Nie byłem dobrym mężem, ani ojcem, ani synem czy bratem. To nie dla mnie role, wiem poniewczasie. Ale przyjaźń? Tak, przyjaźń tak, owszem.
O czym myślisz, Bogdan? – pyta Facebook, bezduszna maszyna, której to nic nie obchodzi. Odpowiem, chociaż naprawdę nikt nie pyta. Nie ma już tych, którzy pytali.
Dość wcześnie straciłem rodziców. Oboje zmarli nagle, bez zapowiedzi. Ojciec umarł 46 lat temu, mama – 22. Wcześniej straciłem starszego brata, i chociaż go nie pamiętam (miałem wtedy osiem miesięcy), znacząco wpłynął na całe moje życie. Najstarszy brat zmarł dziesięć lat temu. Nikogo z nich mi nie brakuje. Pamiętam o nich, wracają w snach, zwłaszcza mama, czasem ojciec; wymieniam ich w swoich modlitwach; chadzam, coraz rzadziej, na groby, które odnowiłem. Nie tęsknię za nimi, nie odczuwam jakiejś dziury, wyrwy w osobistej przestrzeni. Byli, minęli, tak jak i ja też przeminę, byle cicho, bez szumu i huku, tak jak oni przeminęli; taka kolej rzeczy.
Dzisiaj rocznica śmierci mojego przyjaciela, który był mi przewodnikiem, druhem, koleżką. Był mi bratem i ojcem. Minęły dwa lata i nie umiem się zgodzić z tym, że już do niego nie zadzwonię, ani on do mnie. A nie dzwoniliśmy do siebie często. Raz, dwa razy w roku, raz na dwa, raz na trzy lata. Nie pogadamy, nie popatrzymy na siebie z dumą i zachwytem, że ho ho, jak daleko doszliśmy, jak pięknie żeśmy się zestarzeli… Jurek Mellibruda.
W ostatnich kilku latach zmarli najbliżsi moi przyjaciele. Najstarszy z nich, bo z nastoletniej młodości, Krzyś Gedroyć, prawdziwie był przy samej mojej jaźni, tak blisko jak ja przy nim. A potem oddaliliśmy się od siebie, tak jak uciekają od siebie galaktyki. Ot, jakiś Wielki Wybuch poruszył nas w różne kierunki z tego samego miejsca. Przestrzeń między nami się rozszerzała, a coraz większa i coraz mocniejsza fala trzymała nas przy sobie. Po wielu latach nieświetlistych zaczęliśmy do siebie dzwonić, opowiadać o sobie, zapraszać do siebie. Nagła, cicha i spokojna śmierć Krzysia definitywnie, ostatecznie, bezapelacyjnie zamknęła otwierającą się drogę do siebie.
Straciłem Jurka Siutę, Bogusia Gumowskiego – jedynego, który swoją śmierć zapowiadał długo, uporczywie, aż w końcu uwierzyliśmy mu i zdążyliśmy się niezdarnie pożegnać.
Nie byłem dobrym mężem, ani ojcem, ani synem czy bratem. Zresztą nawet nie bardzo wiem, jak miałoby to wyglądać – ja jako dobry syn, brat, mąż, ojciec. Owszem, widziałem sporo filmów o tym, czytałem książki. Siebie w tych rolach nie umiałem odpowiednio obsadzić; za często uruchomiały się nieodpowiednie emocje, oczekiwania i wyobrażenia. To nie dla mnie role, już wiem poniewczasie. Ale przyjaźń? Tak, przyjaźń tak, przyjaźń owszem.
Pisał Dostojewski: „Jakże dziwna bywa przyjaźń! Zdarza się, że przyjaciele nie widzą się latami, a nawet nie piszą do siebie, nie rozmawiają ze sobą bardzo długi czas, ale gdyby jeden z przyjaciół zawiódł, zdradził lub pozostawił w potrzebie drugiego, to na pewno zachoruje albo nawet i umrze”.
Taka jest istota przyjaźni – syci się sama sobą, jest źródłem wsparcia i ochrony, nakazuje ufność, koronuje ją wierność, a jej fundamentem pozostaje lojalność. Czy jest możliwa przyjaźń bez miłości? Miłość i przyjaźń – tak bardzo rozdzielne, tak blisko siebie trwają, przy czym z tych dwóch większa jest przyjaźń. Przy jaźni, tak blisko, że przy samej jaźni, przy najistotniejszej istocie drugiego.
Kiedyś być może zdam sprawę ze swojego życia, na swoją obronę przywołam przyjaźń. Nigdy nie zdradziłem przyjaciół. Byłem im wierny i wobec nich lojalny, ufałem ślepo, nie wątpiłem w ich intencje, broniłem przed światem w chwilach im trudnych. Wiem, wierzę, czuję, że było to wzajemne. Bo łączyła nas nieśmiertelna przyjaźń. Do nich tęsknię i bardzo mi ich dzisiaj brak. Pozostało mi jeszcze z dawnych lat dwóch. I wystarczy.
Na nowe przyjaźnie jestem za stary, czyli zbyt doświadczony.
Przeczytaj też: Jezus w gałęziach cytrynowca
Tymi refleksjami Autor mnie wywołał. Kilka tygodni temu straciłem przyjaciela od lat nastoletnich. Jako junior uprawiał sport wyczynowo i mimo mojej mniejszej sprawności nigdy na WFie nie czuł się lepszy, nie wyśmiewał jak inni. Tak się zbliżyliśmy. Od niego dostałem pierwszą książkę, którą przeczytałem intelektualnie, wydanego w drugim obiegu Raymonda Aarona. To były młode czasy, gdy każda ostatnio przeczytana ambitna książka przekręcała człowieka o 180 stopni. Dojrzewaliśmy razem. Wspólne przeżycia, także niebezpieczeństwa. Później duże rodziny nas oddaliły, aby znowu się zbliżyć. O niektórych sprawach tylko z nim mogłem rozmawiać. Drugiego takiego towarzysza już chyba nie zdążę spotkać. Takich odkryć samego siebie jak w rozmowie z nim też już chyba nie będzie. Osamotnienie jednak też jest cenne. W Credo mówimy o świętych obcowaniu. To była dla mnie teoria, formułka do wypaplania. Dziś już nie. Dziękuję,
@ Autorowi tekstu, panu Piotrowi, chciałabym podziękować, Panów świadectwa okazały się dla mnie ważne, zupełnie z innego powodu. Dotarły do mnie, jak na zamówienie.
Uczynki nie zbawiaja. Jezus tak. Ale wiara w Jezusa, z ktorej nic nie wynika jest martwa. Diabel tez wie, ze Jezus jet Synem Bozym.
Niewiele, a w punkt.