Trajektoria jego rozwoju nie była kształtowana przez ślepy przypadek, nie poruszał się po zaskakujących i niespodziewanych szlakach, na jakie pchnął go los. Realizował, jak twierdzi, „pomysł” na siebie.
Reporterka Małgorzata Szejnert wspominała kiedyś jeden z utworów „Buszu po polsku”: „Piętnaście lat temu przeczytałam w «Polityce» reportaż pod tytułem «Wydma». Czytałam go wiele razy, wreszcie umiałam na pamięć […]. Co w tym reportażu było?”[1].
Od „Buszu po polsku”, przyjmowanego za punkt startowy, zwykle wyznacza się trasę, jaką przebył Kapuściński, by osiągnąć szczyty w zawodzie reportera i przekroczyć bramę literatury. Z pewnością moment ten jest bardzo ważny. Biografowie piszą o intelektualnej „atmosferze czasu”, która uczyniła z jego ówczesnych „reportażowych opowieści coś w rodzaju filozoficznych przypowiastek”. I dalej: „Za sprawą tej atmosfery Kapuściński jakby ominął jakiś etap rozwoju; od publicystycznego reportażu dziennikarskiego przeskoczył od razu na pogranicze prozy beletrystycznej”[2].
A jednak nie wydaje się, żeby doszło tu do magicznej erupcji talentu, raczej do przejścia na wyższy poziom. W latach 1947–1959, czyli od publikacji pierwszego wiersza do wydrukowania pierwszego utworu w „Polityce”, autor pokonywał poziomy niższe. Dwanaście lat pierwszych prób literackich i dziennikarskich nie było przy tym ani czasem straconym, ani zbiorem doświadczeń zupełnie oderwanych od dalszej drogi twórczej. Stanowiło raczej pas startowy, który pisarstwo Kapuścińskiego musiało pokonać, aby mogło poderwać się do lotu.
Zaskakujące, jak wiele się w tym pierwszym okresie wykrystalizowało, jak znaczącą metamorfozę przeszło pisanie i myślenie Kapuścińskiego, który mógł w lata sześćdziesiąte wejść niejako gotowy do realizacji bardzo świadomej i ściśle określonej ścieżki rozwoju. Nie przeskoczył nagle do „pogranicza prozy beletrystycznej”, dotarł tam metodą prób i błędów. Niektóre zaś z tych najwcześniejszych przymiarek, jak choćby cykl o Indiach, pozostają do dziś godne uwagi.
Gdyby szukać momentów symbolicznych albo też przełomowych wskazywanych przez samego pisarza jako ważne, momentów, które wpłynęły na jego świadomość i drogę twórczą, można by przywołać z pewnością: debiut poetycki, publikację „To też jest prawda o Nowej Hucie”, rok 1961, czyli sprawę plagiatu, oraz rok 1975, kiedy według Kapuścińskiego jego książki zostały (wreszcie) zauważone. Nie wszystkie z tych dat narzucają się zewnętrznemu obserwatorowi jako te najważniejsze, jednak w samoocenie dokonywanej przez pisarza wydają się szczególnie istotne.
W maju 1961 roku, kilka miesięcy przed sporem z Bohdanem Drozdowskim, Kapuściński wziął udział w dyskusji dziennikarzy, w której partnerowała mu śmietanka polskich reporterów: Wojciech Adamiecki, Jerzy Ambroziewicz, Kazimierz Dziewanowski, Wojciech Giełżyński, Stefan Kozicki, Jerzy Olbrycht i Andrzej Krzysztof Wróblewski. Materiał został opublikowany w „Polityce” pod tytułem „Dziennikarze o was i o sobie”. Chodziło o uchylenie rąbka tajemnicy dotyczącej pracy reportera. Kapuściński wypowiadał się stosunkowo niewiele. Jego odpowiedź na pytanie: „jak ludzie traktują dziennikarza i czego się po nim spodziewają?” otwiera dyskusję. Pisarz stwierdza:
„Ludzie traktują dziennikarza jako interwenta, jako człowieka, który może coś spowodować. O czym się pisze, jak się pisze – mało to kogo obchodzi. Czasem odnoszę wrażenie, że moich bohaterów zadowoliłaby nawet niewielka notatka, byle odniosła jakiś skutek”[3].
Dwanaście lat pierwszych prób literackich i dziennikarskich nie było czasem straconym. Stanowiło pas startowy, który pisarstwo Kapuścińskiego musiało pokonać, aby mogło poderwać się do lotu
Wypowiedź ta jest znamienna, bo zdradza przekonanie autora, że nie dociekliwość i skuteczność dziennikarska liczą się przede wszystkim, ale to, „jak się pisze”. Co ciekawe, pogląd ów został natychmiast podważony przez Jerzego Ambroziewicza, który stwierdził: „Najlepszy artykuł rodzi się właśnie ze sprawy interwencyjnej”. Ciekawe też, że wątek „pisania” – pracy nad formą tekstu – więcej w dyskusji nie powrócił.
Skąpe wypowiedzi Kapuścińskiego niejako zaznaczają jego dystans wobec środowiska, a także – już wtedy – rozbieżność priorytetów tego autora oraz ambicji większości reporterów ukierunkowanych na dość wąsko pojmowane interwencje społeczne. Kontrastują również niekompatybilność sposobu pracy tych reporterów, kładących największy nacisk na zbieranie materiału w terenie, z ponadprzeciętną dbałością Kapuścińskiego o język i formę teksu. Najogólniej mówiąc, panowała tu niezgodność w zakresie głównych celów zawodowych.
Awantura o „Sztywnego” zamknęła pierwszy okres twórczości jego autora, charakteryzujący się rozdarciem między dziennikarstwem a beletrystyką, i sprowokowała go niejako do wyłożenia kart na stół – przynajmniej w zakresie aspiracji literackich. Ponieważ Kapuściński został dotknięty do żywego, zaangażował w konflikt emocje, przyjaciół i finanse, a po formalnej przegranej – jak się wydaje – podjął pewną wewnętrzną decyzję. Można by ją prawdopodobnie ująć tak: „Dobrze więc, rezygnuję z ambicji prozaika. Ale udowodnię wam (literaci?), że to, co piszę, jest w takim samym stopniu sztuką, jak wasze opowiadania i powieści”. „To, co piszę” – czyli tekst oparty na materiale reporterskim, zaangażowany społecznie, misyjny.
Gdyby Kapuściński otwarcie wyartykułował ów plan w tamtym czasie, prawdopodobnie spotkałby się z kpiną, politowaniem lub wzruszeniem ramion. Ograniczył się więc do uwag w stylu:
„W naszych jałowych roztrząsaniach o tym, czy reportaż powinien prezentować kolekcję faktów i fakcików, czy też posiadać tzw. charakter literacki, Gheerbrant zabiera głos swoją książką [„Kongo czarne i białe” – przyp. K.S.]. Nie ma znaczenia, mówi, czy to jest zbitka faktów czy literacka improwizacja. Jedno jest ważne: aby to było dobre. I to jest dobre!”[4].
Ot, niewinna refleksja napisana na marginesie recenzji tomu afrykańskich reportaży pod koniec listopada 1961 roku, w samym środku zawieruchy związanej z plagiatem.
Autor wyznaczył sobie ambitny cel i przez lata bardzo konsekwentnie po cichu go realizował. Oczywiście można by powiedzieć, że to talent pchał go w stronę literatury, podczas gdy on po prostu starał się dobrze wykonywać swoją pracę dziennikarza. Zapewne to prawda. Gdyby tak nie było, na nic zdałyby się wszystkie decyzje i postanowienia. A jednak z perspektywy lat późniejszych uprawnione wydaje się postrzeganie drogi twórczej Kapuścińskiego jako realizacji określonej strategii.
On sam podsuwa tę interpretację. W 1991 roku na pytanie brytyjskiego dziennikarza Carla Tighe’a: „Czy zaskoczył Pana międzynarodowy sukces Pańskich książek?” odpowiada ze sporą dozą pewności siebie: „Nie”. I dodaje: „Widzi Pan, mój pomysł był związany z moim curriculum vitae”[5].
Otóż to – Kapuściński miał „pomysł”. Trajektoria jego rozwoju nie była kształtowana przez ślepy przypadek, nie poruszał się po zaskakujących i niespodziewanych szlakach, na jakie pchnął go los. Realizował, jak twierdzi, „pomysł” na siebie.
Z całą pewnością na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nie była to strategia dopracowana w szczegółach, być może w rozmowie z zachodnim dziennikarzem Kapuściński starał się pokazać sprawy ostrzej niż rysowały się dlań, gdy zbliżał się do trzydziestki. Mimo wszystko wydaje się dziś, że już wtedy widział bardzo wyraźnie kierunek, w jakim chce zdążać jako autor, i cel, który zamierza osiągnąć: tworzyć sztukę tout court, zaangażowaną społecznie, z perspektywą rozszerzającą się na cały świat.
Jeśli tak, to można by zapytać: który z polskich artystów pióra, uznanych literatów miał wówczas równie ambitne plany? Czesław Miłosz? Przepaść rysująca się ówcześnie między gwiazdą środowiska literackiego, wybitnym poetą Miłoszem, a Kapuścińskim – niegdyś „zapowiadającym się” autorem wierszy, a w początkach lat sześćdziesiątych (tylko) szczególnie uzdolnionym dziennikarzem – wydawała się otchłanią nie do przebycia. A jednak. Czesław Miłosz został w 1980 roku laureatem Literackiej Nagrody Nobla, Kapuścińskiemu wprawdzie nigdy tej nagrody nie przyznano, ale pod koniec życia uznawano go za naprawdę poważnego kandydata. Jeśli tak spojrzeć na sprawy, można docenić międzygalaktyczny pościg podjęty przez pilota mającego do dyspozycji jedynie stary aeroplan.
Zgodnie więc z tym, co sam stwierdził, Kapuściński nie był zaskoczony istną eksplozją międzynarodowego sukcesu swoich książek, jaka nastąpiła w latach osiemdziesiątych. Nie zdziwiło go zatem, że po opublikowaniu w Stanach Zjednoczonych angielskiego przekładu jego „Cesarza” (1983) i pozytywnej recenzji Johna Updike’a w tygodniku „The New Yorker” ruszyła lawina omówień i komplementów, a za nią tłumaczeń, potem znów – omówień i komplementów, tłumaczeń… i tak dalej.
W 1985 roku, a więc dwa lata po amerykańskim debiucie, Kapuściński mógł się pochwalić dossier liczącym około tysiąca szkiców, notatek i recenzji na temat swej książki. Przejrzał je dziennikarz „Polityki” Adam Krzemiński i na podstawie kilkudziesięciu z nich napisał omówienie światowej recepcji „Cesarza”, cytując między innymi teksty: Petera Prescotta dla „Newsweeka”, Johna Updike’a, Salmana Rushdiego oraz Philipa Knightleya dla „The Sunday Times”, recenzentów dziennika „The Guardian”, pism niemieckich „Der Spiegel”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, „Die Zeit” oraz włoskich „Il Messaggero” i „L’Unita”[6].
Kapuściński nie czuł także zdumienia porównywalnym rozgłosem uzyskanym przez „Szachinszacha” po opublikowaniu go w Stanach Zjednoczonych w 1985 roku. We wspomnianej rozmowie wyjaśnił Carlowi Tighe’owi, na ile języków przełożono jego książki w ciągu ośmiu ostatnich lat:
„Na trzydzieści dwa. A «Szachinszacha» na dwadzieścia cztery, może dwadzieścia sześć. W sumie moje książki ukazały się w trzydziestu sześciu językach, łącznie z perskim i koreańskim, oraz w praktycznie wszystkich językach europejskich z wyjątkiem portugalskiego – nie wiem dlaczego – i albańskiego”[7].
Zestawienie sporządzone przez biografów Kapuścińskiego Beatę Nowacką i Zygmunta Ziątka potwierdza, że do 1991 roku „Cesarz” ukazał się w dziewiętnastu językach (w tym po persku), „Szachinszach” zaś w dwunastu[8]. Badacze ci podjęli próbę sporządzenia podobnego spisu jako pierwsi, niewykluczone więc, że ich zestawienie otwiera pole do ewentualnych uzupełnień. Jednak nawet jeśli brać pod uwagę tylko podane przez nich pewne liczby – są one imponujące.
Sukces niewiarygodny. Niebywały – dla wszystkich z wyjątkiem samego bohatera całego zamieszania (jeśli, rzecz jasna, na pytanie o zaskoczenie odpowiedział wtedy szczerze).
W cytowanym wywiadzie Kapuściński daje też własną interpretację swej drogi twórczej. Mówi, że większość życia spędził poza Europą i z dystansu dostrzegł, jak prowincjonalna, skupiona na jednym tylko kraju jest polska literatura. Jak trudno jej nawiązać dialog z innymi kulturami. Właśnie dlatego chciał rozszerzyć jej zasięg, uczynić ją bardziej uniwersalną. Początkowo poniósł porażkę.
Tu pojawia się motyw, który wybrzmiewał w wypowiedziach Kapuścińskiego mniej więcej od lat dziewięćdziesiątych, kiedy jego międzynarodowa kariera rozwijała się w niezwykłym tempie: kwestia nieczytania i niedocenienia jego, jak to określał, wczesnych książek, a także bólu, jaki to powodowało. Autor wyznaje: „bardzo z tego powodu cierpiałem, było mi smutno i byłem rozżalony”. Dodaje jednak: „Byłem przekonany, że przyjdzie taki czas, kiedy ludzie będą czytać moje książki i to na moich warunkach. […] Nie ustąpiłem, nie zmieniłem się. Wierzyłem, iż w końcu dotrę do swoich czytelników”[9].
W innym wywiadzie Kapuściński ujmuje to tak: „Wiedziałem, że to, co piszę – to jest nowy typ literatury, który nie pasuje do klasycznego reportażu ani do klasycznych opowiadań. Wiedziałem, że to jest inny typ pisarstwa, do którego czytelnik nie jest przygotowany, że on nie będzie tego akceptował, bo każda nowość jest trudna do przyjęcia”[10]. „Wiedziałem” – a zatem jako pionier przecierałem szlak, mając jednak pełną świadomość celu, do którego zmierzam.
Fragment książki „Kapuściński. Trudny temat”, SW Czytelnik, Warszawa 2022. Tytuł od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: Podróże z Kapuścińskim
[1] Małgorzata Szejnert, „«Busz» po 15 latach, „Literatura”, 15 I 1976, nr 3, s. 10.
[2] Beata Nowacka, Zygmunt Ziątek, „Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza”, Kraków 2008, s. 65.
[3] „Dziennikarze o was i o sobie”, „Polityka”, 13 V 1961, nr 19, s. 4.
[4] Ryszard Kapuściński, „Kongo czarne i białe”, „Przegląd Kulturalny”, 23 XI 1961, Rok X, nr 47, s. 6
[5] „Na ile języków przetłumaczono «Cesarza»?, z Ryszardem Kapuścińskim rozmawia Carl Tighe”, [w:] „The Works, The Welsh Union of Writers”, 1991 (tłum. Dorota Ines Nowak).
[6] Adam Krzemiński, „Stara sztuka pisania”, „Polityka”, 18 V 1985, nr 20, s. 7.
[7] „Na ile języków…”, dz. cyt.
[8] Zob. Beata Nowacka, Zygmunt Ziątek, „Ryszard Kapuściński…”, dz. cyt., s. 393–395.
[9] „Na ile języków…”, dz. cyt.
[10] Czesław Czapliński, „Ryszard Kapuściński. Życie w podróży, życie jako podróż. Rozmowy”, Warszawa 2022, s. 30.
Czytałem i doceniam twórczość Kapuścińskiego. Jeśli już tak cukierkowo i laurkowo, to trochę dziegciu tez się należy. Autor skrupulatnie unika tematu współpracy z komunistycznym reżimem, a szkoda. Kto w tamtych latach podróżował egzotycznie bez koneksji politycznych, niech pierwszy rzuci kamieniem. Wystarczy jedno zdanie, a już unikamy półprawd, czyli manipulacji.