Jak nie dać się szantażowi społecznej akceptacji? Jak nie pomylić dojrzałości z kompromisem? Sięgnijmy do „Trzech opowieści z życia Knulpa” Hermanna Hessego.
Żyjemy w świecie, w którym słowo „profesjonalizm” nabiera coraz większego znaczenia. Wyczuwalna jest wręcz presja konieczności profesjonalnej pracy, profesjonalnego kształtowania swego warsztatu. Natomiast z pojęciem „amatorskie” kojarzy się wszystko, co najgorsze: brak kompetencji, powagi, gwarancji dobrej jakości itd. A jednak właśnie dzisiaj obrona etosu amatora wydaje mi się szczególnie ważna. Co prawda dotyczyć to może niewielkiego grona osób, ale myślę, że znajdę u nich zrozumienie.
Amator, którego chcę tu bronić, nie jest jednym z biegunów opozycji „profesjonalne – amatorskie”, „z dyplomem – bez dyplomu”, „instytucjonalne – pozainstytucjonalne”. To byłoby za proste. Jeżeli trzeba wprowadzać jakieś rozróżnienia, to wolałbym się odwołać do przykładu o wiele bardziej uniwersalnego. Otóż spośród modeli życia ludzkiego wyodrębniają się dwa typy: gospodarza, człowieka przy warsztacie, posiadającego umiejętności dające mu pozycję społeczną i materialną oraz wędrowca, pielgrzyma, poety, pieśniarza, grajka, bożego głupka.
Od dawien dawna człowiek był świadom obecności dwóch dróg poznania prawdy: poprzez żmudne, rzetelne studia, nabywanie kunsztu i fachowości oraz poprzez intuicję, cnotę bezinteresowności, spontaniczność i usiłowanie. I choć drogi te wzajem się nie wykluczają, a wartości cenione na jednej, bywają szanowane i na drugiej – jak na przykład otwartość serca – to jednak decydująca o tym rozróżnieniu jest dawka, stopień nasilenia uczuć, które przekraczają pewną granicę.
Mądrość wspólnoty mierzy się tym, w jakim stopniu potrafi ona oswoić ludzi innych dla siebie, zrozumieć i docenić ich przesłanie, dać im należne miejsce we własnej strukturze i nie zmieniać ich na swoje podobieństwo
Oto bowiem Bóg, jak wieść niesie, napełniając czary istnień ludzkich życiem, niektórym z nich dolał kilka kropel miłości za dużo, przepełniając naczynie. Nie wiem, czy uczynił to przez nieuwagę, czy też krył się za tym przemyślany zamiar. W każdym razie skutek tego jest taki, że po świecie krząta się trochę ludzi, którym trudno jest wytłumaczyć, co jest racjonalne i skutecznie prowadzi do celu, ludzi niesfornych wobec obrysowanych granic, norm i kodeksów, uczepionych nitki szaleństwa, nieprzynależnych.
Jest z nimi kłopot. Czasami dochodzi do otwartych konfliktów na dużą skalę, jak stało się to w średniowieczu, gdy mocno już skostniałą skorupę instytucji Kościoła naruszył żywioł franciszkański. Podobnie wydarzyło się w tradycji żydowskiej w XVIII wieku, gdy do wspólnoty prowadzonej przez rabinów, uczonych w Piśmie, pochłoniętych studiami nad Torą i przestrzeganiem wszystkich nakazów i zakazów, wdarł się wirujący krążek nauki chasydzkiej. Siła takiego krążka jest spontaniczna, irracjonalna; jest jak rozbłysk iskry. Dlatego w tym świecie tak trudno jest na niej budować. Dlatego będzie się musiała ugiąć przed racjami tych, którzy dzierżą tu władzę, którzy budują domy i państwa i którzy już samą jej ideę nazywają utopijną.
A jeżeli nawet tak się stanie, że siła wirującego krążka zdobędzie sobie tutaj dach nad głową, władzę i instytucję, to obumrze i wszystko zamieni się we własną karykaturę. Bywa, że nośników wirującego krążka społeczność spycha na margines, prześladuje, nie wykazując najmniejszej woli ich zrozumienia, i wówczas może to być siła dla wspólnoty negatywna, destrukcyjna. Utwierdzać się tylko będzie przekonanie o niebezpieczeństwie i zagrożeniu płynącym z tej strony. Już przecież Platon zamierzał wygnać poetów ze swego państwa. Władcy mocarstw XX wieku wielokrotnie dawali świadectwo bojaźni przed mocą poety, uciekając się do środków ostatecznych: Gumilow, Mandelsztam, Lorca zostali zamordowani, Brodski, jako pasożyt społeczny, zesłany na przymusowe roboty. Przykłady można by mnożyć.
Tymczasem mądrość wspólnoty mierzy się tym, w jakim stopniu potrafi ona oswoić tych ludzi innych dla siebie, zrozumieć i docenić ich przesłanie, dać im należne miejsce we własnej strukturze i nie zmieniać ich na swoje podobieństwo siłą swej miłości własnej, lecz przeciwnie: dla dobra wspólnego chronić ich inność. Czy nie bywało tak, że obecność poety, pieśniarza, błazna czy jurodiwego nie tylko nie niosła ze sobą zagrożenia dla wspólnoty, ale wręcz stała na jej straży?
Otóż być może pośród tych ludzi odnaleźć można takich, którzy gdzieś głęboko noszą wypisane imię: amator. Jest to jednak duże uogólnienie, które nie wystarcza. To nadal byłoby za proste. Przywołałem kolejny trop, który, jak zaznaczyłem wcześniej, wydaje mi się bliższy niż opozycja „profesjonalne – amatorskie” i który wprowadza nas w ciekawszy kontekst, ale również od niego powinniśmy się uwolnić. Zależy mi bowiem na wyodrębnieniu nie tyle konkretnej postaci, którą by można z amatorem utożsamić, ile na tropieniu konkretnej drogi doświadczania i poszukiwania, pociągającej za sobą szczególną obecność w świecie i sposób wartościowania. Chciałbym o to wszystko pytać, odwołując się do różnych przykładów.
Być może amator to jakaś cząstka w nas, w każdym z nas, która oddycha, domaga się ujścia, świadectwa, która nami powoduje albo jest spętana, której trzeba bronić i być jej świadomym? Dlatego chcę mówić o etosie amatora, a nie o amatorze – postaci, która ma do tego jeszcze różne powinowactwa historyczne, ma swoje mity, jak na przykład mit włóczęgi czy muzykanta. Coś mi mówi, że powinniśmy uwolnić się od takich wyobrażeń. Podkreślam to z takim naciskiem, dlatego że my wszyscy mamy tę słabość, która łatwo oddaje nas we władanie różnych mitów, a od tego chciałbym swego amatora wybronić.
Natomiast o etosie amatora warto mówić i to w miarę szczegółowo, konkretnie, choćby trudno było dobierać słowa, mam bowiem poczucie, że jest to problem, o którym ciągle mało wiemy. I nawet ci, którzy działają w obrębie tego etosu, nie mają wyraźnego rozeznania jego konturów, nie wiedzą, jak go trzeba bronić i w którym momencie zdradzają ten etos.
Etos w tradycji greckiej oznaczał życie zgodne z obyczajem, pewien sposób obecności człowieka w świecie. I gdzieś na początku tej tradycji utożsamiano etos z pojęciem dajmoniona. To Heraklit powiedział, że etos człowieka jest jego dajmonionem. Dajmonion zaś to nadnaturalna obecność w człowieku, głos wewnętrzny, który brzmi w nim od urodzenia. Greckie szczęście, eudajmonia, znaczy dosłownie mieć dobrego dajmoniona, a ściślej – rozpoznać swojego dajmoniona, umieć go nazwać.
Szczęście zatem jest konsekwencją umiejętności rozpoznania swego głosu wewnętrznego. I właśnie do tak rozumianego etosu będę się odwoływał. Nie nabywania umiejętności życia zgodnych z obyczajem, z pewną formą przyjętą w społeczeństwie, w kulturze, lecz głos wewnętrzny od urodzenia obecny w człowieku.
Amator „czyniący sercem”, „miłośnik” – któż nie chciałby się podpisać pod takim znaczeniem tego słowa? Lecz czy to dzisiaj cokolwiek znaczy? I czy odnosi się to, co amatorskie, do naszego życia prywatnego, do konkretnej pracy artystycznej, która nas tutaj interesuje?
Tak się składa, że w odniesieniu do wielu ludzi postawa amatora jest żywa i twórcza w młodzieńczym wieku. Jest wówczas łatwiej przyswajalna, łatwiej jej bronić. Grupy, które powstają w obrębie etosu amatorskiego, o wiele lepiej dają sobie radę na początku, w momencie budowy, w momencie działania ich młodzieńczej siły. A potem nadchodzi bardzo trudny okres, kiedy przybywa lat, doświadczeń, a zaczyna brakować siły, która dotąd płynęła z praktykowania etosu. Dochodzi się do takiej granicy, za którą zaczyna się pewna bezradność i niemoc.
To może wiązać się z wiekiem grupy albo konkretnego człowieka, ale niekoniecznie. I wtedy dzieje się coś takiego, że kultura, nazwijmy ją oficjalną, zaczyna okazywać swą moc, atrakcyjność i wciąga w swoje tryby. Człowiekowi znajdującemu się na takim progu bardzo trudno jest przeciwstawić swoje argumenty temu, który pewnie stoi na gruncie kultury oficjalnej, na gruncie swojej profesji, ma przejrzystą sytuację społeczną i materialną. Czuje się zagrożony. W tej sytuacji często godzi się na kompromis. Bywają tacy, którzy mówią: dojrzałość, nie kompromis.
Jeszcze jedna konfrontacja młodzieńczych marzeń z realnością dnia codziennego, życiem dojrzałym i obowiązkiem społecznym. Powoli przyjmuje argumenty, ma już na podorędziu przemyślne usprawiedliwienie, niepostrzeżenie opuszcza swoje miejsce i nie słyszy wcale westchnienia ulgi tych, którzy go do siebie przyciągnęli, ulgi, że oto jeszcze jeden przyłączył się do nich, po raz kolejny zaświadczając, że wszystko jest w porządku, że tak trzeba, że inaczej nie można i już.
Oczywiście to, co nie daje mi spokoju, to szukanie odpowiedzi na pytanie: jak nie ulec w takiej sytuacji niewątpliwie silniejszemu przeciwnikowi? Inaczej mówiąc: jak bronić etosu amatora na przestrzeni całego życia, nie tylko w wieku młodzieńczym? Skąd czerpać siłę w tej swojej nieprzynależności?
„Trzy opowieści z życia Knulpa” Hermanna Hessego to historia życia włóczęgi ze Schwarzwaldu, który będąc człowiekiem bardzo zdolnym, inteligentnym i urodziwym, właściwie całe swoje życie przewędrował przez lasy i miasteczka, nie osiągając niczego wymiernego i zawodząc wszystkie pokładane w nim nadzieje.
Aż wreszcie zbliża się kres jego życia i Knulp spotyka na swej drodze kamieniarza, dawnego towarzysza włóczęgi, który ma teraz majątek, rodzinę i co wieczór kładzie się spać we własnym łóżku. Oto co mówił kamieniarz: „Słuchaj no, przecież ciebie stać było na coś więcej niż całe życie tak się włóczyć i biedować. […] Zmarnowałeś się. Wiesz, Knulp, ze mnie tam żaden uczony, ale wierzę w to, co jest napisane w Biblii. […]. Będziesz się musiał tłumaczyć, tak łatwo się nie wykręcisz. Dostałeś więcej niż inni i wszystko roztrwoniłeś”[1].
Być może amator to jakaś cząstka w nas, w każdym z nas, która oddycha, domaga się ujścia, świadectwa, która nami powoduje albo jest spętana, której trzeba bronić i być jej świadomym?
A dalej odpowiedź Hessego-narratora i samego Boga: „Mimo choroby i zmęczenia oczy miał jak dawniej bacznie otwarte, a nozdrza poruszały się czujnie; […] zauważał również teraz, kiedy szedł bez żadnego celu, każde zagłębienie ziemi, każdą zmianę wiatru, każdy ślad leśnej zwierzyny. […]. Nie czuł wcale lęku; wiedział, że Bóg nie może nam nic zrobić. […] Popatrz – rzekł Bóg – potrzebowałem cię właśnie takiego, jaki jesteś. Wędrowałeś w moje imię i w ludziach osiadłych wzbudzałeś zawsze trochę tęsknoty za wolnością”[2].
Na każdym, kto choćby otarł się o etos amatora, odciska się piętno obowiązku społecznego, pewien szantaż pracy celowej, przynoszącej konkretne efekty i konkretny dochód. Każdy amator odczuwa na sobie to piętno.
Pointa Hessego jest tutaj bardzo niepozorna, aż wydaje się nieprawdopodobne, że szalę ugiętą takim ciężarem społecznej racji i logiki można zrównoważyć czymś tak drobnym i prostym. Rzecz bowiem nie w tym, żeby usprawiedliwiać się przed opinią publiczną. Rzecz jest w etosie, w dosłyszeniu wewnętrznego głosu, który umiejscawia nas w świecie.
Bóg potrzebuje nas takich. Lecz niełatwo jest sprostać temu wyzwaniu, ponieważ kłóci się ono często z tym, jakie wyobrażenie o naszym postępowaniu ma społeczeństwo. Dlatego etos amatora, czy tego chce, czy nie, staje się często etosem walki z szantażem społecznej akceptacji.
Niewątpliwie w centrum tego konfliktu znajduje się problem pracy, różnego do niej stosunku, różnej interpretacji tego słowa. Zdawałoby się, że nie ma nad czym strzępić języka. Po prostu: pracujesz albo nie; albo czegoś się uczysz i coś robisz, albo liczysz niebieskie migdały, a stąd już blisko do stwierdzenia: albo jesteś fachman i profesjonalista, albo partacz i amator. W powszechnym bowiem odczuciu amator to ten, co nie pracuje jak trzeba.
Spójrzmy jednak z perspektywy amatora na to, co się dokoła dzieje, na tak zwaną pracę artystyczną. Wybaczcie pewne uproszczenie i być może wyolbrzymienie problemu, ale to dla przejrzystości obrazu. Otóż amator widzi wielki wyścig, widzi ludzi w napięciu i niecierpliwości wspinających się na kolejne progi umiejętności, technicznie coraz sprawniejszych, wycieńczonych rywalizacją i ambicjami, nienasyconych nagrodami, pobierających na boku chytre porady co do reguł dalszej gry. Im więcej sił ich to kosztuje, im szybciej pędzi ta machina, z tym większą niechęcią i wyższością patrzą na tych, co w wyścigu nie biorą udziału, dwa tylko wytłumaczenia tego faktu dopuszczając: albo im się nie chce, albo nie potrafią.
Tymczasem amator ma wątpliwości. Czuje, że jest coś drogiego, do czego chciałby dotrzeć, ale nie nazywa tego mistrzostwem. Nie ma też zaufania do wektora tak rozumianej pracy, który jako jedyny i bezbłędny mógłby go do upragnionego miejsca doprowadzić. Podczas wędrówki doświadczył, że nie można patrzeć wprost na drzewo, aby je zobaczyć.
Jest trochę tak obecny w świecie, jakby bał się spłoszyć zwierzynę. Dziwi się trochę rwetesowi, jaki ludzie wszczynają wokół pracy artystycznej. Praca – powtarzał sobie – jest jak deszcz, który cicho przenika życie, przezroczysta, nie lubi, by mówić o niej za dużo, by ją absolutyzować, bo wtedy spęta i stanie się nieprzenikniona dla poszukującego.
Zdarza się przecież, że amatorowi uda się wykonać znakomitą rzecz. No tak, ale to wcale jeszcze nie znaczy, że on ją umie wykonywać. Mógłby mieć problemy z powtórzeniem tego wykonania. „[…] nie jest właścicielem ani jednego zamka – pisała Maryna Cwietajewa. – I dlatego otwiera wszystkie. I dlatego też otwierając każdy od razu, po raz wtóry nie otworzy ani jednego. Jest bowiem nie właścicielem, lecz przechodniem tajemnicy”[3]. […]
Jakkolwiek by krytycznie oceniać wszystkie te przypadłości amatora, trudno zaprzeczyć, że to one właśnie utrudniają mu uczestnictwo w wielkim wyścigu rozgrywającym się w obszarze pracy artystycznej, w którym może i chciałby brać udział.
Tymczasem odstępstwo pociąga za sobą dalsze konsekwencje. Spróbuj nie pracować, a zobaczysz, czy stanie z boku jest takie łatwe. Przez jakiś czas może to stanowić istotne zadanie: nic nie robić. Właśnie teraz, gdy tak silna jest presja ambicji, pogoni, zdobywania; właśnie teraz na pytanie: co robisz? – odpowiedzieć: nic nie robię; nad czym pracujesz? – nad niczym; co umiesz? – nic nie umiem.
Chodzi o właściwe zadane sobie samemu pytanie. Kim jestem w chwili, gdy wszystko oddam, niczego nie posiadam, nic nie umiem, niczego nie zdobywam? Czy jeszcze wtedy jestem? Czy mam swoje imię? Amator w takiej chwili wzmacnia się. Możesz przez wiele lat sumiennie nad czymś pracować, możesz nauczyć się i osiągnąć wiele, ale przyjdzie taki moment w życiu, kiedy oddasz to wszystko, kiedy może będziesz musiał oddać to wszystko za bezcen, za figę z makiem. I jeżeli wówczas dalej będziesz stał na swoich nogach, jeżeli nie zatrze się twoje imię, to znaczy, że przez te wszystkie lata pracowałeś nad czymś zupełnie innym, czymś o nieporównywalnie większej mocy niż jakakolwiek umiejętność i posiadanie w świecie.
Fragment książki „Małe centrum świata. Zapiski praktyka idei”, Fundacja Pogranicze, Sejny/Krasnogruda. Tytuł od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: Czesław Miłosz, przeciwnik śmierci
[1] Hermann Hesse, „Trzy opowieści z życia Knulpa”, tłum. Małgorzata Łukasiewicz, Warszawa 1999, s. 88.
[2] Tamże, s. 90–93.
[3] Maryna Cwietajewa, „Dom koło Starego Pimena. Szkice i wspomnienia”, tłum. Wiera Bieńkowska, Seweryn Pollak, Warszawa 1971, s. 142.
Panie Krzysztofie, bardzo to ładne. Nie wiem czy dobrym obrazem nie jest, że amator na wektor skierowany od siebie, gdy “zawodowiec” ku sobie.
Przypominam się tylko z początków Pogranicza i FSB.