Wieczorem dzwoni zapłakana Ukrainka, że nie ma nic na kolację dla dzieci. – Przyjdź, za 10 minut będę w punkcie – odpowiada s. Pia.
Przejeżdżam przez mosty na Odrze i parkuję między nadodrzańskim bulwarem a Domem św. Karola (Boromeusza) – domem pomocy społecznej dla dzieci, młodzieży i dorosłych prowadzonym przez siostry elżbietanki. Płot domu przystrojony balonami w barwach klubowych Zaksy Kędzierzyn-Koźle – klubu siatkarskiego mężczyzn, zdobywcy m.in. mistrzostwa Polski i Pucharu Polski (dziewięciokrotnie), superpucharu Polski (dwukrotnie) i Ligi Mistrzów (dwukrotnie).
Na balkonie napis: „Witamy mistrzów”. 24 maja siatkarze kędzierzyńskiego klubu po ponownym zwycięstwie w Lidze Mistrzów paradowali autokarem ulicami miasta. Przy Domu św. Karola miał miejsce nieplanowany przystanek. Tu entuzjastycznie powitali ich mieszkańcy i personel ubrani w klubowe t-shirty, z trąbkami, szalikami, pomponami, konfetti etc. Mistrzowie – widząc, co się dzieje – zatrzymali autobus. Odpowiedzialna za organizację tego eventu s. Pia Saska podskakuje w klubowym szaliku i cieszy się z piłek rzucanych przez siatkarzy.
Najważniejsze są momenty niekrępującej ciszy w czasie naszej rozmowy, brak napięcia, ciepły, radosny, i powiedziałbym, „niezakonny” ton głosu, spontaniczny śmiech, wzruszenie, którego siostra nie obawia się pokazywać mnie – obcemu
To ona wita mnie w drzwiach Domu św. Karola. Towarzyszy jej kapitan Bulma, tutejszy „terapeuta” golden retriever. Umówiliśmy się, że jeśli będę zadawał złe pytania, ma mnie nim poszczuć i wypędzić z domu. Ale Bulma nie jest taki, żeby na kogoś szczekać, od razu się łasi, patrzy w oczy, przytula.
– To on sam mnie wybrał, na moje szczęście i nieszczęście – śmieje się s. Pia, która opiekuje się pięknym psem. Widzimy się pierwszy raz w życiu. Po prawej stronie stołu talerz z ciastem, upieczonym – specjalnie dla mnie! – gdzieś w przerwie między Zaksą, pracą w biurze DPS, chłopakami, pomaganiem ukraińskim uchodźcom. Za drzwiami czuwa kapitan Bulma – cichy, łagodny, dobry.
Zakon, chłopcy, macierzyństwo
W Domu św. Karola mieszka 53 chłopców o różnym stopniu niepełnosprawności fizycznej i intelektualnej – na wózkach, całkowicie leżący i niezależni ruchowo. Jedni mówią, inni nie. Niektórzy czasami przestają mówić. Opiekuje się nimi 5 sióstr elżbietanek i 39 osób świeckich.
– Rafał nie jest moim prawnym synem, ale bardzo go pokochałam. Po śmierci taty zamknął się w sobie. W okresie covidowym pracowałam na oddziale, na którym przebywał, i wtedy relacje między nami bardzo się zacieśniły. Z pracownicami uczyłyśmy go mówić słowo „mama”. Rok temu, po 16 latach, wypowiedział je znowu. Jego mama płakała ze wzruszenia. Ja płakałam razem z nią – opowiada zakonnica.
A dwa dni później, w Dzień Matki, przesyła mi zdjęcie, na którym jeden z chłopaków siedzący na wózku inwalidzkim przytula się do niej, wręcza kwiatek i laurkę. – Dzisiaj często słyszałam od nich słowo „mama”– pisze s. Pia.
– Naprawdę czuję się jak mama. Jak coś się z nimi dzieje, bardzo to przeżywam. Kiedy trafiają do szpitala, zostaję tam z nimi na dłużej: jestem dzień i noc, przez kilka dni. Karmię, przebieram, opiekuję się – mówi.
Jest opiekunką prawną jedenastu mieszkańców Domu św. Karola. Najmłodszy z nich ma 19 lat, najstarszy – 52. Większości z biologicznych rodziców pozbawiono praw rodzicielskich. – Kiedy jestem z którymś z nich w szpitalu, czuję, że moje macierzyństwo się rozwija. Bo wtedy jestem tylko ja i ten jeden mój „syn”. Jeśli on przebywa na oddziale, na którym opiekunowie prawni nie mogą przebywać z dzieckiem, dochodzę na posiłki, żeby syna nakarmić. Bo w szpitalu jest jak jest: personelu tak mało, że nasi chłopcy nie byliby dobrze zaopiekowani, uznano by, że skoro któryś nie chce jeść, to nie będzie jadł, bo może nie ma ochoty.
– Zdarzyło się, że jeden z naszych podopiecznych wrócił po zaledwie dwóch dniach ze szpitala i już miał odparzenia. Trudna jest dla mnie konieczność zostawienia tam któregokolwiek chłopca. Budzę się wtedy w nocy i myślę: gorączkuje czy nie, co się z nim w tym momencie dzieje? Najtrudniejsze są dla mnie właśnie te momenty, kiedy nie mam żadnych informacji o naszym hospitalizowanym podopiecznym, i nie mogę przy nim być – opowiada siostra.
Parę razy dostałam
Cztery lata temu w jeden dzień zmarło dwóch chłopaków. – Zawiozłam Grzesia do szpitala. Nazajutrz jestem u niego i widzę, że jest już bardzo słaby, saturacja mocno spadała. Wtedy dzwonią z domu i mówią, że Dawid się „zatrzymał”, wzywają pogotowie. Stało się to nieoczekiwanie, kiedy siedział na wózku w bawialni. Pędzę do domu, pogotowie już było, reanimacja, ale… Pani doktor mówi: „Przepraszam, że się nie udało”. Poszłyśmy z opiekunką Sandrą na górę, umyłyśmy Dawida i ubrałyśmy, przyjechał samochód z firmy pogrzebowej, żeby go zabrać. Jeszcze nie zdążyłam załatwić wszystkich formalności, a tu telefon ze szpitala: „Grzesiu zmarł”.
To był najtrudniejszy dzień w moim życiu. Myślałam: Boży plan? Pan Bóg stwierdził, że to dla nich najlepszy moment, żeby odejść? Może jeden zabrał drugiego? Nie wiem. Nie da się w takich sytuacjach znaleźć odpowiedzi – mówi s. Pia. I dodaje: – Z Grzesiem szybko poczułam więź. Ktoś powie, że to obce dziecko, a dla mnie było bardzo bliskie. I odeszło tak nagle… Trudno było jego śmierć przyjąć, bolało. Wieczorem w kaplicy powiedziałam Bogu: „Trudny dzień mi dzisiaj dałeś…”.
Zdarza się, że chłopcy bywają agresywni. – Są dni, że ewidentnie nie dają sobie rady ze sobą i swoimi emocjami. Wyładowują się, wyzywają, potrafią podnieść rękę. Tak, parę razy dostałam. Rzadko, ale zdarzyło się. W takich chwilach czuję bezradność. Nie wiem, co się dzieje w głowie tego podopiecznego, co spowodowało agresję – przyznaje elżbietanka.
Opowiada mi o spacerach nad jeziorem Dębowa z chłopcami, o świętowaniu ich urodzin, o sadzonych wspólnie warzywach w ogródku, o swoim normalnym etacie (pracownik socjalny w DPS, ogarnianie dokumentacji, spraw bieżących etc.). Nie wyliczę wszystkich zajęć. – Ciągle bym coś tworzyła – mówi.
Dla mnie chyba jednak najważniejsze są momenty niekrępującej ciszy w czasie naszej rozmowy, brak napięcia, ciepły, radosny, i powiedziałbym, „niezakonny” ton głosu, spontaniczny śmiech, wzruszenie, którego nie obawia się pokazywać mnie – obcemu.
Tata i bunt
Siostra Pia – imię z chrztu Renata – pochodzi z Głuchołaz. Jest najmłodszą z pięciorga rodzeństwa. Jej najstarszy brat, Marian, to ksiądz, obecnie proboszcz w Zdzieszowicach, niedaleko Kędzierzyna-Koźla. Renata urodziła się po śmierci ojca.
– Była we mnie bardzo duża pustka, bo wychowywałam się bez taty. Nie da się jej niczym wypełnić. Dopiero w tamtym roku, podczas rekolekcji indywidualnych u benedyktynów w Biskupowie, przełamałam swój stosunek do słowa „ojciec”. Dotąd nie używałam tego słowa – nie wypowiedziałam go nigdy wcześniej, nawet wobec Boga. Doświadczyłam, że słowo „Ojciec” ma w sobie tyle czułości, bezpieczeństwa i wsparcia, którego wcześniej nie miałam. Teraz mogę stanąć przed Nim i powiedzieć: przychodzę do Ciebie jak do mojego Taty. Każdemu życzę tego doświadczenia: że Bóg jest moim Ojcem, a ja Jego córką – zaznacza.
Jaki był dom rodzinny? – Biedny, ale zawsze otwarty. Zwykła rodzina, bardzo prosta – wspomina zakonnica. Przywołuje postać brata, który zmarł nagle w grudniu ubiegłego roku z powodu powikłań po covidzie. Milczymy dłuższą chwilę.
Jako nastolatka marzyła o mężczyźnie, z którym mogłaby budować rodzinę. – By był dla mnie oparciem w chwilach radosnych i trudnych. By owocem takiej miłości było liczne potomstwo. Bardzo chciałam ukończyć studia z rehabilitacji i pracować z niepełnosprawnymi. Pan Bóg ma duże poczucie humoru, bo po latach większość tego mam – śmieje się.
Każda z kandydatek do zgromadzenia w czasie postulatu, a przed obłóczynami (gdy dostaje strój zakonny, otrzymuje też nowe imię) podaje trzy propozycje imion patronów, które pragnęłaby nosić jako zakonnica. Renata najbardziej chciała mieć za patrona św. o. Pio i takie imię dostała. – Jest dla mnie wzorem oddania się Bogu bez reszty i głębokiej ufności – mówi.
Studia z oligofrenopedagogiki ukończyła na Uniwersytecie Opolskim, będąc już w zgromadzeniu elżbietanek. Zmagała się z dość oczywistym dylematem, o którym nie zawsze mówi się otwarcie: pójdę do zakonu, to nie będę mieć męża, dzieci, nie zrealizuję swoich jasno sprecyzowanych planów. – Kiedy pojawiła się myśl o powołaniu do zakonu, kłóciłam się z Panem Bogiem. Miałam czas buntu, nie potrafiłam przyjąć tego wezwania. A skoro coś mnie przerasta, to dlaczego mam się do tego nie przyznawać? – głośno się zastanawia. – Przecież jestem tylko człowiekiem. Początkowo nie rozumiałam planów Boga. Bunt w takiej sytuacji jest naturalny, ludzki. I potrzebny w trakcie rozeznawania oraz akceptowania woli Bożej. Gdybym próbowała zmusić się, zanegować swoje pragnienia, uciszyć bunt, nie odczytałabym prawdy o sobie: że jestem kobietą i pragnę mieć męża oraz dzieci. Zostałam siostrą zakonną i jestem szczęśliwa. Nie mam własnych, biologicznych dzieci. Mam jednak swoich synów tutaj, w Domu św. Karola – mówi s. Pia.
Kazamata
Po agresji Rosji na Ukrainę Dom stał się trochę niespodziewanie ośrodkiem pomocy uchodźcom przyjeżdzającym do Kędzierzyna-Koźla oraz wsparcia idącego stąd do Ukrainy.
– Sama jestem zaskoczona, że w takim krótkim czasie tyle rzeczy można było ogarnąć – stwierdza elżbietanka. – Codziennie chodziłam do naszej kazamaty i zawsze zapraszałam Boga, żeby tam z nami był. Czuję, że wszystko jest możliwe dzięki Niemu. Przełożona w moim domu i siostra prowincjalna są bardzo otwarte i wdzięczne za to, co robiłam i dalej robię – podkreśla.
Ukrainki mówią do siostry po imieniu, Pia do nich też. Jest do dyspozycji właściwie cały czas
Kazamata to stara prochownia – fragment wielkiego kompleksu dawnej pruskiej twierdzy Koźle. Dziś jest klimatycznym pomieszczeniem, w którym zwykle odbywają się urodziny chłopaków z Domu św. Karola. Od marca stała się magazynem darów i miejscem kontaktowym dla Ukraińców.
– Punkt powstał z inicjatywy naszej pracownicy Izy Akonom. Rzuciła hasło, że będzie zbierać rzeczy dla uchodźców. Siostra Dyrektor udostępniła kazamatę. Taki był początek. Iza założyła zbiórkę na Facebooku na dwie karetki dla Ukrainy i busa transportowego. Weszłam w to i zaczęłam nawiązywać przez znajomych kontakty z firmami, żeby otrzymać dary do punktu – żeby mieć, co dzielić. My, siostry z Koźla, zakupiłyśmy ze swoich funduszy wyposażenie medyczne do jednej z karetek – opowiada. W czterech domach elżbietanek prowincji nyskiej przyjęto mamy z dziećmi z Ukrainy – łącznie 16 osób. Wciąż gościnę znajdują tam nowe rodziny.
Co skłoniło s. Pię do zaangażowania się w pomoc uchodźcom? Mało ma zajęć w domu? – Nie mam mało – śmieje się. – To było wewnętrzne, bardzo mocne przekonanie. Wiedziałam że na front nie mogę pojechać, więc aby służyć, wyjdę z pomocą do tych, którzy tu przychodzą bez względu na wyznanie – odpowiada i przechodzi do relacjonowania tego, co zrobiła Iza. Nie dociekam dłużej. Po co deklaracje, jeśli czyny mówią. Jestem tylko ciekaw, czy siostra nie ma korzeni na dawnych Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej. Co trzeci mieszkaniec województwa opolskiego je ma. Nie, dziadek elżbietanki pochodził z okolic Nowego Sącza.
Nasza nun on the run
Ludzie zaczęli przynosić dary do kazamaty, sprzęty i produkty medyczne przekazywała firma „Mubea” z Zimnej Wódki k. Strzelec Opolskich, wieś Poborszów k. Koźla, jedna z warszawskich fundacji, angażowali się nasi przyjaciele, znajomi wolontariuszy punktu, ludzie dobrej woli.
– To jest właśnie nasza nun on the run (zakonnica w biegu). Kobieta ze stali. Unbreakable (niezniszczalna) – opisuje elżbietankę Jakub Mączyński, anglista z kozielskiego liceum. Jest wolontariuszem nie od dziś zaangażowanym w pomoc uchodźcom. Wspólnie z Marcinem Tumulką, szefem Klubu „Tygodnika Powszechnego” w Kędzierzynie-Koźlu, organizowali transporty z darami na granicę polsko-białoruską. Filmik prezentujący działalność kazamaty Mączyński nagrał dla Irlandki Sinead, która wspiera kozielski punkt pomocy darami żywnościowymi.
– Nie jestem w stanie policzyć busów wypełnionych darami medycznymi, które wysłaliśmy do Ukrainy. Sporo ich poszło, ale nie było czasu wszystkiego spisywać. Jedyna liczba, jaką mogę podać, to siedmiu mężczyzn z Ukrainy, których wyposażyliśmy w ubiór i wyprawkę żołnierską (plecaki, apteczki). Przywieźli swoje rodziny do naszego miasta i prosili o pomoc, bo wracali na front – relacjonuje siostra.
Inne działania na rzecz uciekinierów z obleganej przez Rosję Ukrainy to sprzątanie i wyposażanie mieszkań, do których przybywali uchodźcy. – Kobieca intuicja nie pozwalała mi przecież wpuścić mam z dziećmi do mieszkania, które od roku stało puste, więc zaniedbane. Pomagała mi w tym moja współsiostra Antonina, gdy miała dzień wolny. Resztę ogarniałam wieczorami, już po wspólnych modlitwach – dodaje. Sprzątanie, szukanie wyposażenia do kuchni, łóżek, mebli, załatwianie transportu i meblowanie. Zaopatrzenie w potrzebne rzeczy do codziennego funkcjonowania i zaspokajania podstawowych potrzeb życiowych.
Ciocia w dziwnej sukience
Po dwóch miesiącach punkt ograniczył swoją działalność i głównie wspomaga rodziny ukraińskie przebywające w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka tu ok. 500 uchodźców. W kazamacie nadal dostępne są żywność, pampersy, chemia gospodarcza, środki higieny. – Ukrainki płakały, jak zamykałyśmy punkt, nie chciały wyjść, przytulały się mówiąc, że kolejny raz coś tracą. Punkt trzeba było zamknąć, bo potrzebne było pomieszczenie na uroczystości dla naszych podopiecznych, trzeba było też zacząć przygotowania do przeglądu teatralnego organizowanego co roku u nas w DPS-ie. Pocieszałam Ukrainki, że przecież po prostu mogą dzwonić do mnie i przyjść, jeśli potrzebują pomocy czy porozmawiać. Ja tutaj mieszkam i nigdzie nie wyjeżdżam.
500 zł, które część z nich wreszcie dostaje od polskiego państwa, oczywiście nie wystarcza na życie. Mama z małym dzieckiem nie jest w stanie podjąć pracy. Niejeden raz miałam wieczorem telefon płaczących mam: „Pia, masz może coś do jedzenia, bo ja nie mam nic na kolację dla dzieci”… – tłumaczy elżbietanka.
Ukrainki mówią do siostry po imieniu, Pia do nich też. Jest do dyspozycji właściwie cały czas. Z kilkoma ukraińskimi rodzinami ma bliższe relacje. Jej otwartość wyczuwa się od pierwszej chwili. Są więc wspólne spacery z kapitanem Bulmą, spotkania na herbatce, pikniki w ogródkach.
– Mówią do mnie: „Jesteś częścią mojej rodziny, jesteś tu dla mnie najbliższa”. Oni też są mi bardzo bliscy. Dzieciaki krzyczą do mnie na mieście: „Ciocia! Ciocia!” i podbiegają wesołe, by się przytulić, zapraszają do zabawy. A pamiętam, jak przestraszone były za pierwszym razem, widząc jakąś panią w dziwnej sukience – wyznaje zakonnica.
– Pia jest dla mnie, jakby to powiedzieć: jak siostra. Oddaje tyle czasu dla nas, Ukraińców. Zawsze dopytuje, dzwoni, interesuje się, co w rodzinie – opowiada Tania z Łucka. – Mój mąż jest w Ukrainie, busem zwozi rannych z frontu do Łucka, a brat został ranny i czeka na operację. Pia się o nich martwi – dodaje wzruszona Tania.
Odjeżdżam z Domu św. Karola, myślę o przybranych synach i o ukraińskich rodzinach siostry Pii, przejeżdżam przez dwa mosty na Odrze, parkuję na moim podwórku, zapalam fajkę. Dobrze wiedzieć, że niedaleko jest miejsce, w którym wydarzyło się i wciąż dzieje się tyle dobra, że bije serce s. Pii, która chce być jak św. o. Pio z Pietrelciny. Wprawdzie nie robi takich spektakularnych cudów jak ten święty, ale…
Przeczytaj też: Wyklęte anioły
„Piekło dzieci z DPS-u w Jordanowie trwa od lat. Znęcano się tam nad Korą Jackowską”. Przełożona zakonnic z Jordanowa zabrała głos: Bzdury, nagonka. To nie jest żaden „dom grozy” Super, że są jeszcze siostrzyczki co z miłością podchodzą do swych podopiecznych, szału jednak nie ma.