Zima 2024, nr 4

Zamów

„Byliśmy w Oświęcimiu”. Po wojnie ta książka była wstrząsem. Dziś znowu jest potrzebna

Tadeusz Borowski, 1953. Fot. Benedykt Jerzy Dorys / Biblioteka Narodowa Polona

Relacje świadków są coraz ważniejsze. Żyjemy w czasach, kiedy „pamięć zbrodni” zamienia się w formy rozrywki, a jednocześnie znowu niedaleko toczy się wojna.

Tuż po wojnie, w 1946 roku, ta książka była wstrząsem. Ale także dzisiaj jest wstrząsająca i znowu bardzo potrzebna. Pamięć przeszłości oddala się, a rolę dokumentów zaczynają odgrywać kiczowate powieści z Auschwitz w tytule – dlatego tak ważne jest wznowienie „Byliśmy w Oświęcimiu” Tadeusza Borowskiego, Janusza Nela Siedleckiego oraz Krystyna Olszewskiego, trzech kolegów z Auschwitz, którzy jako pierwsi spisali swoje relacje.

Książką ukazała się w Monachium w 10 tysiącach egzemplarzy – część nakładu została oprawiona w oryginalne obozowe pasiaki, a jeden egzemplarz w skórę z esesmańskiego płaszcza. Borowski napisał do niej cztery opowiadania: „U nas w Auschwitzu”, „Dzień na Harmenzach”, „Proszę państwa do gazu” i „Ludzie, którzy szli”, zaś teksty kolegów zredagował i nadał im ostateczny kształt.

Ta książka w tamtym czasie nie spełniła swojego zadania. Tylko niewielka cześć nakładu trafiła do czytelników, reszta przepadła i to w fatalny sposób.

Wydawca Anatol Girs wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, a niesprzedaną część nakładu „Byliśmy w Oświęcimiu” wysłał do Bostonu, licząc, że szybko uda mu się wrócić do działalności wydawniczej. Tymczasem amerykańskie nadzieje Girsa nie spełniły się, nie znalazł pracy i nie miał pieniędzy na dalsze magazynowanie nakładu.

Zwrócił się do organizacji polonijnych, ale problemem okazało się nazwisko Borowskiego, który już wtedy był w Polsce działaczem komunistycznej władzy. Girs walczył o ocalenie książek aż do 1953 roku, ale nie udało się zebrać funduszy i reszta nakładu poszła na przemiał. Paradoksalnie, pół roku później miał pracę i pieniądze, ale książek już nie było.

Wesprzyj Więź

Relacje świadków są dla nas coraz ważniejsze. Żyjemy w czasach, kiedy „pamięć zbrodni”, jak nazwał ją Primo Levi, zamienia się w formy rozrywki, a jednocześnie znowu niedaleko toczy się wojna. „Nie wiem, czy przeżyjemy, ale chciałbym, abyśmy kiedyś umieli nazwać rzeczy po imieniu, jak czynią ludzie odważni”.

Taka jest ta książka. Miała po wojnie już kilka wydań, a teraz wznowiło ją (z bardzo dobrą okładką) wydawnictwo Słowne.

Przeczytaj też: „Kto został w tyle, tego strzelano”. Krwawy szlak u progu wolności

Podziel się

3
1
Wiadomość