Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Jarosław Iwaszkiewicz i sprawa spoza jego życia

Jarosław Iwaszkiewicz, lata 30. Fot. Biblioteka Narodowa Polona

Przez 57 lat Anna trzymała go za rękę. Pilnowała, by mąż nie przechylił się w nicość.

Czwarty odcinek cyklu Damiana Jankowskiego „Chodzi za mną wiersz”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj

Poznali się sto lat temu, dokładnie: sto lat, sześć miesięcy i czternaście dni. 1 lutego 1922 roku – na jej prośbę – przedstawił ich sobie Roman Jasiński. Ona miała 24 lata, była córką przemysłowca Stanisława Lilpopa, osobą oczytaną (pisała później krytycznoliterackie szkice i tłumaczyła m.in. Prousta), atrakcyjną oraz bogatą – najlepszą partią ówczesnej Warszawy. On to 27-letni „uciekinier z Ukrainy”, chcący zarabiać na życie „piórkiem”, literat, którego kariera dopiero nabierała rozpędu.

Anna była już „po słowie” z księciem Radziwiłłem, Jarosław powoli tracił nadzieję na ustatkowanie, w oczach jej rodziny miał natomiast opinię „głodomora, pederasty i w dodatku poety”. A jednak uczucie pokonało przeszkody: zaręczyny odbyły się kilka tygodni później, na Wielkanoc. Uroczysty ślub – 12 września 1922 roku w Brwinowie. Nie sprawdziły się przewidywania Jana Lechonia, który dawał młodej parze sześć tygodni. Ich małżeństwo trwało pięćdziesiąt siedem lat. Lat, które znacząco odbiegały od tradycyjnie pojętego związku dwojga ludzi.

W ciągu tych dziesięcioleci pisarz miewał, jak wiadomo, jednopłciowe romanse, stanowiące również źródło literackiej inspiracji. Żona zaś dbała, by jego orientacja nie była zanadto widoczna w utworach – prosiła na przykład, by w danym miejscu zmienił rodzaj męski na żeński. Podobnie działo się w życiu codziennym: Hanna okazała się wyrozumiała, aż za bardzo. I to od początku, od pierwszych listów.

„[…] kapryśny i minoderyjny Iwaszkiewicz był bliższy swej prawdziwej kondycji niż tolerancyjna dla niego, wiele wymagająca od siebie narzeczona. Przyjęta przez nią u zarania ich relacji osobowość mogła być błędem, który przyniesie wszystkie późniejsze zawirowania tego związku” – zauważał Radosław Romaniuk w arcybiografii „Inne życie”. Anna tłumaczyła znajomym, że woli, by Jarosław uganiał się za chłopcami niż za kobietami. Tych kochanków zresztą znała, traktowała ich jak przyjaciół domu, troszczyła się o nich. Wszystko to przypłaciła zdrowiem…

Czasem i ona sama pojawiała się na kartach opowiadań i wierszy męża. Najpiękniejszym tego przykładem jest dla mnie mało znany utwór pod prostym tytułem „Do żony”. O co prosi w nim poeta? „Strudzony pięknem, którem co dzień łowił / W rozwarte chciwie uszy i źrenice, / Gdy umrę, nie płacz. Usnę syty życia, / Które jest wielkie, trudne i burzliwe”. Kiedy już jego „głos umarłą stanie się literą”, a żona pomyśli, że zostaną po nim „zbyt drobne ułomki wyrazów”, powinna wiedzieć: „[…] nieraz godziny zachwytu / Słowo dławiły mi w piersi za ciasnej. / Świat był zbyt piękny, abym tylko tobie / Oddał me wiersze. O najukochańsza, / W nieogarnione patrzałem przestrzenie, / Nieogarnione brały mnie uczucia”.

Iwaszkiewicz dokonuje w tym wierszu udanej autocharakteryzacji. Miał, zwłaszcza na początku twórczej drogi, łatkę „omdlewającego estety” (jeszcze dekadę temu, od prowadzącej zajęcia z poetyki na polonistyce, usłyszałem, że to „poezja dla pań”). Ale jak nikt inny potrafił oddać melancholię natury, jej ciemność i blask. Słuchał – co zauważał jego wielbiciel, Czesław Miłosz – „rytmów dnia i rytmów nocy”, samego siebie zmieniając „w muzyczny instrument”. Starał się ponadto „na jesiennym niebie widzieć gwiazdy maja”.

W tym poszukiwaczu „nieogarnionego” piękna był pewien smutek, fatalizm, odróżniający go od kolegów ze Skamandra. Ludzie i gwiazdy na niebie serce mu „wiecznym pruły kołowrotem”. Kołowrotem, w którym ekstaza mieszała się z rozpaczą. Nie wierzył w zdolność człowieka do poznania istoty rzeczy. To, co nad nami, na zawsze miało pozostać „czymś niezrozumiałym”. Nie zrozumiemy kwiatów, zwierząt, całej przebogatej mowy wszechświata. Nie zmienimy jego biegu, pozostaniemy bezradni wobec kolei losu, upływu czasu, utraty bliskich. A jednak – to znowu Miłosz – jest w tej poezji wyraźny „ton głębinowy, pomimo zwątpienia”.

Ujmująca puenta „Do żony” brzmi: „Ty trwałaś wierna jak woda, niezmienna, / Jedyna w świecie, która mnie kochałaś”. Iwaszkiewicz kreślił to wyznanie w 1931 roku. Przed nimi jeszcze pół wieku wspólnego życia. Wkrótce napisze dwa najwybitniejsze opowiadania i wyda swój najlepszy tomik w dwudziestoleciu – dzięki temu rozgości się na literackim olimpie. W międzyczasie urodzą się córki, a Lilpop senior popełni samobójstwo. Oboje zwiedzą sporą część Europy, zamieszkają zagranicą. Hania zapadnie na chorobę psychiczną. Wybuchnie wojna, która zniszczy znany im świat. Nastanie PRL i uwikłania pisarza w system. Dojdą do tego wspomniane miłości, załamania, straty. Starość, która obojgu da się we znaki. Coraz większa różnica zdań, osamotnienie, kłótnie o pogubione książki, chustki do nosa, okulary. I kłujące poczucie daremności, podejrzenie, że „nic to nie będzie znaczyło”.

W 1951 roku Iwaszkiewicz zanotuje w dzienniku, że nigdy w życiu nie kochał szczęśliwie. Jednocześnie zastrzeże: „Nie mówię o Hani – to jest sprawa jakby spoza mojego życia”. Dwadzieścia lat później w „Starym poecie” razem będą się zmagać z niedomaganiami wieku, czekając na kres.

Wesprzyj Więź

Ale śmierć – zawsze wybredna i nieoswojona – przyjdzie inaczej niż wyobrażał sobie poeta. Żona nie zapłacze po nim, odejdzie pierwsza – w przeddzień Wigilii 1979 roku. Zbolały Jarosław uzna, że teraz jego świat stał się pusty. „Ja już bez Hani nie będę żyć” – rzuci we łzach przy pogrzebie.

Przez ponad 57 lat trzymała go za rękę. Była tą, która – by posłużyć się frazą Tuwima – zrozumiała jego „żal nienazwany”, usłyszała „bezsłowną tęsknotę”, pozostała przystanią na oszalałym morzu. Sama balansując na granicy otchłani (a na ostatnim odcinku przekraczając ją), pilnowała, by Jarosław nie przechylił się w nicość. Połączyli się ponownie 2 marca 1980 roku, po niecałych trzech miesiącach rozłąki. Stary poeta i kobieta „wierna jak woda, niezmienna”. Jedyna w świecie, która go kochała.

Przeczytaj też: Kochajmy amatorów, wędrowców, bożych głupców

Podziel się

3
Wiadomość

Ja nie mam siły zachwycać się Iwaszkiewiczem. Dla mnie ma znaczenie, jak pomagał Gomułce wygryzać wybranego po odwilży październikowej Antoniego Słonimskiego z funkcji przewodniczącego Związku Literatów Polskich. W wystąpieniu przed głosowaniem nachalnie obiecywał załatwienie z władzą lepszych emerytur, domów twórczości, paszportów i innych przywilejów. Hańba domowa, bo w tajnym głosowaniu literaci w większości poparli Iwaszkiewicza. Rzeczywiście, mógł o sobie pisać „umrę syty”, tyle że trafił w punkt nie ten, w który chciał. Myślę, że Autor skuteczniej mógłby przysłużyć się takim jak ja czytelnikom i Iwaszkiewiczowi, gdyby przywołał jego głos, który świadczyłby o wrażliwym i wyrobionym sumieniu z krytyczną autorefleksją na temat swoich „kompromisów”. Bez takiego rozliczenia nie mogę zachwycać się kłamstwem. Podobny problem miałem z Gałczyńskim, aż żona pokazała mi taki właśnie jego wiersz, po którym odtajałem. Czy Iwaszkiewicz dorównał Gałczyńskiemu?

Panie Ciompa, proszę nie zamęczać forumowiczów swoim brakiem siły. Jeżeli nie chce pan zachwycać się Iwaszkiewiczem, nikt pana do tego nie zmusza. Pańska osobista sprawa. „Więź” nie jest od tego, aby prostować panu te poglądy, z których sam pan nie jest zadowolony. Strasznie pan męczy siebie i innych tymi swoimi wynurzeniami