Życie nie jest szukaniem coraz to nowych doznań. Albo inaczej: jest, ale żeby się o tym przekonać, niekoniecznie trzeba fundować sobie egzotyczne wakacje.
Szósty odcinek cyklu Damiana Jankowskiego „Chodzi za mną wiersz”. Wcześniejsze można przeczytać tutaj
Było w nim jednocześnie coś zachwycającego i tajemniczego. Paradoksy trudne do uchwycenia: ciągłe zmiany poetyki, nurkowanie w literackich modach przy zachowywaniu autorskiego charakteru pisma. Staroświeckość i nowatorstwo. Uznanie kilku pokoleń poetów (Skamandryci uważali go za „półboga”) oraz „małomówna / cicha sława”. W tym wszystkim niesłabnąca otwartość na świat, ciekawość ludzi.
Jeden z wierszy Leopolda Staffa kocham szczególnie. Powiem od razu: znam jego lepsze formalnie utwory (późny tom „Wiklina” – arcydzieło!). A mimo to od dekady raz za razem wracam do tego wiersza, który stanowi dla mnie zarówno rachunek sumienia, jak i pocieszenie. Medytuję nad nim powoli, latami.
Nosi on prosty tytuł: „Życie bez zdarzeń”. Oto „spowiedź” kogoś, kto próbuje objąć swój los. Zaczyna: „Przyszedłem z pieśnią – pójdę bez słów”. Jego noce i dni są zwyczajne. Praca od świtu do wieczora, brak zbytnich trosk. Gdy „myśli w smutku mgle / Rozprószą się w rozsypce”, na ratunek przyjdą „stare piosnki” grane na skrzypcach. I tak kołowrót świata będzie się toczyć – umrą starcy, urodzą się dzieci – a bohater utworu spostrzeże, że młodość uleciała jak ptak. W jego próg wejdzie „nieznacznie żal”, że nie ma rodziny: „żony, ni dzieci”.
Dalej jest bardzo podobnie, opisywany żywot okazuje się do bólu standardowy, pozbawiony wielkich radości czy wielkich cierpień. „Zbytnich rozkoszy” nie da mu świat, ale też „twarde zbyt” nie dotkną go losy. Na starość spostrzeże, że nie różni go „nic od braci”. „Nie było dobrze mi, ani źle, / Nikt mną nie zyskał, ni traci… / Żaden mym oczom nie błysnął cud, / Nic z mroku się nie wyłania, / Nici splątane w węzłach złud / Nie mają rozwiązania…” – czytamy.
Pulsują tu dwie tendencje, które Staff zgłębiał następnie przez długie lata. Z jednej strony afirmacja rzeczywistości. Już wchodząc na literacką arenę radził czytelnikom „znaleźć upodobanie w życiu”. Szybko też skierował się – na przekór prądom epoki – ku mądrościom: stoickiej i franciszkańskiej. Ale jednocześnie – i to druga tendencja – pozostał w nim jakiś realizm, niepozwalający na bujanie w obłokach. W wierszach wychwalających stworzenie, gościem i bratem był również ból, który z czasem będzie się pogłębiał. Zamieszka w poecie przeświadczenie, że „to, czego się nie widzi, / Istnieje przecie przede wszystkiem”. „Szczęście przemija, jak dym ginie, / Nikną ułudy mgliste kraje. / Rzeczywistością jest jedynie / To, co po wszystkim pozostaje”.
Przyjdzie wojna, utrata wiary w człowieka, który już nie jest godzien, by pisać go „przez wielkie c”. Wniosek, że „Bóg opuścił ziemię naszą”, którą mimo to – kolejny paradoks – trzeba kochać, bo na niej Stwórca „urodził się i zmarł”. Oraz że budując od nowa, dobrze zacząć od „dymu z komina”. Zwiastunem rozczarowania i niewiary w dotarcie do „istoty rzeczy” są właśnie przywołane chwilę wcześniej wersy o „niciach splątanych w węzłach złud”, co „nie mają rozwiązania”. Czy nie brzmią aktualnie?
Do bólu aktualny jest zresztą cały utwór. Czytam go w świecie, w którym trzeba za wszelką cenę działać. Rozwijać się. Zbierać doświadczenia. Odhaczać kolejne cele. Spełniać marzenia. Poznawać świat. Jak można zgodzić się na życie, w którym miałoby nie być nic ekscytującego, życie pozbawione ciekawych zdarzeń?
Żeby było jasne: nie neguję aktywnego podejścia do rzeczywistości, sam miałem okazję odwiedzić niejeden kraj, spełnić kilka własnych marzeń. Chodzi mi raczej o to, że życie nie jest szukaniem coraz to nowych doznań. Albo inaczej: jest, ale żeby się o tym przekonać, niekoniecznie trzeba fundować sobie egzotyczne wakacje. Dobrze podróżować nie tylko zewnętrznie, ale i wewnętrznie. Zachwycać się zwyczajnością, tym, co „tu i teraz”, a nie „gdzieś” i „kiedyś”. Pomieścić w sobie i radość, i smutek. Doznawać strat, chociaż się na nich nie zatrzymywać.
Słowa takie jak „porażka” czy „rozczarowanie” nie są dziś w modzie. A jednak okazują się niezbywalną częścią każdego życia. Kilka tygodni temu drukowaliśmy na Więź.pl fragment książki Krzysztofa Czyżewskiego „Małe centrum świata”. Dotyczył etosu amatora. Przywołam kilka linijek. „Możesz przez wiele lat sumiennie nad czymś pracować, możesz nauczyć się i osiągnąć wiele, ale przyjdzie taki moment w życiu, kiedy oddasz to wszystko, kiedy może będziesz musiał oddać to wszystko za bezcen, za figę z makiem. I jeżeli wówczas dalej będziesz stał na swoich nogach, jeżeli nie zatrze się twoje imię, to znaczy, że przez te wszystkie lata pracowałeś nad czymś zupełnie innym, czymś o nieporównywalnie większej mocy niż jakakolwiek umiejętność i posiadanie w świecie” – pisze szef Fundacji Pogranicze. Od siebie dodam: znaczy, że zachowałeś coś więcej niż widzialne osiągnięcia czy sukcesy. Pozostałeś sobą.
Wróćmy do wiersza Staffa, nie zacytowaliśmy jeszcze jego zakończenia. Brzmi ono: „A jednak poznam, gdy śmierć do snu / Gasić mi będzie blask powiek, / Żem widział rzeczy, których tu / Nie widział żaden człowiek…”. Ot i cała nauka: by nauczyć się, że mój własny los jest czymś absolutnie unikalnym. Zgodzić się – jak w piosence Skaldów – na „świat prywatnych naszych estrad”, na których główne skrzypce musimy grać sami, bez porównywania się z innymi. Zrozumieć – o czym śpiewał Hoyt Axton, a po nim kolejni wykonawcy – że nie musimy jechać do Hiszpanii, Anglii czy nawet do nieba, skoro poznaliśmy nasze miejsce na ziemi. Wędrówka, którą nazywamy życiem, jest bowiem – znowu Staff – powrotem Odysa do Itaki. Itaki zawsze własnej, zawsze niepowtarzalnej.
Przeczytaj też: Tadeusz Różewicz, poeta w labiryncie życia
Przepiekny i wywazony komentarz! Dziekuje!
Czytam drugi raz – pierwszy na dzień dobry, drugi na dobranoc.
Panie Damianie, kiedyś zacna osoba, na użyty przeze mnie zwrot ” przywołać słowa ….”, napisała w komentarzu:” przywołać, to można psa do nogi… Ten zacny Człowiek już nie żyje, mnie jednak na zawsze pozostawił ze słowem ” przywołać”, jak z psem u nogi…Oddaje go Panu.
Pani Marysiu, wiem i rozumiem. A jednocześnie pamiętam wers Miłosza: „przywołuję na pomoc rzeki”. Pozdrawiam serdecznie!