W „Podróży zimowej” człowiek jest absolutnie opuszczony, Bóg zniknął z horyzontu. Nie ma się nawet z kim wadzić, kogo oskarżyć, wezwać na pojedynek. A jednak…
1. Byłem na koncercie w Filharmonii Narodowej, w ramach Festiwalu Chopin i Jego Europa, na którym Matthias Goerne i Leif Ove Andsnes wykonali „Podróż zimową” Schuberta. To jedno z tych muzycznych doświadczeń, których się nie zapomni. Głos Geornego był szlachetny i pozbawiony pretensjonalności, ale pełen mroku i rozpaczy, rozedrgany w niespokojnym, skupionym scenicznym trwaniu. A Adsnes grał z delikatnością i głębokością, której dawno nie słyszałem u żadnego pianisty. Fortepian brzmiał łagodnie, dźwięk jakby falował w legacie, które odzywało się powidokami echa i pogłosów. Słuchałem w skupieniu, wstrzymując oddech, z wilgotnymi oczami.
2. Mój przyjaciel, kiedy zapraszałem go na środowy wieczór, powiedział mi, że nie czuję się na siłach, aby spotkać się z tą muzyką – bo z taką sztuką nie obcuje się bezkarnie. To trochę doświadczenie graniczne, wchodzenie w ciemność i powolne umieranie.
Z taką sztuką nie obcuje się bezkarnie. To trochę doświadczenie graniczne, wchodzenie w ciemność i powolne umieranie
Gdy miało się te dwadzieścia, dwadzieścia kilka lat, czytało się Becketta, Celine’a, Eliota, Różewicza, Kafkę, oglądało Bergmana i Hanekego, zachwycało Schielem i Rothką, myśląc o nich tylko w kategoriach estetycznych, jako przepięknych egzemplifikacjach schyłkowego modernizmu – ale jednak te doświadczenia były dla nas odległe, obce. Spoglądaliśmy na coś, co było ukryte za szybą. Teraz, gdy już każdy z nas przekroczył swój próg rozpaczy, widzimy samych siebie w tych historiach. Budzimy się rano i orientujemy, że wyrosły nam małe nóżki, a plecy uginają się pod ciężarem karaluszego odwłoku. I nikt nas nie rozumie.
3. „Winterreise” Schuberta/Mullera to taki romantyzm, który jest dla nas nie zawsze czytelny, powstaje w końcu w kontekście protestantyzmu, racjonalnego oświecenia, postkantowskiej refleksji, względnie stabilnej sytuacji politycznej. „Podróż zimowa” została stworzona w podobnym czasie, co Mickiewiczowskie „Dziady wileńsko-kowieńskie” czy „Ballady i romanse”. A na próżno u Mullera szukać sacrum, objawiającego się chociażby w jakiejś ludycznej niesamowitości czy ogólnym nastroju. Tam człowiek jest absolutnie opuszczony, a Bóg znikł z jego horyzontu. Nie ma się nawet z kim wadzić, kogo oskarżyć, wezwać na pojedynek.
Takiej skrajnej rozpaczy, takiej samotności nie będzie nawet w „Lirykach lozańskich” czy „Nie-boskiej komedii”… Metafizyczny horyzont, który nasz romantyzm zawsze widział, tutaj jest za jakąś mgłą, przez którą nie sposób się przedrzeć. Taką kondycje znajdziemy w polskiej literaturze chyba później, gdzieś w „Powrocie Odysa” Wyspiańskiego, w późnych wierszach Staffa, Lechonia, Lieberta czy wreszcie Różewicza…
4. Schubert natrętnie korzysta z gramatyki powtórzenia. Powtarzają się frazy, układy harmoniczne, fakturalne figuracje. To podstawowy język melancholii, ale ten saturniczny stan jest pojęciem tylko estetycznym, niejako artystowską pozą. Genialny kompozytor idzie dalej: powtórzenie to też szaleństwo, rozpacz, gniew. Powtarzamy, bo szukamy ratunku, a z każdą kolejną repetycją okazuje się, że nadal nie ma wyjścia. Powtarzają i Beckettowskie figury, i Kafkowscy urzędnicy. W ciemnym, mrocznym lesie, wszystkie drogi wyglądają podobnie, wydaje nam się, że już tu byliśmy, już przekroczyliśmy ten strumyk, tę dróżkę, przeszliśmy obok tego pola… Noc, z której nie ma przebudzenia. Sen, który zmienia się w kolejny koszmar.
5. Pierwsza pieśń „Podróży zimowej” to „Gute nacht”. Dobranoc. Początek to noc właśnie, wejście w ciemność. Podróż, po której nic już nie będzie takie samo. To skrajne opuszczenie – przez Boga (o którym już nawet nie potrafimy mówić), ludzi, najbliższych. A gdy spoglądam w niebo, widzę tylko wronę. I nie wiem, czy to czysta ciemność, która zastąpiła sacrum, czy śmierć, która poluje na moją padlinę. I dźwięk, ciągle dźwięki – spokojne, delikatne, ale powtarzane, świdrujące. Jakby nie można było zapomnieć o tym, ile się straciło, ilu zraniło, ilu już odeszła. A zostało tylko ich echo.
6. Czy Schubert albo Muller czytali św. Jana od Krzyża? Nie wiem i nie wiem też, czy ma to jakiekolwiek teraz znaczenie – dla mnie ta lektura była oczyszczająca. Wielki, hiszpański mistyk pisze, że aby dojść do pełni wiary i spotkania z Bogiem, trzeba przeżyć własną „Noc ciemną” – poczucie opuszczenia, braku Najwyższego, utraty sensu. Jakbyśmy dopiero w perspektywie tej śmierci mogli się odrodzić. Aby zmartwychwstać, trzeba w końcu umrzeć.
7. Zdawać by się mogło, że „Winttereise” nie daje takiej nadziei. A jednak! Po przejściu tej całej mrocznej drogi, z której wyjściem jest tylko śmierć, dzieje się coś niezwykłego. Bohater spotyka lirnika. Muzyka się uspokaja, niekiedy śpiewowi towarzyszą jedynie mocne, basowej kwinty. To pierwsza ludzka twarz na tej drodze, pierwszy, do którego opuszczony wędrowiec coś wypowiedział. Widzi jego cierpienie, odrzucenie, to, że – tak jako on – jest martwy za życia. Odnajduje w nim swoją historię. Mówi: może zaraz pójdziemy dalej, będziemy dzielić to cierpienie?
8. W znakomitej, Barańczakowskiej kontrafakturze, cyklu nowych wierszy muzyki Schuberta, w ostatnim tekście też dochodzi to spotkania, ale odbywa się ono przed lustrzaną witryną, gdzie podmiot widzi własne oblicze. A więc kresem wędrówki jest wejście w głąb siebie. Barańczak jest już genetycznie ponowoczesny, zamiast teologii ufa psychologii, wybiera psychoterapię, a nie duchową transgresję. I jest to strategia bardzo współczesna.
9. Wielcy filozofowie dialogu, Emmanuel Levinas i Józef Tischner, w spotkaniu z innym, z drugim, z jego twarzą – pełną cierpienia, bólu, doświadczenia ciemności – upatrywali sens człowieczeństwa. To spotkanie bywa bolesne, niebezpieczne dla mojego egoizmu, samopoczucia, dobrostanu ja, ale nie można go lekceważyć i z niego rezygnować. Gdy odwrócimy się od twarzy drugiego, skazujemy go na śmierć. Musimy być z nim – chociażby nawet za cenę utraty samego siebie, nawet za cenę własnej śmierci, największej ofiary, największej komunii.
10. Zastanawiam się, co dalej stało się z Wędrowcem. Czy razem ze Starym Lirnikiem wyszli z lasu? Czy idą razem, przez zaśnieżone pola i drogi? A może zaczęła się już wiosna? Chcę wierzyć, że nie jest już sam, niebo nie jest puste, a on odnalazł Boga, chociaż sam o tym może nie wie, że odkrył najgłębszy sens chrześcijaństwa.
Objawił mu się Chrystus – w umęczonym, cierpiącym człowieku. A Wędrowiec podał mu rękę. Pokochał. Wziął od niego trochę cierpienia. Spojrzał w twarz i nie odwrócił się.
Przeczytaj też: „Wiedziałem, że to, co piszę – to jest nowy typ literatury”. Ryszarda Kapuścińskiego droga do celu