Jesień 2024, nr 3

Zamów

„Wszechświat mnie kocha, miłością bez końca”. Hipisowska duchowość jako bunt przeciw nieautentyczności

Koncert The Byrds, wrzesień 1972 r. Od lewej: Clarence White i Roger McGuinn. Fot. Dan Volonnino / Wikimedia Commons

Ruch „dzieci kwiatów” był być może ostatnim donośnym głosem, który wołał o „bezmiar”. W gruncie rzeczy chodziło w nim o duchowość, w której wyraża się sedno człowieczeństwa, jego autentyczność.

Długa droga w słońcu. Tutaj – upał i pasek, a w górze – bezchmurne niebo. Można tam dotrzeć przez wielkie poświęcenie albo zwyczajne, uczciwe życie. Unieść się ponad spieczoną słońcem, czerwoną, żółtą i jasnobrązową ziemię, aby doznać wytchnienia w błękicie. Tam z pewnością można ugasić pragnienie. Im bliżej nieba, tym wyraźniej rytm kroków, terkot ciężarówek, tumult fabryk, łopat i kilofów rozmywa się i rozpływa w sennej, spokojnej harmonii. Chodzi o doświadczenie „jedności”, które daje duszy poczucie bycia wypełnioną.

W ten sposób dwa kluczowe akty kontrkulturowej cyganerii artystycznej, The Byrds oraz Moby Grape, wyrażały ideał „życia poczciwego”. Wizja pełni egzystencji jako swobodnego falowania na ciepłym, kalifornijskim wietrze była oczywiście zsekularyzowaną wersją ewangelicznego „ubóstwa w duchu” (zob. Mt 5,3). Przywracając jednak tym tropom znaczenia religijne, należałoby zauważyć, że „mocna wiara” przejawia się zarówno przez cuda i znaki, jak i przez postępowanie w zgodzie z sumieniem. Święci mówili o „obowiązkach stanu”. Pod tym pojęciem kryła się prosta wierność obowiązkom nakładanym na człowieka przez codzienność. W każdym wypadku Bóg, jak powiada Pismo, „przeznaczył człowieka do życia w pokoju” (zob. 1 Kor 7,15). Słowem dobiegającym z nieba jest shalom. Można je usłyszeć i przyjąć tylko w prostocie ducha.

Rodzina i włóczędzy

Płyty Moby Grape, jak chociażby „Całkiem w porządku obywatel”(Truly Fine Citizen, 1969), ukazują dwie współistniejące wizje małomiasteczkowego społeczeństwa końca lat sześćdziesiątych. Z jednej strony ludzie pracy, urobieni po pachy, przekopujący drogę, lub przerzucający i rozwożący towar w drewnianych skrzyniach. Po ośmiu godzinach wracają do domów, aby nadal pędzić swój „poczciwy żywot”. Obok nich egzystują młodzi, których życie płynie z wiecznym „teraz”. Jeśli pracują, to na ogół dorywczo, od potrzeby do potrzeby, nie ubiegając się o to, by posiadać cokolwiek prócz daru kontemplacji. W pewnym sensie lepiej jest dla nich wszystko stracić, byleby tylko nie przyzwyczajać się zbytnio do dryfującej rzeczywistości. O ich stosunku do materii dobitnie świadczą przetarte dżinsy oraz długie, dawno nie podcinane włosy. Nie chcą zrywać kwiatów, lecz jedynie przyglądać się im z zachwytem. Na tym polega szczęście.

Zaskakująco rzadko bunt młodych wiązał się z konsekwentnym ateizmem oraz „duchowością ateistyczną”

Michał Gołębiowski

Udostępnij tekst

Pomiędzy tymi dwoma sposobami życia, pracą zarobkową oraz byciem hip, czyli człowiekiem dnia dzisiejszego, rozciągała się sekularna świętość kontrkultury. Co ciekawe, łagodna i zasadniczo pozbawiona rysów rewolucyjnych muzyka Moby Grape nie piętnowała tego pierwszego stylu bycia, choć – trzeba to przyznać – nazbyt optymistycznie odnosiła się do przyszłości ruchu hipisowskiego. Ideałem pozostała jednak możliwa harmonia pomiędzy ludźmi pracy i ludźmi kontemplacji, flanelową koszulą i dżinsem, łopatą i modlitewnymi koralikami. Istnieje oczywiście diametralna różnica pomiędzy życiem zorganizowanym przez ośmiogodzinny wymiar pracy i odpoczynek a wejściem w rzeczywistość, w której czas jest pojęciem niemal mistycznym. Dopiero współuczestnictwo tych dwóch odmiennych koncepcji tworzy pojęcie wolności i samostanowienia, niezwykle ważne dla tożsamości kultury amerykańskiej. Tak to przynajmniej widzieli zamieszkujący dzielnicę Haight-Ashbury członkowie cyganerii Moby Grape.

Życie to ruch – sądzili młodzi ludzie dorastający w czasie wielkiego odrodzenia, kiedy ciepłe podmuchy wiatru przynosiły z odległej ziemi obiecanej zapowiedź szczęścia, pokoju i miłości. Nie pozostawało nic innego, jak tylko dać się ponieść prądom rzeczywistości. To dlatego większa część literatury i sztuki hipisowskiej obrazuje ludzki los jako podróż autostradą, nieustanne bycie w drodze, z miasta do miasta, z przystanku do przystanku, bez zakorzenienia, ale też bez troski o jutro.

Poznaj siebie samego

Coś musiało wisieć w powietrzu, skoro w tym czasie także świat katolicki przypomniał, że wychowanie powinno być „przesiąknięte ewangelicznym duchem miłości i wolności” („Gravissimum educationis”, 8). Obie te wartości, uznane przez „dzieci kwiaty” za najważniejsze dla ich pokolenia, miały realizować się właśnie przez nieustanny ruch życia, który naśladuje dynamikę wszystkich elementów stworzonej natury. Osadzenie w świecie wiązało się z oddychaniem rytmem całego wszechświata i odczuwaniem jego tętna.

Jak wspomniałem, samo słowo hippie oznacza osobę, która żyje dniem dzisiejszym, nie zaprzątając swojego umysłu tym, skąd pochodzi, ani gdzie znajdzie się jutro. Kimś podobnym jest easy rider, czyli „swobodny jeździec”, dandelion, „dmuchawiec”, flower child, „dziecko kwiat”, albo rolling stone, „toczący się kamień”, który dzięki ustawicznemu ruchowi nie porasta mchem. Taki człowiek nie zawsze pyta o prawdę, która – jak przekonuje rewolucja – być może nawet nie istnieje. Koniecznie jednak troszczy się o autentyczność przeżycia; o to, aby w przeciągu tego krótkiego czasu od narodzin do śmierci spotkać się z samym sobą. Oto jest, jak można sądzić, prawdziwy Sąd Ostateczny, który rozliczy człowieka z jego wewnętrznej zgody. Peter Lewis z Moby Grape śpiewał o tym w piosence „Apokalipsa” [wszystkie cytowane piosenki są w moim przekładzie]:

Stałem raz na wzgórzu, ciepły, letni wiatr
przeczesywał włosy i źdźbła gęstych traw,
nagle grzmot się rozległ, a potężny cień
przykrył świat maluczkich; idzie sądny dzień (…).

Coraz więcej wspomnień, życia coraz mniej,
rodzisz się by umrzeć – teraz o tym wiem;
wąska, stroma ścieżka, którą dano mi
przejść, to trud przeżycia swych ostatnich dni.

Ten pozornie prosty tekst przynosi szereg ważnych intuicji. Włóczęgę w słońcu przerywają odgłosy burzy. Stworzenie zaczyna przemawiać pojęciami religijnymi, „bojaźnią” i „drżeniem” (zob. Flp 2,12), zachwytem (fascinans) i strachem (tremendum). Przed człowiekiem staje tajemnica bytu. Wszędzie cuda i znaki. Kontemplacja zawieszona między pełnią i pustką. Spotkania z naturą, która odsłania ukryte pod powierzchnią życia prądy życia. Zachwyty, poszukiwania, a także niszczenie tego, co dotąd zbudowano. Wreszcie cała materia powraca do swojego źródła symbolizowanego przez słońce. O tym wszystkim mówi utwór Lewisa, którego wyjściową sytuacją liryczną jest medytacja wśród traw.

Hipis to ktoś, kto nade wszystko nie chciałby stracić możliwości poznania samego siebie. Jest to jak gdyby podstawowy napęd jego życia. Kontrkultura wyrasta oczywiście z buntu oraz kryzysu tradycyjnych wartości, zwłaszcza takich, które mocą autorytetu kierują w stronę obiektywnej miary dobra i zła, słuszności i błędu. Tego rodzaju przeniesienie świętości z prawdy na autentyczność w mniejszym lub większym stopniu musi oczywiście prowadzić do uznania względności. Ale adekwatnie byłoby również mówić o tym, że ruch „dzieci kwiatów” był ostatnim być może donośnym kolektywnym głosem, który wołał o „bezmiar”. Ostatnim, ponieważ w gruncie rzeczy chodziło w nim o duchowość, w której wyraża się sedno człowieczeństwa, conditio humana, jego rozwój oraz autentyczność. W późniejszym czasie kwestia wspomnianego człowieczeństwa nie będzie już tak istotna i paląca, by współcześnie niemal zupełnie zaniknąć jako sprawa niewarta roztrząsania.

Powroty duchowości

Na „Apokalipsę” można jednocześnie spojrzeć przez pryzmat nowoczesnych analiz źródeł doświadczenia religijnego. Wielcy myśliciele ateistyczni, tacy jak Ludwig Feuerbach czy Karol Marks, sądzili bowiem, że wiara stanowi pewną projekcję strachu i czci wobec potężnych mocy natury. W całym tekście Lewisa wyraźnie widać to przerażenie. Człowiek odnajduje się wewnątrz świata przyrody, której nie mógł okiełznać, a więc musiał wejść w zależność wobec zjawisk oraz sił żywiołu. Aby jakoś znieść to dojmujące doświadczenie, umysł człowieka musiał powołać do istnienia świat bogów. Problem w tym, że religia, zdaniem Feuerbacha, zdesakralizowała naturę. Pozbawiała ją jedyności i „świętości”, ponieważ popchnęła ludzi, „dzieci przyrody”, w stronę nadprzyrodzonych, oderwanych od związku z ziemią złudzeń. W ten sposób człowiek na własne życzenie odciął się od swoich korzeni.

Nie ulega wątpliwości, że opisane tu problemy nabrały nowej żywotności w ramach ruchu kontrkulturowego. „Dzieci kwiaty” na różne sposoby eksperymentowały z dobrą nowiną nowoczesności, zgodnie z którą ludzkość może się wyzwolić, o ile tylko dokona ponownej sakralizacji natury. Często jednak ruch ten, chcąc nie chcąc, przybierał rozmaite formy religijne, i to nawet wtedy, gdy porzucał monoteizm oraz jasno wyrażoną odrębność Boga i świata. Zaskakująco rzadko bunt młodych wiązał się z konsekwentnym ateizmem oraz „duchowością ateistyczną”. Raz za razem można było zaobserwować ponowne fale tych tendencji, które filozofia materialistyczna oskarżyła o idealizm oraz oderwanie od ziemi jako jedynej rzeczywistości.

Chociaż w wielu aspektach kontrkultura rzeczywiście przekroczyła strach przed śmiercią, tak aby spojrzeć na nią jako na odwieczny cykl przyrody, to jednak nie wszystko udało się sprowadzić do immanencji. Pozostało poczucie tajemnicy istnienia. Nie tylko zresztą pozostało, ale w jakiś sposób je pielęgnowano. Może więc zależność człowieka od sił przyrody, która zdaniem Feuerbacha i Marksa tworzyła mity religijne, nie jest wcale przejawem niedojrzałości, lecz raczej w pełni dojrzałej świadomości własnego losu pod niebem? Może tej kondycji ludzkiej nie da się przekroczyć, a nadzieje na rozwój i szczęście spowodowane od-religijnieniem to mrzonki rewolucji przemysłowej? Wokół tych pytań intuicyjnie krąży niemal religijny tekst Petera Lewisa.

Rewolucja wnętrza, rewolucja zewnętrza

Inny ferment artystyczny, wewnątrz którego dokonało się spotkanie starego z nowym, nosił nazwę The Byrds. Twórczość tej grupy, przepojona upałem Kaliforni, na którą podobno „nigdy nie pada deszcz”, uosabiała wszystko to, co wydarzyło się pomiędzy ruchem „dzieci kwiatów” a chrześcijaństwem. Początkowo muzycy włączyli się w nurt hipisowskiej „rewolucji ducha”, dumnie i radośnie głosząc nowy eon, epokę wyzwolenia, kosmicznej miłości oraz twórczego ducha. Nikt inny nie odważył się łączyć sitar i hinduską ragę z kowbojskimi sztybletami, choć był to, jak się okazuje, jeden z wymownych znaków tej epoki. I rzeczywiście, grupa The Byrds zdefiniowała brzmienie San Francisco: eteryczne, rozkołysane, czasem też ekstatyczne, zawsze jednak oparte na głębokich harmoniach.

Połowa lat sześćdziesiątych była niespokojną, targaną sprzecznościami epoką. Radość wyzwolenia i wojna w Wietnamie, piosenki o miłości i zamieszki policyjne, taniec na ulicach, kwiaty i mnogość religijnych sekt. Nie bez powodu najbardziej charakterystycznym wytworem tej epoki był psychodeliczny rock. Gorączkowe rozedrganie, ekstatyczność oraz eksplozja barw młodzieżowej awangardy silnie odpowiadały zarówno nadziejom, jak i obawom tej epoki. Stare miało odejść. Oczekiwano nowego. Czegoś, co już nigdy nie powtórzy perwersji nowoczesnego postępu w postaci totalitaryzmu, wojen oraz społecznych nierówności. Przyszłość miała należeć do wolnych duchów. Dobrze oddaje to napisana przez Rogera McGuinna piosenka „Piąty wymiar”, której estetyka skorzystała z formuły tradycyjnego country, aby opisać doświadczenie odmiennych stanów świadomości:

Jak to cudownie, że mogę tu być,
łagodnie dryfując;
zapadać się na dno, choć nie ma tu dna,
kontury odchodzą i płyną (…).

Wszechświat mnie kocha, miłością bez końca
kosmos objąłem,
i wreszcie pojmuję kłamstwa rodziców
i błędy wpajane przez szkołę;

mogłem tak spadać i spadać bez końca,
choć wszystko przemija,
tak pragnę zachować to miejsce i czas,
co kończy się, zanim zaczyna.

Zaczęło się więc od rewolucji ducha spod znaku Wodnika. Tworzono wówczas muzykę, która za pomocą elektrycznych dźwięków oraz harmonii miała łączyć ludzi w jeden zgodny kolektyw. Piosenki mówiły o miłości, o pokoju i wolności, o jeździe vanem przez rozgrzane słońcem autostrady. Miały w sobie coś zdobywczego, jakby rzeczywiście towarzyszyły budowaniu nowego społeczeństwa.

Oto nowy ideał wolnego człowieka: poznać własne „ja”, w harmonii z sobą i z Bogiem, nie szukając już dłużej zgiełku rewolucji

Michał Gołębiowski

Udostępnij tekst

Później twórczość The Byrds stała się jednak bardziej eskapistyczna. Jednym z jej głównych tematów było tęskne poszukiwanie prawdziwej Ameryki jako niemal mitycznej (a być może prawdziwej, możliwej do znalezienia) krainy swobody. United States of Mind, czyli „Stany Zjednoczone Umysłu” – to pojęcie kluczowe dla egzystencjalnego imaginarium późniejszej twórczości The Byrds. W tym poszukiwaniu dokonało się jednak wyraźne przeniesienie z rewolucji społecznej i wspólnotowej do głęboko osobistych, indywidualnych przestrzeni wolności.

Nie bez powodu ten etap twórczości The Byrds stał się najważniejszą inspiracją dla filmu „Easy Rider” Dennisa Hoppera. Już same harmonie wokalne grupy wyobrażały swobodne życie, sunące po autostradzie z dala od hałaśliwych fabryk. W miejsce konsumpcyjnej żądzy posiadania i produkcji miała wejść autentyczność bycia. Było to, jak wspomniałem, życie świadomie tymczasowe, nietrwałe jak mandala, którą teraz układam, aby wreszcie uległa zniszczeniu. Najbardziej adekwatną realizacją takiej koncepcji ludzkiego losu było oczywiście permanentne bycie w drodze. Zrozumiano, że człowiek przypomina „kwiat polny”; kiedy więc „wzeszło palące słońce i wysuszyło łąkę, to kwiat jej opadł i zniknął piękny jego wygląd” (Jk 1,11). Na tym krótkim odcinku pomiędzy narodzinami i śmiercią warto nade wszystko poznać wartość własnego „ja”. Ten ideał przyświecał muzykom The Byrds po tym, gdy rewolucja społeczna zaczęła stygnąć.

Duchowość jest domem

Filmowym odpowiednikiem muzyków grupy, zwłaszcza Rogera McGuinna i Davida Crosby’ego, byli Billy i Wyatt, dwaj motocykliści z „Easy Ridera”. Wbrew wszelkim ziemskim zabezpieczeniom uznali oni sam ruch za wystarczający i ostateczny cel własnej egzystencji. Ich postawa wyrażała przekonanie, że życie nie zmierza dokądś. Jest ono po prostu manifestacją wewnętrznej energii przepełniające całe stworzenie. Tak też należy rozumieć zwątpienie Billy’ego i Wyatta, którzy przekroczywszy granicę Nowego Orleanu, nagle zrozumieli, że nie czeka na nich żaden dom. Gdzieś po drodze zapomnieli, że warunkiem wolności jest zgoda na wykorzenienie.

Zdaniem Ernsta Blocha, myśliciela inspirującego dla młodzieży hipisowskiej, największym ludzkim popędem nie jest ani wola mocy, ani energia seksualna, lecz potrzeba odnalezienia wewnętrznego domu. Tę właśnie tęsknotę wyśpiewuje Roger McGuinn w „Balladzie o swobodnym jeźdźcu”, która zresztą zamyka ostatnią scenę filmu Hoopera. Wolność przedstawiona w niej została jako rzeka, która płynąc przez kraj, wreszcie powraca do morza. Tym sposobem cała droga Billy’ego i Wyatta okazuje się przypowieścią o ludzkim losie, niezależnie od położenia czy epoki, w której żyje człowiek. Ale też, niezależnie od sposobu interpretacji, piosenka McGuinna otwiera drogę nadziei: może istnieje jakiś cel wędrówki? Może nie jesteśmy skazani na ciągłe podróżowanie? Może jest jakiś dom.

Manifestem tego poszukiwania własnego miejsca pod słońcem, tym razem zupełnie poza formułą niespokojnej rewolucji, była śpiewana na albumie „Ballad of Easy Rider” piosenka Pamely Polland:

jestem tak samotny
odkąd mieszkam w tulsa county
i nie wiem sam co zrobić z sobą mam

może stąd wyjadę może ruszę na południe
wreszcie cię zostawię lecę stąd

nie wiem już jak wiele dróg
będę musiał przejść by do meksyku dojść
do meksyku dojść

napisałaś do mnie ponoć spędzasz dni samotnie
gdy tam jestem co innego mówisz już
żaden ze mnie mędrzec ale wiem to co mam wiedzieć
wieloma się bawiłaś a teraz mną

nie wiem już jak wiele dróg
będę musiał przejść by do meksyku dojść
do meksyku dojść

Z czasem Roger McGuinn stał się praktykującym chrześcijaninem, zamieniając hipisowskie hasło „pokój i miłość” (peace and love) na przykazanie apostoła Piotra: „Wszystkim błogosławcie, gdyż sami również do tego zostaliście powołani, by otrzymać kiedyś błogosławieństwo Boże”(1 P 3,9). Towarzyszyło temu nawrócenie religijne, o którym muzyk mówił wprost przy rozmaitych okazjach.

Nie musiał zresztą mówić, skoro na kolejnych albumach The Byrds zaczęły pojawiać się aranżacje tradycyjnych kościelnych pieśni sławiących zbawienie z łaski oraz opiekę Bożej Opatrzności. Motywy biblijne były oczywiście obecne w twórczości grupy od samego początku, wcześniej jednak służyły za poetycką tkankę dla manifestów rewolucji miłości. Tym razem jednak przekaz piosenek został uproszczony (lecz nie spłycony) do przesłania wiary: „Bóg czuwa nad ścieżkami tych, co Go miłują (Prz 2,8), a z naszej strony liczy się przed Nim prostota serca i uczciwość życia” (Prz 2,9). Jak śpiewał inny muzyk country, Gordon Lightfoot, „prawdziwe żyć, to być sytym wtedy, gdy nikogo o nic nie winisz”. Oto nowy ideał wolnego człowieka: poznać własne „ja”, w harmonii z sobą i z Bogiem, nie szukając już dłużej zgiełku rewolucji.

Spotkanie jako autentyczność

Powstaje oczywiście pytanie: co takiego powroty czołowych artystów kontrkultury do chrześcijaństwa mówią o duchowych potrzebach współczesnego człowieka? Wiadomo, że najbardziej rewolucyjny przekaz „dzieci kwiatów” postulował duchowość, która odrzuca tradycyjną religijność oddzielenia ludzkiego „ja” od boskiego „Ty” na rzecz wewnętrznego utożsamienia; Bóg jest we mnie, a nie ma Go na zewnątrz mnie. „Podlewaj kwiaty, co rosną ci u stóp, wizje swe prowadź do nieba, bo niebo jest w twoim umyśle” – mówi piosenka grupy Traffic. Wszystko to brzmi jak metafizyczna odmiana emancypacji Feuerbacha i Marksa, którzy uznali, że Bóg to tak naprawdę projekcja wewnętrznego potencjału człowieka.

Wesprzyj Więź

A jednak intuicja części twórców kontrkulturowych prowadziła na powrót do chrześcijaństwa. Działo się tak prawdopodobnie dlatego, że Ewangelia łączy w sobie dwie perspektywy: jedności i spotkania. Pierwsza naświetla drugą, tworząc żywotny dramat różnych doświadczeń wewnętrznych. Jedność polega na tym, że Bóg rzeczywiście stał się człowiekiem, aby następnie zjednoczyć się z każdym z nas. „Już nie ja żyję, to Chrystus żyje we mnie”(Ga 2,20). „Ja w nich, a Ty we Mnie; obyż stanowili jedność doskonałą” (J 17,23). „Duch mój szuka Cię w moim własnym wnętrzu”(Iz 26,9). Napełnienie Duchem Świętym i komunia to życie Boga w człowieku, zjednoczenie, w którym ja i On stanowimy jedno.

Wciąż obecne w chrześcijaństwie rozdzielenie Boga i świata, a więc Jego transcendencja, której filozofia ateistyczna zarzucała desakralizację świata oraz oddzielenie człowieka od jego własnych korzeni, wspiera się z kolei na tajemnicy spotkania. Ja staje naprzeciwko Ty. Otwiera się zatem przestrzeń do utożsamienia się z Innym, a zarazem rozpoznania własnych i cudzych granic. Spotkanie dwóch odrębnych osób pozwala im zatem rozpoznać się w ich odrębności, afirmować ich jedyność, aby następnie celebrować to, co wspólne. Dlatego też rozpoznane i świadomie przyjęte chrześcijaństwo mówi o Bogu więcej aniżeli poszukiwanie boskości w samym sobie.

Przeczytaj też: Życie to ocean, czyli witalny mistycyzm kontrkultury

Podziel się

3
2
Wiadomość

Ciekawy tekst, jeszcze ciekawsza ostatnia konkluzja. Już mówiłem to jednej Osobie na forum. Jest taki ksiądz, były hip, nazywa się Roman Hosz i jest twórcą tzw. Pustelni Eliasza w Jasionie. Żeby tam dotrzeć, trzeba pojechać Polish highway i zjechać w stronę góry św. Anny. Za tydzień odbędą się tam rekolekcje pustyni – pustynia to kolejny amerykański motyw lat 60. W Easy Riderze na pustyni panuje wolna miłość, diabelska parodia, tu zaś w rekolekcjach można znaleźć pokój i zgodę z samym Bogiem, a nawet głos poteżniejszy niż donośny krzyk o bezmiar miłości wszechświata. Coś co sprawia. że choć ma się dom, to zawsze jest się w drodze. Hippis to zrozumie. Jest jeszcze 7 miejsc, a coś mi mówi, że w tym roku będzie szczególnie auratycznie.

Jakby tu zacząć … To, co nie raz pisałam tu o Kościele, wiadomo, że tyle zła, że to tylko mafia,
że tylko firma… jest bez znaczenia obecnie. Ot, proch, słoma … itp.

Nie neguję istniejącego zła we wspólnocie. I skandali. Nie.
Ale jednocześnie nie mogę zanegować Miłości, która w tym Kościele jest obecna.
TERAZ już nie mogę.

I to jest dla mnie doświadczenie stanięcia naprzeciwko. Spojrzenia. Rozmowy. Z Nim.
I mocnej odpowiedzi.

Piosenki „Rzeka” i „Wracaj”. Paweł Domagała
https://www.youtube.com/watch?v=Kda-lVHMwSE

https://www.youtube.com/watch?v=G3LkbTm8FXA

Ten tekst wywołał mnie do tablicy – więc taki wyjątek w komentowaniu.
I teraz POST 🙂