza późnych, wydawanych po roku 2000. Prostota w nich drzemiąca, niejednoznaczność, owa „zgoda na istnienie” oraz zwyczajna ludzka mądrość sprawiają, że ciężko byłoby mi wskazać tylko jeden wiersz, który mnie zachwyca. Mój zachwyt rozciąga się co najmniej na kilkanaście z nich, podkreślenia wspaniałych strof się mnożą. Niech zatem punktem wyjścia stanie się „Dowód na istnienie” z tomiku „Bez pożegnania” (2004).
Czytamy w nim wyznanie ujmujące szczerością: „Wszystko pogubiłam / nie ma już nic / miejsca straciły swoje miejsce”. Dalej następuje pytanie, które stanowi o ciężarze całego utworu: „Więc nic?”. I nieśmiała odpowiedź: „Jednak po zagubieniu / jednak po oczyszczeniu / zostaje / niewyobrażalne // i komuś czy czemuś / o tym wiadomo”. W tych dziesięciu wersach zamyka się bodaj cały duchowy świat Julii Hartwig, one niejako odsłaniają go czytelnikowi. Zawierają też w sobie intuicje, które towarzyszyły poetce przez całe życie: uparte przezwyciężanie rozpaczy. I ufność w Kogoś lub Coś, co „niewyobrażalne”.
Jest to przede wszystkim poezja przemilczeń, niedopowiedzeń (o fragmentach łamiących tę regułę za chwilę), niewyraźnych i ostrożnych „błysków”, które nie roszczą sobie prawa i ambicji do wypowiadania się o sensie całości czy o porządku wszechświata. Nieprzypadkowo pierwszy tomik Hartwig w XXI wieku nosił tytuł „Nie ma odpowiedzi”. Najczęściej nie ma, na pytanie „co będzie dalej?” najlepszą odpowiedzią okazuje się: „po co pytać?”. Prawda jest przecież „największym z sekretów / do którego nie mamy dostępu”. Nie warto się łudzić, że „nawet mówiąc tak wiele / powiemy wszystko”. Człowiekowi zostaje przyjąć „nagość odrzucenia”, zgodzić się na stanięcie w „niezamieszkałej pustce”. Co więcej, nasza samotność jest „nieśmiertelna” i najlepiej iść z nią „na ugodę”.
Ale drążenie trwa bez końca. Hartwig nie wierzyła w to, że poezja cokolwiek ratuje czy zbawia, okazuje się ona „bezbronna wobec świata”. Czy więc udźwignie ciężar najważniejszych pytań? Sama poetka wystrzegała się „zakłamania codziennej mowy / w której tyle jest panaboga / tyle litanii kierowanych przez ludzi i do ludzi”, tyle „modlitewnych zawołań / w sąsiedztwie bluzgów i złorzeczeń”. Mimo wszystko literatura służyła jej czasem do wyrażania wprost intymnej wiary w to, że śmierć nie będzie kresem, że ludzkie życie nie pogrąży się po prostu w niebycie.
Nie myślę tutaj o wierszach, w których wracała do zdarzeń opisanych na kartach Ewangelii, jak spotkanie Jezusa z bogatym młodzieńcem czy modlitwa w Getsemani. Nawet nie o jednym z „Błysków”, w którym wyrażona została tęsknota za spotkaniem „Chrystusa ogrodnika”, co to „uchyla kapelusza i mówi: Żyję!”. Ani o utwór, gdzie na tytułowe pytanie „Skąd w nas ta zgoda?”, umarli powtarzają: „Wszak Jeden zmartwychwstał”…
Ciekawsze są dla mnie te miejsca, w których zgoda następuje przede wszystkim na poziomie pogodzenia się pisarki z samą sobą, w których nadzieja jedynie „przebłyskuje ospałym promieniem”. Jak w wierszu, od którego wyszliśmy, lub jak w jednym z ostatnich, ledwie kilkuwersowym „Podróżnym”. Czytamy w nim o pożegnaniu ze światem i gotowości do podróży w (raczej) nieznane: „wszystko mam do oddania / i o nic nie proszę / trochę poturbowało / trochę poraniło / co komu do tego / a teraz już odchodzę / nie powiem na jak długo / ani dokąd idę”.
Być może najbardziej intrygująco sprawa wygląda w utworze „Przed brzaskiem” pochodzącym także ze wspomnianego tomiku „Bez pożegnania”. Poetka pyta w nim Boga: „dokąd ty mnie zabierzesz”. Szybko też dodaje: „To sprawa tylko między Tobą i mną / a to jest wielkie i straszne”. „Wszyscy pośrednicy” usuwają się jej z drogi. Ostatecznie Stwórca zsyła tylko „brzask świtu” i słychać „struchlałe głosy / pierwszych rozbudzonych ptaków”.
Może to jest właśnie klucz? Nie teologiczne i nieco nużące dywagacje, a coś, co zwłaszcza dzisiaj ponownie nabiera mocy: uważność. Na otaczający świat, na ludzi, na zdarzenia, które rozgrywają się „tu i teraz” – i więcej się nie powtórzą. Obłoki, gałęzie, zwierzęta przystają i zalecają człowiekowi, by on również zatrzymał się, by spojrzał – na „staw” i „na migotliwe iskry”, i na „lot tęczujących ważek”.
Zachwyt światem dalej będzie zawierał w sobie coś ostrego i niewygodnego. Smutek nie zniknie, wciąż pozostanie „nieprzerwany / jak pruty z dnia na dzień sweter”, zaś krajobraz wokół nas – pełen „niespełnienia”. A jednak wśród ciemności zdarzą się momenty, gdy poczujemy się wolni, poczujemy, że „wieczność była przy nas”, obudzą się w nas „wdzięczność i zachwyt”, nie zapomnimy o „żadnej dobrej chwili”.
To prawda, jako ludzie nigdy nie będziemy gotowi na śmierć. Ale może uda nam się wydobywać z siebie „dzielność”, taką codzienną i prostą dzielność, która pozwala wstać z łóżka każdego dnia. I być obecnym w życiu, uważnym, świadomym strat, pogubionych i odnalezionych dróg. Uzbrojonym jedynie w nieśmiałą nadzieję, że nie przeminiemy całkowicie. I „komuś czy czemuś / o tym wiadomo”.
Przeczytaj też: Kochajmy amatorów, wędrowców, bożych głupców
Ciekawe i fajne sa Panskie przemyslenia! Dziekuje!
A ja chcę mieć wciąż tęsknotę za spotkaniem „Chrystusa ogrodnika”, co to „uchyla kapelusza i mówi: Żyję!”.
I tak się zwykle dzieje, gdy biegam rano po kolorowym parku…
Myślę, że Julia Hartwig zaakceptowałaby takie odczytywanie jej poezji. A nawet – przyjęłaby te refleksje z wdzięcznością