Chodzi o wyłonienie i zaproponowanie wyborcom ponadpartyjnej i pozapartyjnej 50-osobowej drużyny, która gotowa będzie wspólnie przez cztery lata pracować na rzecz kraju.
4 czerwca, jak co roku, byłem pod Niespodzianką w Warszawie. Ożyły wspomnienia. To tu ponad 30 lat temu czekaliśmy na ogłoszenie wyniku wyborów do Sejmu i Senatu. Na chwilę nas zatkało, a później już tylko krzyczeliśmy z radości. Chciałbym to przeżyć jeszcze raz, bo Polska potrzebuje zmiany. Bardzo potrzebuje.
Przedstawiciele obecnej władzy mawiają do opozycji: „Nie podoba wam się? Możecie to zmienić. To proste, trzeba tylko wygrać wybory”. Mają rację. Ale wygrać wybory będzie bardzo trudno choćby dlatego, że choć pewnie nie zostaną one sfałszowane, to z góry wiadomo, że będą nieuczciwe. W jakim sensie? Choćby w takim, że utrzymywane z pieniędzy wszystkich podatników media publiczne codziennie, nieodmiennie i bezwstydnie dawkują jad partyjnej propagandy do głów olbrzymiej rzeszy Polaków. Takie dawki nie były tłoczone nawet za czasów komuny.
Senat powinien mieć nieco inną logikę i inne funkcje niż Sejm. W Sejmie chodzi o to, żeby rządzić, a w Senacie – o to, żeby dbać o reguły dobrego rządzenia
Dlatego konieczny jest jakiś pomysł spoza normalnego repertuaru. Jakaś forma obywatelskiej samoobrony. Od dawna trwa festiwal takich pomysłów. Poniżej: jeszcze jeden z nich. Nie mam wielkich nadziei, że znajdzie on sojuszników, ale mam potrzebę, żeby go wypowiedzieć – choćby po to, żeby sprowokować dyskusję w tej sprawie.
To nie jest opowiedzenie się za koncepcją jednej lub wielu list opozycji. Decyzja w tamtej sprawie będzie miała poważne znaczenie w wyborach do Sejmu, bo to w nich działa reguła d’Hondta (dająca premię większym). Nie chcę się włączać w tamtą dyskusję, bo po prostu nie mam w tej kwestii zdecydowanego poglądu. Zostawiam ją tym, których cechują bardziej sprecyzowane przekonania. Każde z rozwiązań wydaje się na swój sposób ryzykowne. Decyzja zapewne zostanie podjęta bezpośrednio przed wyborami w oparciu o wnikliwe analizy. Ten tekst dotyczy wyłącznie taktyki w sprawie wyborów do Senatu, które oparte są o okręgi jednomandatowe. To bardzo upraszcza sprawę.
Od czego jest Senat?
Zacznijmy od początku. Dlaczego w ogóle warto powalczyć o Senat? Powinien on uzyskać/odzyskać pozycję Izby Wyższej w jej oryginalnym znaczeniu. Taką pozycję miał zresztą w momencie swojego powstania w 1989 r. Parlament dwuizbowy ma sens tylko wtedy, jeśli są to izby faktycznie odrębne. Odrębność polega na tym, że obydwie izby – poza różnicą w ordynacji wyborczej – mają też nieco inne funkcje i inny jakościowo skład.
Rozdzielność izb powinna polegać na tym, że to Sejm zajmuje się przede wszystkim kreowaniem bieżącej polityki. W oczywisty sposób jest zatem terytorium rywalizacji o charakterze partyjnym i frakcyjnym. To nieuchronne i naturalne. Oczywiście, żeby ten spór był produktywny, konieczne staje się przywrócenie reguł parlamentaryzmu rozumianego w sensie dosłownym jako obszaru rozmowy i zdolności do prowadzenia sporu w sposób cywilizowany (parlamentarny).
Senat, jak sądzę, powinien mieć nieco inną logikę i inne funkcje niż Sejm. W Sejmie chodzi o to, żeby rządzić, a w Senacie – o to, żeby dbać o reguły dobrego rządzenia. Senat powinien przede wszystkim dbać o przestrzeganie reguł, chronić przed popełnianiem błędów wynikłych z pośpiechu, nie pozwalać chodzić na skróty.
To prawda, że Senat nie może odwrócić decyzji sejmowej większości (Sejm oddala ewentualne zastrzeżenia Senatu tą samą zwykłą większością głosów) – ciągle jednak może dbać o jakość procesu legislacyjnego: tworzyć przestrzeń do debaty, organizować wysłuchania publiczne, przygotowywać ekspertyzy, spowalniać zbyt pospiesznie tworzone przepisy, badać ich jakość oraz (jeśli to potrzebne) wnosić propozycje poprawek i wzywać Sejm do ponownego namysłu w sprawie projektów ustaw.
Warto jednak pamiętać, że Senat ma też ważne inne kompetencje. Posiada inicjatywę ustawodawczą, ma prawo zgłaszać wnioski o przeprowadzenie referendum ogólnokrajowego, rozpatruje petycje. Przysługuje mu również prawo do wykonywania wyboru lub wyrażania zgody na powoływanie członków niektórych organów państwowych – Krajowej Rady Sądownictwa, Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Rady Polityki Pieniężnej. Zgoda Senatu jest potrzebna do powołania Rzecznika Praw Obywatelskich oraz Prezesa Najwyższej Izby Kontroli, Rzecznika Praw Dziecka, Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych.
Nawet w obecnej kadencji, gdy opozycja ma w Senacie jedynie minimalną przewagę, widać, że jest on w stanie przynajmniej trochę mitygować ekscesy rządzącej w Sejmie większości. Na ogół jedynie przedłuża się moment podjęcia decyzji, ale to często bardzo dużo. Senat pozwala tworzyć okazję do publicznej debaty.
Mimo ważnej roli, jaką Senat pełni w obecnej kadencji, jego pozycja w kolejnych kadencjach, zaczynając od 1989 r., ulegała niestety stopniowemu osłabieniu. Warto odwrócić ten trend i postarać się nadać mu większe znaczenie. Potrzebujemy silnego Senatu, bo wyzwania stojące przed Polską i straty do nadrobienia są ogromne. Konieczny wysiłek modernizacyjny jest nie mniejszy niż ten, z którymi mierzyliśmy się w 1989 r., a wszystko to w warunkach ekstremalnego ryzyka zewnętrznego związanego z napaścią Rosji na Ukrainę.
Przywództwo w odbudowie
Mamy do wyboru albo pogodzić się z dalszą degradacją tej instytucji albo zabiegać o radykalne i niejako skokowe podniesienie jego rangi. Oto plan. Marzy mi się… coś na kształt Senatu Wielkiego. Odważne i ryzykowne zapożyczenie tej nazwy bierze się stąd, że ta kadencja mogłaby mieć charakter szczególny i być może jednorazowy. Senat miałby w kolejnej kadencji cztery lata na to, by – poza wykonywaniem dotychczasowych obowiązków wynikłych z procesu legislacyjnego (recenzowanie projektów przychodzących z Sejmu) – miał swoją własną, aktywną agendę.
Na wzór Sejmu Wielkiego byłaby to kadencja, której celem jest przygotowanie i przywództwo w projekcie odbudowy i modernizacji ważnych ustrojowych instytucji publicznych i jednocześnie przygotowanie projektów kluczowych reform w obszarach, w których obecnie niestety dryfujemy lub cofamy się.
Historyczny Sejm Wielki starał się odczynić wady epoki saskiej i zapisać swoje marzenia w Konstytucji 3 Maja, którą – nie do końca w zgodzie z procedurami – uchwalił. Tak, był to rodzaj przewrotu (w istocie zamachu stanu) rozgrzeszanego dobrą intencją. Skończyło się fatalnie. Kolejny rozbiór był w końcu czymś w rodzaju prewencyjnej interwencji, która zapobiegać miała temu, żeby owe niebezpieczne idee nie zostały wcielone w życie albo, co gorsza, zaraziły innych.
Teraz tak być nie musi i nie będzie. Obecnie także potrzebujemy nowego oddechu, marzenia i wizji. Bez nich będziemy zakładnikami naszych własnych sił ciążenia, fatalizmu, inercji. Bardzo potrzebujemy stworzonej wspólnie opowieści o nas samych. Potrzebujemy kolektywnego marzenia i silnego postanowienia, że gotowi jesteśmy za nim podążać. Nie chodzi o to, że Senat ma je stworzyć za obywateli, ale o to, że mógłby być gospodarzem takiego procesu – swoiście rozumianej nowej umowy społecznej. Żeby sprostać tej roli, Senat musi być zdolny do myślenia i działania w kategoriach szerszych i dłuższych – propaństwowych, ustrojowych i ponadkadencyjnych. Jak to osiągnąć?
Współpraca popłaca
Ten szalony pomysł w uproszczeniu polega na tym, żeby przygotowując się do wyborów do Senatu, partie opozycyjne wskazały swoich kandydatów w 50 okręgach (najpewniej w tych, w których liczą na wygraną), ale w przypadku pozostałych 50 okręgów zgodziły się na wyłonienie ich w całkiem innym trybie…
Pomysł nie jest całkiem nowy. Warto przypomnieć, że minimalna obecnie przewaga opozycji jest wynikiem tzw. paktu senackiego, w ramach którego partie opozycyjne zgodziły się w niektórych okręgach nie rywalizować ze sobą (nie wystawiać kontrkandydatów). Taka współpraca popłaca. Trzeba też pamiętać, że w kilku okręgach pojawili się poza tym kandydaci niezależni czy samorządowi i odnieśli sukces. Odnieśli go przede wszystkim w oparciu o swój własny wysiłek i własne zasoby.
Bez nowych wizji będziemy zakładnikami fatalizmu. Bardzo potrzebujemy stworzonej wspólnie opowieści o nas samych. Kolektywnego marzenia i silnego postanowienia, że gotowi jesteśmy za nimi podążać
Partie niełatwo oddają terytorium. Mają swoją logikę działania i trzeba to przyjąć do wiadomości. Pomyślałem jednak, że może uda się je skłonić do współdziałania w ambitnym planie zdobycia choćby części pozostałych 50 miejsc? Tak, tak – tych, które ma obecnie partia rządząca. Teoretycznie także i ona mogłaby chcieć dopuścić do grona kandydatów spoza swojego grona, ale po prostu w to nie wierzę. Po prostu nie. Natomiast z punktu widzenia opozycji opisany tu pomysł to w pewnym sensie operacja „bezkosztowa” – dotyczy miejsc, które do niej obecnie nie należą i raczej należeć nie będą. Bezkosztowa i jednocześnie potencjalnie bardzo korzystna. Dlatego łudzę się, że może choć część tego pomysłu zyska ich zainteresowanie. Bez nich się to nie uda.
Chodzi zatem o wyłonienie i zaproponowanie wyborcom ponadpartyjnej i pozapartyjnej 50-osobowej drużyny, która reprezentując różne kompetencje, różne sektory, gotowa będzie wspólnie przez cztery lata pracować na rzecz kraju. Wiem, jak zużyte jest pojęcie autorytetów i jak powszechne panuje przekonanie, że ich nie ma, ale z pewnością znajdzie się w Polsce 50 osób spełniających jednocześnie warunki najwyższych kompetencji, osobistej integralności, pracowitości i przywiązania do szerzej rozumianych wartości troski o dobro wspólne. Tacy ludzie istnieją, też o nich wiecie – ich osobiste przymioty kwalifikują ich do zajęcia miejsca w Senacie, ale jednocześnie znakomita większość z nich konsekwentnie wyklucza zapisanie się do partii lub startowanie z jej listy.
Wyzwaniem będzie raczej skłonienie ich do tego, aby jednorazowo zgodzili się na rodzaj 4-letniej służby publicznej, po której będą mogli wrócić do poprzednich zajęć. Myślę, że niektórym z nich trzeba wręcz zagwarantować, że byłaby to tylko pauza w ich dotychczasowej ścieżce, a nie początek partyjnej kariery. Z jakiegoś powodu nie chcieli jej robić dotychczas i tego nie zmienimy. Zresztą to, że nie walczyliby o drugą kadencję, może mieć bardzo dobroczynne skutki z punktu widzenia ich zaangażowania (chodzi o swoiście rozumianą wolność od konieczności „przypodobywania się” wyborcom). Znamy ten efekt, obserwując większą śmiałość prezydentów w drugiej (ostatniej) kadencji. To oczywiście nie może oznaczać zerwania kontraktu z wyborcami, ale raczej konieczność zbudowania go w inny sposób (np. poprzez uruchamianie szerokich procesów włączających obywateli w decyzje). Ich główną rolą nie będzie zatem „załatwianie” spraw dla mieszkańców okręgu. Drużyna obywatelsko-państwowa w Senacie powinna troszczyć się przede wszystkim o sprawy krajowe i ustrojowe.
Oznacza to, że trzeba szukać osób pochodzących spoza partii. To zresztą byłoby spójne z dość powszechnym oczekiwaniem, że dla uzyskania nowej jakości w polityce (motywowania nowych wyborców) należy znaleźć nowe postacie. Obecność takich osób wśród kandydatów być może skłoni pewną liczbę wyborców zniechęconych do list partyjnych, by uczestniczyli w wyborach. Nie muszę tłumaczyć, jak fundamentalne znaczenie dla ich wyników może mieć zmobilizowanie choćby niewielkiej grupy nowych wyborców. Dla niektórych z nich pojawienie się nowego pomysłu i nowego rodzaju kandydatów i kandydatek będzie powodem, żeby ruszyć się z domu. Warto spróbować.
Coś więcej niż kariera
Z kolei dla kandydujących musi być jasne, że w przypadku powodzenia w wyborach do Senatu czeka ich ciężka praca. To Senat „zadaniowy” – coś więcej niż „godne sprawowanie urzędu”. Właściwie w momencie kandydowania potencjalni przyszli senatorowie powinni mieć coś w rodzaju swojego pomysłu „na kadencję” – sprawy, którymi chcą się zająć. To ma być szczególny rodzaj obietnicy wyborczej, np. reforma służby zdrowia, naprawa systemu edukacji, transformacja energetyczna, realna reforma wymiaru sprawiedliwości, wzmocnienie ustrojowej pozycji samorządu, zbudowanie od nowa mediów publicznych, reforma ordynacji wyborczej, odbudowanie służby publicznej, polityka migracyjna. Tematów nie zabraknie.
Ostatecznie chodzi o to, aby w każdym okręgu ustalić kandydaturę jednej osoby, która ma największe szanse na uzyskanie mandatu, a jednocześnie spełnia możliwe najwyższe standardy wiedzy, roztropności, osobistej integralności i… wybieralności.
Ułożenie listy owych 50 osób wymaga szczególnego zmysłu kompozycji. Trzeba stworzyć rodzaj „bombonierki”. Niech składa się ona z różnorodnych osób, które działając łącznie, są w stanie przygotować przez cztery lata program kluczowych reform. Jeśli opozycja odniesie sukces w Sejmie, będzie można wdrażać je na bieżąco, jeśli nie – przygotuje się je na przyszłość. W takim „zestawie” powinno się znaleźć miejsce dla grupy wybitnych samorządowców, może kilku dyplomatów, ekonomistów, nauczycieli, prawników, nauczycieli, lekarzy, aktywistów. Kobiet i mężczyzn, młodszych i starszych, teoretyków i praktyków. Stworzyliby atrakcyjną ofertę dla wyborców, a to mogłoby w przypadku Senatu doprowadzić do uzyskania solidnej większości.
Bardzo ważne w tym planie jest to, że Senat zostaje wybrany w oparciu o jednomandatowe okręgi wyborcze. Taka ordynacja ma wiele wad (nieproporcjonalność), ale czasem okazują się zaletą – wynik może dawać czytelną przewagę. Czasem to powód do euforii – tak było we wspomnianym czerwcu 1989 r., kiedy okazało się, że przedstawiciele Komitetu Obywatelskiego wzięli 99 na 100 miejsc w Senacie. To jedno przegrane nie przypadło zresztą przedstawicielom starej władzy, ale dość kontrowersyjnej postaci – Henrykowi Stokłosie.
Kto wyłoni drużynę?
Wracamy pod Niespodziankę. Byłem wtedy w tłumie, który skakał z radości i z dumy. Byłem jednym z koordynatorów kampanii jako „podręczny” Henryka Wujca. Naiwnie uznałem, że wynik – prawie 100 procent – oddaje realną proporcję poparcia dla „Solidarności”. Sprawa była jednak nieco bardziej złożona. Przypomnijmy, że 1/3 obywateli w ogóle nie skorzystała wtedy z możliwości głosowania. W żadnym z okręgów Komitet Obywatelski nie uzyskał 99 proc. Najwyższy wynik (82 proc.) zdobyła Zofia Kuratowska, 58 proc. – Jarosław Kaczyński, 47 proc. – Jan Józef Lipski. W tych samych wyborach Aleksander Kwaśniewski uzyskał 38 proc., a Leszek Miller 20 proc. Oczywiście nie znaleźli się w Senacie. Innymi słowy istotna część wyborców została bez reprezentacji. To ku przestrodze entuzjastów JOW…
Nie zmienia to faktu, że właśnie taka ordynacja pozwala marzyć o wyrazistym werdykcie, a właśnie taki, przesądzający wynik, jest bardzo potrzebny. Zwycięstwo „ledwo, ledwo” będzie niebezpieczną pożywką dla każdej ze stron, która (w przypadku porażki) zechce podważyć legalność wyborów. A taki spór w Polsce podzielonej na pół to recepta na potężny konflikt o niewyobrażalnie groźnych konsekwencjach.
Teraz najtrudniejsze. Jak wyłonić osoby, które ostatecznie kandydowałyby do Senatu? 30 lat temu była to w dużej mierze robota Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, ale dzisiaj oczywiście nie da się tego tak zrobić. Zasadniczym zagadnieniem jest ustalenie, kto ma prawo „inwestytury”. Trzeba zebrać różne instytucje, które sympatyzują z pomysłem Senatu, w tym partie, środowiska samorządowe, organizacje, ruchy. Wierzę, że można stworzyć taką „drużynę”.
Konieczne jest uznanie jakiejś kwotowej konstrukcji. Może trzeba o tym pomyśleć niejako kurialnie. Pozwolić np. poszczególnym środowiskom zaproponować kandydatów (dla przykładu: przedstawiciele samorządu, środowiska związane przez ostatnie lata z ochroną praworządności, kręgi zabiegające realnie o jakość edukacji w Polsce, obrońcy klimatu itd.) Może to one powinny mieć możliwość nominowania kandydatów w oparciu o sposób, jaki sami uznają za stosowny. A można i trzeba proces ten wzbogacić o proces konsultacji z lokalnymi środowiskami – w końcu będą startować z poszczególnych okręgów.
Jeśli spojrzymy na mapę okręgów, trzeba starać się, na ile to możliwe, szukać kandydatów, którzy reprezentują opisane wyżej warunki i jednocześnie pochodzą z danego okręgu. Pewnie jednak w niektórych przypadkach roztropne będzie umieszczenie na liście kogoś, kto nie jest mieszkańcem okręgu. W żadnym wypadku nie może się to stać z pominięciem lokalnych środowisk. Powinny one uczestniczyć w tej decyzji – np. zaprosić do siebie kandydatów, których gotowi byliby niejako uznać za własnych. Można też rozważyć jakąś formę lokalnych prawyborów – tak jak zrobili to Węgrzy. To tam kilka miesięcy temu w oddolnie zorganizowanych prawyborach wzięło udział ponad 800 tys. osób.
Kandydaci w każdym wypadku powinni być dostępni dla lokalnych wyborców (poznać ich i dać szansę na bycie poznanymi). Ważne, żeby ostatecznie (podobnie jak w 1989 r.) w jednym okręgu wystawiać tylko jednego kandydata. Nie ma teraz „takiego Wałęsy”, którego towarzystwo na zdjęciu gwarantuje wygraną, ale jego rolę musi przejąć jakaś instytucja czy koalicja bądź wiarygodny mechanizm, w którym zostali wyłonieni. To, co opisuję, stanowi bardzo wstępne pomysły – trzeba je dopracować albo zaproponować inne. Wierzę jednak, że istnieją.
Współdziałanie w praktyce
Na koniec kto wie, czy nie najważniejsze – bo to warunek sukcesu. Skoro chodzi o osoby niejako nowe, to nie będą one miały za sobą sztabów i funduszy. Ktoś musi wykonać dla nich pracę: rozwiesić plakaty, roznieść ulotki, wspierać w mediach społecznościowych itd. Bardzo odważne, ale realne jest założenie, że taką robotę zechcą dla nich wykonywać przedstawiciele środowisk, z których kandydaci pochodzą, ale – co trudniejsze – również inni uczestnicy tego „obywatelskiego paktu senackiego”: organizacje społeczne czy ruchy obywatelskie. I to nie tylko wtedy, kiedy kandydat lub kandydatka pochodzą w danym okręgu z ich grona.
Gdzieś w Polsce może będzie startował ktoś, kto jest związany z edukacją, ale pracować na niego powinny także osoby np. związane z ochroną środowiska. Dlaczego? Dlatego, że w innym miejscu ludzie od edukacji będą nosić ulotki dla tych od ochrony środowiska.
Szczególne znaczenie będzie miało też zaangażowanie partii politycznych. Czy można wyobrazić sobie cud polegający na tym, że ich lokalne struktury partyjne zechcą realnie (wspólnie) wspierać osobę kandydata lub kandydatki, która nie jest ich członkiem lub członkinią? Nie dowiemy się, jeśli nie spróbujemy. Warto. Jeszcze raz zróbmy sobie… niespodziankę.
Przeczytaj też analizę Jakuba Wygnańskiego: Inny pomysł na demokrację
Bajki z mchu i paproci. Nie ma ludzi apolitycznych. Nawet autor tekstu jasno sugeruje swoje sympatie. Nikt nie będzie inwestował czasu i pieniędzy w kandydatów apolitycznych tylko po to, żeby potem objawili swoje orientacje. Jedyną drogą uzdrowienia polityki jest większe zaangażowanie ludzi w wybór kandydata z partii już istniejącej. Nie głosowanie na pierwszego z listy. Tu ludzie popełniają błąd, bo zwykle listy wypełniają ciekawsi ludzie niż ci z 1.
Panie Jakubie Wygański. W 2015 Andrzej Duda miał przeciw sobie telewizyjne media, w dodatku i te państwowe i te prywatne. A i tak wygrał. i nie potrzebował łasi obiektywizmu TVP. Proszę pana o zwykłą uczciwość w komentowaniu rzeczywistości.
W pelni sie z Panem zgadzam, Okragly Stol przestal rzadzic stad to wycie i represje wobec biskupow i ksiezy, za PO wystawili pomnik ks. Jankowskiemu, za PiSu go zburzyli, wtedy nikomu ks. ankowski nie przeszkadzal, choc tajemnica poliszynela byly jego preferencje. Trzeba wybory wygrac, po to sa wlasnie wybory, suweren decyduje, o tym autor zapomina.
Marzy mi sie jeszcze jedno, zeby Senat byl zbiorem zon Cezara, ludzi bez skazy, ludzi uczciwych, moralnie i etycznie bedacych wzorami do nasladowania. Szkoda te Pan te strony nie poruszyl. Niebylo by to wygodne, rozumiem.