Chciałabym, żeby książka „Oto ciało moje” rozpruła zasłonę milczenia – mówi Aleksandra Pakieła.
Damian Jankowski: Znamy się od dziesięciu lat, od drugiego roku polonistyki. Dziś siedzimy w redakcji „Więzi” i rozmawiamy o twoim debiucie, powieści „Oto ciało moje”. Od zawsze wiedziałaś, że chcesz pisać?
Aleksandra Pakieła: Wspominasz nasze studia. To ciekawe: niedawno, kończąc Polską Szkołę Reportażu, uświadomiłam sobie, że mam w sobie znacznie większy zapał do nauki niż dekadę temu. Dopiero teraz naprawdę angażowałam się w zajęcia, czytałam każdą lekturę. Gdybym raz jeszcze zaczynała polonistykę, pewnie wyniosłabym z niej więcej…
Zgoda, ale ja nie chciałbym mieć znowu 20 lat.
– Ja też nie, nigdy w życiu! Musiałby to być powrót ze świadomością, jaką mam obecnie. Pytanie tylko, czy odnalazłabym się z nią wśród ówczesnych rówieśników… Kiedy patrzę na swoją przeszłość, odczuwam wdzięczność za wiele dobra, jakie się w moim życiu wydarzyło. Dziś znam siebie znacznie lepiej, wiem, jakie mam wady – jestem na przykład strasznym nerwusem! – i jak sprawić, by nie stały się one ciężarem dla otoczenia. Spoglądam jednak ze smutkiem i czułością na dwudziestoletnią, zagubioną Olę.
Już w dzieciństwie nauczyłam się przepracowywać to, co ważne lub bolesne, za pomocą pióra
Odpowiadając na twoje pytanie: odkąd pamiętam, dużo pisałam. W liceum oddawałam wypracowania na osobnych kartkach, potrafiłam zapełnić dziesięć stron. Na studiach pracowałam jako copywriterka, wymyślałam kampanie reklamowe. Ale moje pisanie zaczęło się dużo wcześniej. Gdy byłam mała, tworzyłam listy do rodziców, z różnych okazji: a to chciałam pieska, a to próbowałam za coś przeprosić…
A także – niekoniecznie świadomie – wyrazić siebie?
– Miałam świadomość, że tylko wtedy nikt mi nie przerwie, że tylko tak mogę powiedzieć, co chcę. Nauczyłam się przepracowywać to, co ważne lub bolesne, nie za pomocą rozmowy, a poprzez pióro.
„Oto ciało moje” zostanie zapewne dostrzeżone już za sam ważny temat – zmaganie z bulimią. Sporo tam aktualnych i społecznie nośnych treści, jak „ciałopozytywność”, feminizm, krytyka patriarchatu i katolickiego wychowania. Dla mnie jednak twój debiut to przede wszystkim opowieść o zgubnym perfekcjonizmie. „Trzeba działać! Zajmować się czymś pożytecznym!” – mówi w pewnym momencie główna bohaterka, Natalia. Zaczyna obsesyjnie ćwiczyć, by sprostać wymaganiom swego chłopaka. Efektem jest samotność i wyniszczająca choroba.
– Natalia tak miała, miałam tak i ja. Na zupełnie podstawowym poziomie długo nie potrafiłam słuchać swojego ciała. Przez kilkanaście lat poddawałam je tresurze, dyktatowi perfekcjonizmu, między innymi poprzez sport, ale nie tylko. Nie reagowałam na sygnały, które mi wysyłało. Siedziałam gdzieś, gdzie czułam się źle, bo „co powiedzą znajomi, gdy opuszczę imprezę?”. Dziś staram się dbać o ciało. Nie robię tego, czego ono nie chce. Nie mówię, że nie idę do pracy, kiedy nie mam akurat ochoty. Chodzi raczej o sytuacje, gdy wiem, że dziś lepiej zostać w domu, zamiast wychodzić do tłumu ludzi, że mój organizm potrzebuje poleżeć na trawie, odpocząć, zregenerować się.
Mówiłeś o chłopaku Natalii. W jej historii kluczowa okazuje się jeszcze inna osoba: matka, która sama będąc perfekcjonistką, oczekuje od córki niemożliwego – by była ideałem. Pracując nad książką, naczytałam się Marion Woodman. W „Uzależnieniu od doskonałości” zauważa ona, że źródło zaburzeń odżywiania sięga relacji z matką. To matka przecież karmi dziecko: najpierw dosłownie, potem metaforycznie – również swoimi lękami i kompleksami. Jeśli dziecko nie otrzymuje pokarmu duchowego – czułości, miłości, uwagi, akceptacji – zaczyna odczuwać w sobie pustkę. I nie wie, czym ją wypełnić. Próbuje to osiągnąć taką lub inną aktywnością, ale bezskutecznie.
Już w bajkach mamy określony schemat…
– Tak jest: dobrzy są piękni, a źli szkaradni. Na szczęście coraz więcej twórców odchodzi od tego typu uproszczeń. Widziałam ostatnio „Nasze magiczne Encanto” – animację, która zdobyła w tym roku Oscara. Opowiada o zwykłej dziewczynce, która – w przeciwieństwie do swoich bliskich – nie posiada żadnego magicznego daru. Jej niezwykłą zdolnością okazuje się umiejętność jednoczenia rodziny. Przesłanie filmu brzmi: miłość nie stawia warunków, nie musisz na nią zasłużyć. Dobrze byłoby to zdanie przekazać wszystkim dzieciom, które jak Natalia od małego są uczone, że muszą być grzeczne, muszą dobrze się uczyć, wyglądać schludnie i tak dalej, by „zaskarbić sobie” uczucia. Nieprawda, nie muszą!
Taką zmianę widzę również w kinie popularnym. Weźmy filmy superbohaterskie. W „Avengers: koniec gry” mamy Thora, który załamuje się po śmierci przyjaciół i popada w otyłość. Najważniejsze jednak dzieje się potem: gdy ponownie staje się potężnym bogiem piorunów, wcale nie odzyskuje dawnej sylwetki, lecz pozostaje herosem ze sporą nadwagą.
– Kino superbohaterskie w ostatnich latach odpowiada na zmiany, które się dokonują w społeczeństwie. Komiksowe postaci są bardziej ludzkie: Spider-man to zagubiony nastolatek, który popełnia błędy, Batman ma depresję…
A Bond – choć to inne uniwersum – nie zdaje testów sprawnościowych….
– Widzę w tych filmach olbrzymią wartość, także ze względu na ich standardową grupę docelową. Cudownie, jeśli do kina pójdą w gronie kolegów chłopcy lub mężczyźni i dzięki temu, co ujrzą na ekranie, zastanowią się: skoro superbohater może okazać słabość i łzy, to i ja nie muszę się tego wstydzić…
Zmiany dotyczą również literatury. Cieszyłam się niedawno przy lekturze „Wyspy kobiet” Lauren Groff, że główna bohaterka, przełożona zakonnic, nie jest wcale pięknością, raczej postawną kobietą o „końskiej twarzy”. Ma wielkie serce i siłę, absolutnie niezależne od swego wyglądu. Marzyłam sobie, że tę powieść czyta dziewczynka, która waży 30 kg więcej niż jej koleżanki i jest przezywana „wielkoludką”. Niech pomyśli sobie: fizyczna uroda się nie liczy, można dokonać wielkich rzeczy bez niej! Mówię to jako kobieta, która często czuje, że dzięki urodzie – która nie jest zależna od nas – może prościej coś załatwić. Nie powinno tak być.
Swoją drogą, widziałeś, jak w ostatnich latach zmieniła się Adele?
Tak, to ciekawy przypadek.
– Długo była przykładem artystki, która odniosła kolosalny sukces dzięki głosowi, a nie atrakcyjnemu wyglądowi. I nagle radykalnie schudła, do tego zaczęła reklamować jakieś diety. Część osób poczuła się oszukana: miały swoją ikonę, a ona w końcu też „poddała się terrorowi bycia szczupłą”.
Inna sprawa, że nikogo nie powinno obchodzić, jak wygląda piosenkarka, jak wygląda drugi człowiek.
Obchodzi to jednak sporo osób, bo niestety żyjemy w kulturze oceniającej. Komentarze na temat wyglądu dotykają przede wszystkim dziewczynek i kobiet, ale chłopców i mężczyzn także. Jeśli pojadę do rodziny po miesiącu siedzenia nad książką, kiedy po 12-14 godzin dziennie nie robiłem w zasadzie nic innego poza pisaniem, pierwsza uwaga, jaką mogę usłyszeć na progu od „życzliwej” cioci lub wujka, brzmi: „Ale przytyłeś!”. Wszystko inne jest nieważne. Bo wnuk sąsiadów to „wziął się za siebie, zaczął biegać i teraz jest wzorem!”.
– Gdy nałogowo chodziłam na siłownię, zaczęłam zbierać komplementy na temat mojego wyglądu. Głównie: „Wow, wzięłaś się za siebie!”. Albo właśnie: „Podziwiam cię!”. Oczywiście, budowanie sylwetki to ciężka praca, zmuszanie ciała do nieludzkiego wysiłku wprowadza człowieka początkowo w stan wręcz euforii. Okazuje się jednak, że można łatwo przesadzić i nie ma już czasu na inny rozwój. Jak myślisz, dlaczego nie korzystałam jak należy z polonistyki? Bo chodziłam non stop na siłownię. Byłam tak zmęczona fizycznie, że nie dawałam rady czytać lektur. Potem przyszła bulimia, no i przerwa w studiach.
A propos tej przerwy. W twojej powieści pojawia się sformułowanie dotyczące Natalii i jej przyjaciółki: „Chyba rozminęłyśmy się ze swoim bólem”. Wybacz mi osobistą uwagę, ale czytając te słowa, uśmiechnąłem się – bo w pewnym sensie my się nie rozminęliśmy. Kiedy ty miałaś przerwę z powodu choroby, ja spędziłem rok w zakonie. Po roku wróciłem na wydział z poczuciem klęski: wyrzucono mnie ze względu na „niezbyt rokujący stan zdrowia”. Siedzę na wykładzie osamotniony, nikogo na roku nie znam, i kogo widzę? Ciebie machającą z daleka.
– Tak jest, pamiętam! Wtedy też – oboje pokiereszowani – zbliżyliśmy się do siebie.
Rozmijanie się z bólem dostrzegam dopiero teraz, gdy ukazała się książka. Zgłaszają się znajomi, z którymi od lat nie miałam kontaktu. Piszą: „Współczuję ci. Też miałam bardzo trudny moment w życiu. Nie dostrzegłam Twojego, bo mój rozegrał się w nieco innym czasie, wcześniej lub później”.
Gdybym sama nie chorowała na bulimię, nie odważyłabym się zabierać głosu w tym temacie
W „Oto ciało moje” główna bohaterka nie jest mną, choć ma wiele ze mnie. To fikcyjna postać, poskładałam ją ze swoich doświadczeń, owszem, ale też z przeżyć i doświadczeń innych dziewczyn, które chorowały.
Pamiętasz, jakie pytanie zdaniem Olgi Tokarczuk wieszczy koniec literatury? „Czy to prawda, co pani napisała?”. Mimo wszystko wciąż zapewne musisz odpowiadać, ile Ciebie w Natalii, a Natalii w tobie.
– „Czy ty też piłaś wodę z sedesu? Jak się wymiotuje czipsami?” – jasne, zdarzają się takie zaczepki rodem z Pudelka. Rozumiem jednak, że to trochę pokłosie formy, którą wybrałam. Początkowo planowałam napisać reportaż o zaburzeniach odżywiania w Polsce. Ale nie potrafiłam złapać dystansu, wszystko rezonowało z moją własną historią walki. Dlatego weszłam w fikcję, która miała mnie nieco osłonić. Gdybym nie chorowała, nie odważyłabym się chyba zabierać głosu w temacie, byłoby to jakoś sztuczne. I unikałam ozdobników – chciałam, by opisy były jak najbardziej naturalistyczne. Nie wyobrażam sobie, by o chorobie tak brutalnej jak bulimia opowiadać językiem „Nad Niemnem”.
Pisanie prozy opartej na autobiograficznych doświadczeniach nie jest może aż takim odsłonięciem się jak pisanie wierszy…
No tak, ale i poezja nie jest odkrywaniem siebie jeden do jednego.
– Nie jest?
Raczej nie, wtedy byłoby to nie do zniesienia dla czytelników. Prawdziwe są emocje, niekoniecznie dokładne zdarzenia. Nie wszyscy to rozumieją. Czasem moja mama przeczyta jakiś mój wierszyk, dzwoni i mówi: „Ojej, jesteś aż tak samotny?!” [śmiech]. Jak jej wytłumaczyć, że pisząc, raczej kreuje się świat, nadaje mu znaczenie, niż po prostu odtwarza swoje przeżycia?
– I ja mam do ciebie pytanie: dlaczego, ilekroć rozmawiamy o twojej poezji, używasz słowa „wierszyki”?
Przejąłem to od znajomego poety, Wacława Oszajcy.
– A ja myślę, że kryje się w tym intencja umniejszenia siebie. Wiem, bo mam tak samo. Gdy podsyłałam komuś pierwsze fragmenty książki, dodawałam adnotację: „Zerknij na tę moją pisaninę!”. Teraz widzę wzmianki w prasie o „debiucie powieściopisarki”. To miłe, ale wciąż takie słowa nie przeszłyby mi przez gardło.
Wiesz, najbardziej bałam się, jak moi rodzice zareagują na „Oto ciało moje”.
I jak zareagowali?
– Zadziwiająco dobrze! Pisząc, czułam, że dla własnego dobra muszę – przepraszam za wyrażenie – zwymiotować tę historię, nadać jej pewne ramy. Teraz myślę, że chodziło jeszcze o coś innego. Pisząc, kreśliłam koślawą laurkę dla mojej mamy. Okropnie się bałam, jak ona ją odbierze: czy nie podrze tego, co stworzyłam, nie nazwie paszkwilem?
Najpierw porozmawiałyśmy szczerze, dopiero potem przeczytała. I napisała mi długą wiadomość. Że książka podoba jej się literacko. Ale dodała coś ważniejszego: że czytając, płakała nade mną i nad sobą. Że ta opowieść może stać się pomostem między nami, budulcem nowej relacji, opartej na wzajemnym wsparciu i zaufaniu. Że mogę na nią liczyć, cokolwiek by się działo. Moment, gdy odczytałam te jej słowa, był jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Poczułam ulgę i ogromną miłość. Wzruszam się nawet teraz, gdy ci o tym opowiadam.
Złośliwi powiedzą, że napisałam książkę, by porozmawiać ze swoją mamą…
Jak te listy w dzieciństwie…
– No właśnie.
Nie przejmuj się: moim zdaniem nie pisze się dla wielkich idei czy abstrakcyjnie rozumianego świata, ale dla tych kilku osób wokół nas. Albo nawet dla samych siebie.
– To prawda. Momenty, gdy czuję się naprawdę wewnętrznie wolna, nie trwają długo. Jednym z nich jest właśnie pisanie. To mój pokarm duchowy. Pisanie pozwala mi na ekscytujące oderwanie się od rzeczywistości, w pewnym sensie mnie samą ratuje.
Ale nie ukrywam, że zależałoby mi, by ta książka spełniła w innych rodzinach podobną funkcję, jaką spełniła w mojej. By rozpruła zasłonę milczenia, by zachęciła czytelników do dialogu, zwłaszcza dialogu międzypokoleniowego. Może ktoś podsunie ją swoim rodzicom z nieśmiałą sugestią: „To jest trochę o mnie i o nas…”.
A może sięgnie po nią dziewczyna, która w samotności i ukryciu zmaga się z bulimią. Chciałabym, by zobaczyła, że nie musi walczyć sama. To prawda, Natalia jest w powieści okropnie samotna, dwudziestoletnia Ola też była samotna. Ale dzisiaj już tak nie jest. Z chorobą łatwiej się zmagać, gdy człowiek ma wokół siebie ręce, które go podtrzymają. To takie proste, a najważniejsze.
Aleksandra Pakieła – ur. 1992, absolwentka polonistyki na UW i Polskiej Szkoły Reportażu. Koordynatorka w Instytucie Reportażu, promotorka i recenzentka literatury. Publikuje na łamach „Dużego Formatu”, „Krytyki Politycznej”, „Szajn”, „Kosmosu”, „Więzi”. Właśnie ukazała się jej debiutancka powieść „Oto ciało moje”.
Przeczytaj też: Nic się nie kończy, raczej dopiero się zaczyna. Rozmowa z Cezarym Gawrysiem