Zima 2024, nr 4

Zamów

Zmarnowana witalność

Andrzej Muszyński podczas Miesiąca Spotkań Autorskich 2017, Wrocław. Fot. Rafał Komorowski / Wikimedia Commons

Nie wiem ostatecznie, na ile religia jest ważna w moim życiu, wiem natomiast, że pytania, które stawia, obchodzą mnie bardziej niż cokolwiek innego.

Od paru lat czuję, że potrzeba mi krzepy i zdrowia. W ostatnim czasie teksty i myśli autorytetów duchowych, które dźwigały mnie z  największych opresji, niestety przestały działać. Nie doceniałem ciała, które przez całe życie – wysportowane i energiczne – było mi cichym sprzymierzeńcem. Zrozumiałem to dopiero, kiedy pierwsze elementy zaczęły szwankować. Myśl czy modlitwa rodzą się również z  czynności fizjologicznych. Często nie wystarczą, by wstać z łóżka, uporać się z wyzwaniami codzienności i móc odnaleźć w sobie przestrzeń do czegoś więcej.

Dlatego od dawna nie pragnę niczego tak bardzo jak powietrza. Słońca na twarzy. Robię wszystko, by komputer i biurko nie pozbawiły mnie witalności, jaką daje mi ruch. Z pięć lat temu wróciłem na wieś i do przyrody, wybudowałem swój dom i zacząłem uprawiać ziemię. To pozwala mi ciągle marzyć. Bez teraźniejszych marzeń, które w swojej istocie nie różnią się niczym od tych z dzieciństwa, usycham. Siew, troska o sad czy winnicę pozwalają mi na codzienne plany, podobnie jak częste wyprawy po okolicy. Jura daje mi tę możliwość. To rodzaj labiryntu, który chroni i przeobraża rzeczy. Wabi ciągłą nowością i  tajemnicą. Nie pozwala umrzeć wyobraźni.

Pięć lat temu wróciłem na wieś i do przyrody, wybudowałem swój dom i zacząłem uprawiać ziemię. To pozwala mi ciągle marzyć

Andrzej Muszyński

Udostępnij tekst

Żyję od marzenia do marzenia. Od paru lat mam takie: kiedy spadnie w końcu naprawdę dużo śniegu, to zrobimy wyprawę. Założymy na nogi narty przełajowe, wsadzimy małą na sanki i pójdziemy na cały dzień, przez dolinę Racławki, a  potem wąwozem Stradlina po miód do pasieki we wsi Żary. Tam pszczelarz robi dobry i czysty miód. W  tym roku znów się nie udało. Czekałem na lepsze warunki i śnieg znikł. Ale to nic. Jest na co czekać.

Pewne rzeczy domagają się powtórzeń. W  ubiegłym roku w  pierwsze ciepłe dni wsiadłem na rower, żeby zrealizować inne marzenie: dojechać od siebie spod domu, w okolicach Racławic pod Olkuszem, nad zalew Sosina. Dzielą mnie od Sosiny wielkie lasy, których strukturę czytałem wielokrotnie na mapach. To był ten dzień, który się zapamiętuje. 30 km przez las. Przepiękny. Najpierw iglasty z czarnozielonymi świerkami. Potem wjeżdża się w  tak imponującą buczynę, że parę razy zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia drzewom.

W miarę po równym, lekkie zjazdy i podjazdy, pęd, ziemia, żwir, i nagle ta niebieskość. Jak nad morzem. Zapach sosen. Jakby w dzieciństwie, kiedy człowiek pierwszy raz widzi morze. Ten sam zachwyt, telefon do Ani, bo radość. Sosina jest odnowiona, są nowe pomosty i  plaże. Zamówiłem piwo i kiełbasę z grilla, bo nic innego jeszcze nie mieli, i byłem szczęśliwy. Słońce grzało twarz, a we mnie zrodziła się nowa myśl, która, jak dziesiątki podobnych, trzyma mnie przy życiu: jak mała podrośnie, to pojedziemy tam razem. Nad takie pierwsze morze. Będzie fajnie.

No więc ruch. Powietrze. Nie muszę się do tego zmuszać wychowany na wsi i boisku piłkarskim. To raczej ciągłe zmaganie z  rzeczywistością, która niekoniecznie podziela moje poglądy na życie, i próbuje wciągnąć w maszynkę do produkcji rzeczy i pieniędzy. Dlatego ostatnio staram się jak najczęściej wyjeżdżać dalej. Codzienna krzątanina wokół domu i ziemi chroni przed duchami przeszłości – człowiek zamiast wspomnieniami żyje raczej teraźniejszością – jednak nie pozwala patrzeć na świat wyłącznie z pozycji obserwatora.

Kiedy ląduję w obcym kraju, jak ostatnio w Maroku, czuję, jakby schodziła ze mnie stara skóra. Jak z węża. Równy, inny oddech. Mogę wreszcie robić to, co kocham najbardziej: patrzeć na życie i notować. Chodzić bez sprecyzowanego celu. Potrzebuję skrajnych doświadczeń. Porządnie się zakorzenić, ale co jakiś czas ruszyć w daleką podróż. Planować kolejną, czytać literaturę i przewodniki, studiować Google Earth, planować wędrówkę przez pustynię Daszt-e Lut w Iranie. Posmakować różnych spraw. Spróbować zrobić wino, ser, nawet jeśli nie miałbym się tym zająć na stałe. Nie dać się zepchnąć w cudze wyobrażenia.

Tyle że taktyka małych sensów nie zawsze pomaga w perspektywie spraw ostatecznych, a  ostatnio wiele wydarzeń na świecie tę perspektywę przybliża. W moim życiu była w zasadzie stale podskórnie obecna. Nie wiem ostatecznie, na ile religia jest dla mnie ważna, wiem natomiast, że pytania, które stawia, obchodzą mnie bardziej niż cokolwiek innego. Zawsze widziałem w religiach wielką i jednocześnie zmarnowaną witalność.

Teksty ważnych myślicieli duchowych z  różnych kręgów kulturowych stały zawsze przy moim łóżku. Autorzy ryzykowali odpowiedzi na pytania, bo nic za to ryzyko nie płacili. Ale to przynajmniej pozwalało mi nieraz uporządkować sprawy, które wymknęły się spod kontroli, kiedy literatura współczesna, w swojej krytycznej postawie wobec rzeczywistości, zwyczajnie zawodziła. Doceniałem, że ktoś – jak ojcowie pustyni – poświęcił całe życie, żeby obserwować człowieka odartego z masek przez pustynię, jego instynkty i postawy moralne. Kilkaset lat takiej konsekwentnej obserwacji  – przy mojej ograniczonej czasem możliwości oceny tych zjawisk – to jest coś, wobec czego nie potrafię przejść obojętnie. W obliczu ostatnich wydarzeń i do nich straciłem jednak serce, pewnie na jakiś czas. Robię za to wszystko, żeby móc pisać. Zwyczajnie lubię to robić bardziej niż cokolwiek innego. Relaksuje mnie to i odpręża. Jestem wtedy sobą. Od dawna nie próbuję jednak w żaden sposób prowokować chwil, kiedy świat wydaje mi się piękny i sensowny. To niewiele daje. To przychodzi albo nie.

Długo zastanawiałem się, czy do powtórzenia jest taka oto historia. Kiedy miałem z 11 lat, pod koniec sierpnia wracałem ze swoją babcią z Hali Gąsienicowej przez Małą Królową Kopę. Pamiętam, że nie umiałem stamtąd odejść. Nie mogłem przestać patrzeć na ten widok. Jeśli doświadczyłem kiedykolwiek prawdziwego piękna, to właśnie wtedy, i to z taką mocą już nigdy się nie powtórzyło. Przestałem próbować. Być może był to raj.

Praca nad książką „Dom ojców” i długa refleksja nad prehistorią stawiają mi kwestię raju pod znakiem zapytania. Otóż, jako człowiek żyjący w kolebce ludzkości na ziemiach polskich, śmiem wątpić, czy mit raju utraconego ukształtowany przez religie monoteistyczne jako stan niewinności, bez możliwości wyboru między dobrem a  złem, jest poprawną intuicją. Obcując ze światem naszych najdawniejszych przodków, jako pisarz, próbowałem wyobrazić sobie ich życie i myśli. Ich świadomość, przynajmniej w pewnym okresie ewolucji, mogła przypominać świat dużego dziecka, które może już świadomie wybierać, ale jego świat jest jeszcze właśnie taki jak mój przy Małej Królowej Kopie: niezwykle realny w swoim niezmierzonym bogactwie, lecz jeszcze bliski ciału.

Zresztą ta magiczna granica 12 lat pomiędzy wczesnym a późnym dzieciństwem była wielokrotnie opisywana w literaturze pięknej czy fachowej. Pisali o tym Wordsworth, Marai. No więc raj, w którym człowiek nie ma wolności wyboru? Co to za raj? Nie dla mnie. Wtedy, na Hali Gąsienicowej, to był raj!

Nie szukam tego, ale liczę jeszcze po cichu na taką łaskę. Czasem czuję, że jestem blisko. Jak w tym lesie w drodze do Sosiny. Objawia się to autentycznym pragnieniem dobrej modlitwy, czyli przestawienia na tryb wielkiego słuchania. Nigdy nie potrafiłem tego robić w  sposób przepisany. Modlitwa wśród ludzi w kościele nie była żadną modlitwą. Temu, komu udało się to choć raz, nie pomyli tego z niczym innym. To jest bardzo przyziemne pragnienie: rzucić wszystko, wyjechać w  góry pod namiot, w środku nocy wystawić głowę na zewnątrz i długo patrzeć w ten tajemniczy przestwór. Poczuć ziemię, chłód, własne kości.

Denerwuję się, kiedy obowiązki nie pozwalają mi na tę frajdę, gdy mam na nią nagłą ochotę. Nie mam pojęcia, czy homo sapiens jest naturą religijną, lecz chyba większość potrzebuje co jakiś czas szerszej perspektywy. Jeśli nie tej metafizycznej, to tej dostrzegalnej. A ona nam jest dana. Wielka przestrzeń. Odległa przeszłość i  przyszłość, których nigdy nie potrafiłem traktować jako abstrakcji, tylko jako konkret. Masa materii, która mnie nie tłamsi, ale pozwala mi twardo stąpać po ziemi i która budzi mój podziw nawet wtedy, kiedy inne rzeczy stają mi się obojętne i mam ochotę, żeby ludzie o mnie zapomnieli.

Wesprzyj Więź

Tak, prócz krzepy i zdrowia potrzebuję masy. Od paru lat nic tak nie pobudza mojego umysłu jak ogrom materii. Ziemia po daleki horyzont, kiedy jadę samochodem. Otchłań nocnego nieba. Spiętrzona skała. To zaczęło się chyba na pustyni Wadi Rum w Jordanii. Po prostu nigdy wcześniej nie widziałem tak potężnego urwiska. Miało prawie kilometr od podstawy. Przy gigantycznych płytach skalnych krążyły czarne ptaki. Stałem pełen podziwu dla materii i siły, która potrafiła ją stworzyć. Wydawało mi się, że z drugiej strony ktoś stoi.

Tekst ukazał się w czerwcowym numerze miesięcznika „Znak” pt. „Pilna potrzeba masy”

Przeczytaj też: Wiara niewierzących i niewiara wierzących

Podziel się

4
1
Wiadomość