Dzięki swojej wrażliwości i sprawności warsztatowej Krzysztof Umiński znalazł klucz do tego, by każdej z prezentowanych tłumaczek umożliwić przemówienie wreszcie jej własnym głosem.
Krzysztof Umiński, opisując pracę Marii Skibniewskiej nad tłumaczeniem „Władcy pierścieni”, wspomina kilka razy, że jest to książka niosąca pocieszenie, konsolacyjna, „przytulna” – jak podobno określił ją Andrzej Drawicz. I właściwie te same słowa można odnieść do „Trzech tłumaczek” Umińskiego – to rzecz dająca ukojenie, otulająca, pozwalająca odpocząć – w pięknej polszczyźnie autora (jak on pisze!), w biografiach jego bohaterek, wreszcie w literaturze traktowanej na serio.
Sprzedać czy obracać słowo w myślach
Czym jest literatura traktowana na serio? Najłatwiej będzie odpowiedzieć na to cytatem niejako à rebours. Umiński pisze:
„Niecałe dziesięć lat temu szukałem pracy. […] Na rozmowie w agencji literackiej wręczono mi katalog wydawniczy i kazano wytypować w nim hity. «Nie musisz tego wszystkiego czytać – wyjaśniła potencjalna szefowa. – Rzuć okiem na okładkę, na tagline i jedź dalej». Popatrzyłem na nią bezrozumnie, więc dodała:
– Najważniejsza jest umiejętność sprzedaży, tak? Sprzedajemy książki, równie dobrze moglibyśmy sprzedawać klamki, mydło albo ręczniki. Najlepiej sprzedaje się chick-lit, to czytają takie klasyczne biurwy. Jadą metrem do pracy i chcą zapomnieć o swoim życiu, więc musi być książę z bajki i happy end, tak?”.
Być może kapitalny warsztat pisarski Umińskiego wynika z tego, że jako tłumacz musiał wcześniej tysiące razy obracać słowa w myślach, zanim zdecydował się użyć konkretnego zwrotu w przekładanych przez siebie tekstach
Ten cytat zawiera wszystko to, czym nie jest literatura w ujęciu Umińskiego ani tym bardziej jego bohaterek. „Trzy tłumaczki” to debiut książkowy autora, ale widać w nim taką misterność i biegłość w układaniu zdań, że od razu wiadomo, iż wyszły spod ręki człowieka zaprawionego w boju o to, by „odpowiednie dać rzeczy słowo”.
Rzeczywiście Umiński wcześniej publikował sporo – relacji z podróży, esejów, wywiadów, ale nade wszystko tłumaczeń. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jego kapitalny warsztat pisarski wynika z tego właśnie, że jako tłumacz musiał wcześniej tysiące razy obracać słowa w myślach, analizując wszelkie ich niuanse znaczeniowe, zanim zdecydował się użyć konkretnego zwrotu w przekładanych przez siebie tekstach. A jeśli ktoś wkłada tyle wysiłku, energii i ciężkiej pracy w ustawianie słów we właściwym porządku, to siłą rzeczy musi efekt tych działań traktować poważnie – bo aż za dobrze zna moc słów.
Coś więcej niż słuszne trendy
Znały ją też na pewno trzy opisywane przez Umińskiego kobiety: Joanna Guze, Anna Przedpełska-Trzeciakowska i Maria Skibniewska. W branży translatorskiej – legendy, w powszechnej świadomości czytelniczej – już raczej tylko dodatki do tak popularnych tytułów, jak „Dżuma”, „Rozważna i romantyczna” czy wspominany na wstępie „Władca pierścieni”. Pomysł wyciągnięcia ich z cienia i postawienia wreszcie na pierwszym planie od pierwszej chwili skradł mi serce.
Odrobinę kusi interpretacja, że oto tłumacz-autor postanowił sięgnąć po życiorysy innych tłumaczek, żeby przez tę szkatułkową konstrukcję opowiedzieć też o sobie i miejscach, które – parafrazując Herberta – były również miejscami jego codziennej udręki. Ten trop znajdzie wiele potwierdzeń w książce, bo autor nie pozostaje w niej przezroczysty – co jakiś czas przykłada do opisywanych wydarzeń miarę własnego życia, ale robi to w sposób na tyle dyskretny, że czytelnik zyskuje wrażenie ponadczasowości pewnych zmagań, a nie nużącej szarży autorskiego ego.
Zatem nawet jeśli Umiński przegląda się w lustrze translatorskich zmagań swoich bohaterek, to jednak one grają tu pierwsze skrzypce. Nie mam wątpliwości, że choć ta dość stonowana i oszczędna w środkach opowieść nie kojarzy się z tym, co obiegowo rozumie się pod hasłem „literatura feministyczna”, to jest to pozycja z nurtu herstory (choć uczciwie należy przyznać, że tłumacze-mężczyźni mają mniej więcej tak samo pod górkę i na tej giełdzie zapomnienia obie płcie mają zbliżone notowania).
Jednak atrakcyjność tej książki nie polega przecież na tym, że wpisuje się ona w słuszne trendy, ani nawet na tym, że w języku autora można się zatracić (wśród ciągłego krzyku i nadmiaru bodźców jego dystans i prostota zachwycają, do czego przyznaję się bez cienia wstydu), ale na samym wyborze bohaterek, który świadczy o tym, że autor nie lubi chodzić na łatwiznę.
Guze, Przedpełska-Trzeciakowska i Skibniewska są bez wątpienia mistrzyniami sztuki translatorskiej, ale jako bohaterki biografii bywają mocno problematyczne. Przede wszystkim dziedzina, w której się wyspecjalizowały, jest grą indywidualną, by nie rzec: samotniczą, a to oznacza, że wielokrotnie jedynymi świadkami ich zmagań ze słowami były cztery ściany ich własnych mieszkań. Zatem nawet jeśli klarowaniu ostatecznego kształtu tekstu towarzyszyły emocje silne i nieokiełznane, po kilkudziesięciu latach nie pozostał już po nich żaden ślad, którego mógłby się uczepić zdesperowany biograf.
Rozpuścić się w przekładzie
To jest chociażby casus tłumaczki Tolkiena. Umiński pisze: „Rozziew między astronomicznym dorobkiem przekładowym Skibniewskiej a znikomością śladów, jakie po niej pozostały, poraża. Trudno przez chwilę nie pomyśleć, że coś jest na rzeczy. Że chciała zniknąć, rozpuścić się w przekładzie”. Nie miała bliskich przyjaciół, nie przepadała też chyba za hucznym życiem towarzyskim – dni i noce skrzętnie wypełniała pracą.
Jej współpracowniczka z redakcji romańskiej w Czytelniku, Agnieszka Grudzińska, wspomina, że Skibniewska „czytała […] książki na okrągło, z fifką w ręce, i często powtarzała takie zdanie: «Jakie ja mam szczęście. Czytam romanse i jeszcze mi płacą». Po prostu siedziała i czytała, non stop. Przychodziła punkt ósma, wychodziła punkt czwarta. Miała bardzo rozwinięty etos pracy, co zdawało mi się troszkę przedwojenne – a może to był jej charakter”.
Zaprzyjaźniona z nią Eligia Bąkowska, zajmująca sąsiednie biurko w Czytelniku, dodaje: „To jest dla mnie zagadka: tak potworna liczba tak strasznie trudnych i ambitnych tłumaczeń przy niebywale sumiennej pracy w wydawnictwie. Nie było mowy, żeby kiedyś choć parę stron przetłumaczyła w redakcji, bo termin czyha. Mnie się wydaje, że kierowała nią szalona pasja. Po prostu uwielbiała tę pracę i szkoda jej było czasu na co innego”.
Skibniewska zmarła w roku 1984, w kolejnych latach odeszli też jej najbliżsi, którzy mogli pamiętać ją jako dziecko lub młodą dziewczynę. Została po niej jedna cienka teczka w Związku Literatów Polskich, kilka fotografii i sześć zdawkowych służbowych listów do tłumaczy. Wobec braku źródeł pisanych Umiński zdecydował się utkać opowieść o niej z cudzych wspomnień – ta część książki składa się prawie w całości z cytatów. Zazwyczaj rozmowy ze świadkami czyjegoś życia stanowią jedno ze źródeł wiedzy o bohaterze – tutaj z przymusu stały się właściwie jedynym.
Przyjęcie takiej konwencji niosło pewne ryzyko – pamięć ludzka lubi płatać figle – ale jednocześnie sprawiło, że Skibniewska jawi się jako postać nieoczywista, złożona, trudna do zaszufladkowania, a przez to jakoś bardziej prawdziwa.
Ten brak źródeł pisanych pchnął autora w stronę jeszcze jednego ryzykownego kroku – podejmuje on dość rozpaczliwą próbę szukania okruchów życia Skibniewskiej w tłumaczonych przez nią dziełach. Jestem niezwykle ciekawa, jak wyglądał ten proces układania kolażu ze wspomnień jej znajomych oraz z przetłumaczonych przez nią fraz – jak w setkach tysięcy tych ostatnich znajdował Umiński kilka akurat mu potrzebnych? Nie wiem, ale o dziwo udało mu się uniknąć osunięcia w ckliwość i banał. Zresztą może rzeczywiście pewne tropy narzucały się same, skoro wśród tytułów przetłumaczonych przez Skibniewską jednym z kluczowych jest „Samotność długodystansowca”?
Równowaga twardości i miękkości
Trzeba przyznać, że Umiński świetnie radzi sobie z kolażami, bo jest nim właściwie cała ta książka. Autor zdecydował się na to, aby o każdej z bohaterek opowiedzieć za pomocą innej formuły (a w częściach poświęconych konkretnej osobie są jeszcze zróżnicowane formalnie rozdziały dotyczące tłumaczonych przez nią dzieł).
Tylko z jedną ze swoich bohaterek, Anną Przedpełską-Trzeciakowską, mógł porozmawiać osobiście. „Od razu zrozumiałem, że siedzę przed kimś, kto może mi wiele powiedzieć – prawdopodobnie więcej niż ktokolwiek inny z żyjących – o zajmujących mnie sprawach: o tym, jak w latach po II wojnie światowej literatura obcojęzyczna przenikała w polszczyznę; o wydawcach, redakcjach, tłumaczach i grafikach. Ale od konstatacji, że trafiłem na cennego świadka, ważniejsze było podskórne przeczucie, że – niezależnie od miłego uśmiechu, ujmujących manier i niebanalnej polszczyzny mojej rozmówczyni – mam przed sobą twardego człowieka” – przyznaje.
Ta równowaga miękkości i twardości z miejsca zafascynowała autora i ona stanowi pewien klucz do opisu bohaterki, bo też Umiński otwarcie przyznaje: „Najbardziej chyba podziwiam osoby, u których twardość harmonizuje z miękkością, a przy tym pozostaje ukryta, nie jest wystawiona na pokaz i nie szuka poklasku, schowana na trudne chwile. Jak kolczuga z mithrilu, którą nosił pod starą kurtką pewien dzielny Hobbit”.
I ten balans miękkości i twardości widać też w tłumaczeniach Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Dla wielu czytelników już na zawsze pozostanie ona kimś, kto do polszczyzny wprowadził zachwycający, liryczno-ironiczny świat Jane Austen (zresztą nie sposób nie dostrzec, jak bardzo podobne są do siebie obie twórczynie).
Cierpliwość starego głazu
Jednak tłumaczka zajmowała się nie tylko elegancką „literaturą salonową”, ale też zmierzyła się z wyzwaniem, które niejednego tłumacza mogłoby doprowadzić do rozpaczy – z książką Williama Faulknera „Wściekłość i wrzask”, będącą zapisem furii, wściekłości, pijackiego amoku, delirycznym studium rozpadu wszystkiego, co dobre i cenne. I doprawdy ciężko sobie wyobrazić kogoś, kto mniej pasowałby do tego typu literatury niż pani z dobrego domu, wielbicielka koni i specjalistka od XIX-wiecznej literatury angielskiej.
A jednak HTP (jak uparcie nazywa ją w książce Umiński) bierze się z tą mroczną materią za bary bez cienia kompleksów. Jak twierdzi Umiński: „Być może pisaniem tej powieści rządziły amok i alkohol, lecz do jej przekładu – bardziej może niż do innych – konieczne są chłód, wstrzemięźliwość, dyscyplina i cierpliwość starego głazu”.
Fascynujące są opisy długich poszukiwań polskiego tytułu, który oddawałby złożoną intertekstualną sieć sensów oryginału. W poszukiwania owe zaprzęgnięte zostały najtęższe literackie umysły – Zdzisław Najder, Jarosław Marek Rymkiewicz, Artur Międzyrzecki czy Zbigniew Herbert.
Ten ostatni, zafascynowany Faulknerem, ponoć do końca życia miał żal do tłumaczki, że nie zajmuje się wyłącznie literaturą wysoką, tylko tłumaczy powieści popularne, jak „Love story” Ericha Segala. Sam Umiński podsumowuje te pretensje poety nad wyraz trafnie: „Szkoda, że wyrzutów związanych z «Love story» nie zdecydował się rozważyć w formie poetyckiej. Wiersz mógłby nosić tytuł: «Pan Cogito rozmyśla o kosztach tłumaczenia Faulknera”.
Przenoszeniu drgnień cudzej duszy
Owe koszty bycia tłumaczem – w PRL-u, ale po części także obecnie – stanowią lejtmotyw w części książki poświęconej Joannie Guze. I nie mogło być chyba inaczej, skoro była ona matką samotnie wychowującą córkę.
Sylwetkę kobiety, która polskiemu czytelnikowi umożliwiła kontakt z prozą Camusa (sama o sobie mówiła, że jest wręcz jego maniaczką), poznajemy głównie przez jej listy. To w nich przeplatają się opowieści o dorastaniu córki, problemach lokalowych i wiecznym braku gotówki z niezwykle erudycyjnymi miniesejami o literaturze oraz sprawozdaniami z postępów w żmudnej pracy nad kolejnym tłumaczeniem.
Przez zaledwie kilka chłodnych listów poznajemy historię uczucia, które połączyło w 1948 roku Guze i Andrzeja Vincenza w Paryżu, gdzie przyszła tłumaczka przebywała przez półtora roku na stypendium (i dopiero tam nauczyła się francuskiego!). Z dzisiejszej perspektywy – społeczeństwa spektaklu, nakręcanego przez ciągle odtwarzane od nowa popkulturowe frazesy – ta korespondencja jest niezwykle wręcz ascetyczna: ukochani do końca będą zwracali się do siebie per pan, pani. A jednak jest również niezwykle wzruszająca przez to wszystko, co nie zostało tam powiedziane wprost, ale tętni między wierszami.
Ta skłonność do milczenia o sobie znalazła zdaniem Umińskiego zadziwiające odbicie w jej twórczości. Autor zauważa, że Guze przetłumaczyła mnóstwo wspomnień, dzienników i listów. I konkluduje: „Jeżeli czytanie i tłumaczenie – a to drugie stanowi przecież skrajną formę pierwszego – jest poniekąd rezygnacją z własnego życia i otwarciem się na cudzy głos, to przekład dziennika były tej rezygnacji ostateczną i radykalną postacią. Godziny, tygodnie, lata spędzone na pieczołowitym przenoszeniu drgnień cudzej duszy z jednego języka na drugi. Poniedziałek – on. Wtorek – on. Środa – on. I tak do śmierci. Można sobie wyobrazić ekstremalny wariant tej sytuacji. Ktoś, zapewne niezgorzej sytuowany, spędza życie na zapisywaniu co dzień swych przygód, myśli i wzruszeń. Ktoś drugi – na ich tłumaczeniu. Joanna Guze ze swoim dorobkiem zbliżyła się do tej skrajności. Po cichu robiła to samo, co Witold Gombrowicz robił z hukiem i pompą: wprowadzała ego do literatury polskiej. Tyle że było to ego (a właściwie ega) cudze”. Dlatego właśnie Umiński zdecydował się oddać jej głos – przez listy – aby wreszcie wybrzmiały jej własne słowa, nabrało kształtów jej własne życie.
I choć przy pisaniu tych słów drgnęła mi ręka, bo wiem, że Joanna Guze „za frazesy była gotowa rozbić w proch”, to jednak nie potrafię oprzeć się poczuciu, że dzięki swojej wrażliwości i sprawności warsztatowej Krzysztof Umiński znalazł klucz do tego, by każdej z prezentowanych tłumaczek umożliwić przemówienie wreszcie jej własnym głosem.
Przeczytaj też: Rozliczająca, zaskakująca, osobna. Literatura żydowska