Niedziela Zesłania to przede wszystkim przypomnienie, że Duch Święty jest wobec naszych wyborów bezbronny. Bez przyjęcia Go zostajemy w grobie i w lęku, „przy drzwiach zamkniętych”.
Dzień Zielonych Świąt może być dziwnym przypomnieniem dla tych, którzy trwają zawieszeni między wiarą a niewiarą. Trudno przychodzą słowa modlitwy, gdy ona okazuje się próbą cierpliwości. Dobrze chyba mimo wszystko próbować – także w świecie, w którym o wiarę coraz trudniej. Zamknięci w kościołach zazwyczaj radośnie egzaltowani albo – dla odmiany – posępni posiadacze prawdy nie bardzo chcą służyć pomocą. Ich wiara nie przyjmuje do wiadomości zwątpienia, rozczarowania Bogiem i niewiary w strefie poza kościelnymi bramami. Nieuchronnie pojawia się podejrzenie, że to świat, w którym niechciany Bóg przegrywa swoje ogłoszone dwa tysiące lat temu zwycięstwo.
Nieraz bardzo ciężko w tym świecie znaleźć dziś choćby ślad Jego królestwa. Oczywiście, dobro się wydarza (podobnie jak zło). Dzieje się tak jednak często mimo Boga, aczkolwiek wielu z nas wciąż jeszcze wyczekuje lepszego świata. Nie myślimy przy tym o żadnym mesjaszu czy zwycięskim królu. Uciekamy od myśli o zbawieniu i Bogu ocalającym, ratującym i uzdrawiającym. Ma nam za wszystko wystarczyć ateistyczna nadzieja.
Przeklinamy Wszechmogącego i jednocześnie cierpimy opuszczeni przez Niego. Dlaczego tak dziwny musi by nasz związek (o ile jest jakiś) z Bogiem, który opuścił umierającego Jezusa?
Nie chcemy uznać, że wbrew ucieczkowym strategiom taka nadzieja zawiera w sobie mocno niechcianą przez nas treść. I dopiero w chwilach ostrego widzenia staje się jasne, że: „jeżeli […] sens rzeczy spoczywa w przyszłości mesjańskiej, jeżeli tylko z tej przyszłości wszystkie rzeczy czerpią światło i konsystencję, pozostając aż do nastania tego czasu prowizoryczne i bezkształtne, zawieszone nad otchłanią, to brak nadejścia królestwa Boga pociąga za sobą zanik wszelkiego sensu. Wiara spogląda na to wszystko z punktu widzenia, który mógłby nigdy nie zaistnieć. Wszystko mogłoby kontynuować swe istnienie w indyferencji i nieokreśloności, które znamy, i jedynie coraz bardziej zapominać o Bogu i oddalać się od Tego, który wszystko stworzył, zatracając powoli jakiekolwiek oczekiwania i perspektywy, wegetując w przestrzeni, w której istnienie i rozpad rzeczy, torturowanie dziecka i czułe troszczenie się o nie stają się niemalże tym samym, tak że coraz trudniej odróżnić je od siebie” (Sergio Quinzio, „Przegrana Boga”, tł. Maciej Bielawski – dalsze cytaty z tej książki podane są w tym samym tłumaczeniu).
Nie ma w nas zgody na indyferencję, obojętność na cierpienie, o których mowa powyżej? Uczymy się coraz lepiej uśmierzać ból, a przecież wiemy dobrze, że boleć nie przestaje. Za tym, co uśmierzone, niemal natychmiast (choćbyśmy widzieli w tym tylko bezsensowny przypadek), zjawia się coś, czego uśmierzyć nie potrafimy. I trudno, byśmy nie tęsknili do wyzwolenia z takiej niemożności, mimo że staramy się godzić z objawianą nam nieustannie tu prawdą, iż takie wyzwolenie jest mrzonką. Wszechmogący Bóg rozczarował nas wiele razy tak mocno, że możemy już ufać tylko nadziei bez Niego? Ta nadzieja bywa heroiczna, ale jej niewystarczalność poraża nie mniej niż modlitwa, na której odpowiedzią wydaje się jedynie głucha cisza.
Ja jednak dziś nie wiem, czy cisza wiary jest naprawdę głucha. Nieustannie też spotykam ludzi, których dotyka podobna niewiedza. Oni też, jak pod koniec swego życia wyznawał w swym „Traktacie teologicznym” Czesław Miłosz, jednego dnia wierzą, drugiego nie. Dlatego wraz z nimi (i poetą) próbuję się modlić w Niedzielę Zesłania:
Przyjdź, Duchu Święty,
zginając (albo nie zginając) trawy,
ukazując się (albo nie) nad głową,
językiem płomienia, […]
Jestem człowiek tylko, więc potrzebuje widzialnych znaków,
nużę się prędko budowaniem schodów abstrakcji.
Prosiłem nie raz, wiesz sam, żeby figura w kościele
podniosła na mnie rękę, raz jeden, jedyny.
Ale rozumiem, że znaki mogą być tylko ludzkie.
Zbudź więc jednego człowieka gdziekolwiek na ziemi
(nie mnie, bo jednak znam, co przyzwoitość)
i pozwól, abym patrząc na niego podziwiać mógł Ciebie.
(„Veni Creator”)
Modlę się zatem, przyzywam Ducha i pytam, kto jest dla mnie ów „jeden człowiek wzbudzony gdziekolwiek na ziemi”? Odpowiedzią jest cisza Nieobecnego, ale w tej ciszy odzywa się ten, o którego wzbudzenie modlę się razem z Miłoszem (i chyba wciąż z wieloma innymi), abym patrząc na niego mógł podziwiać Ducha.
Negacja będąca przyzywaniem
Spotkałem go. To człowiek, który mówi do mnie właściwie to samo, co w pierwotnym zakończeniu Ewangelii według św. Marka oznajmia przybyłym do grobu Jezusa kobietom tajemniczy (najpewniej ubrany w Jezusowy skrwawiony całun) młodzieniec.
Czytamy w tekście Markowej „dobrej nowiny”, że kobiety „weszły do grobu i ujrzały mężczyznę siedzącego po prawej stronie, ubranego w białą szatę; i bardzo się przestraszyły. Lecz on rzekł do nich: «Nie bójcie się! Szukacie Jezusa z Nazaretu, ukrzyżowanego; powstał, nie ma Go tu. Oto miejsce, gdzie Go złożyli. Lecz idźcie, powiedzcie Jego uczniom i Piotrowi: Idzie przed wami do Galilei, tam Go ujrzycie, jak wam powiedział». One wyszły i uciekły od grobu; ogarnęło je bowiem zdumienie i przestrach. Nikomu też nic nie oznajmiły, bo się bały” (Mk 16,5–8).
Na kartach Nowego Testamentu ów tajemniczy młodzieniec (po grecku neaniskos) w opowieści o tym, co przytrafiło się później uczniom, którzy uwierzyli w powstałego z martwych Jezusa, nie pojawia się już więcej. Nie wiemy zatem, co się zadziało z tym, który jako pierwszy wskazał pustkę po martwym Bogu, nakazując innym wyjście z tej grobowej pustki.
Kobiety wyszły, ale mimo skierowanej rady neaniskosa „nie bójcie się”, wciąż trwały w przerażeniu i strachu. Ich lękowi nie trzeba się dziwić. W końcu samo Pismo mówi, że „straszną jest rzeczą wpaść w ręce Boga żyjącego” (Hbr 10,31), nawet jeśli ów żyjący Bóg był już kimś innym od wszechmogącego Boga – najwyżej stojącego w czczonej przez filozofów piramidzie „bytów”, który wedle swego kaprysu spełniał bądź nie nasze pobożne życzenia i mniej pobożne zachcianki. Ostatecznie, jak celnie notuje Quinzio, „po przyjęciu ludzkiego ciała Jezusa z Nazaretu Bóg nie jest tym samym Bogiem, którym był wcześniej. Cierpienie i śmierć na krzyżu wyryły na Nim nieusuwalne znamię. Cierpienia Go «udoskonaliły» (Hbr 2,10) doprowadzając do doskonałości, której «byt» nie zna. Trzy dni spędzone w grobie nie są jedynie nawiasem, który się w prosty sposób zamyka, aby wszystko w Bogu mogło powrócić do pierwotnego stanu. Jeżeli tak się myśli, nie bierze się krzyża poważnie”.
Jak jednak brać krzyż „poważnie” i jednocześnie wychodzić z pustego grobu na spotkanie z „żyjącym Bogiem”? Ewangeliczny neaniskos nie udał się razem z przestraszonymi kobietami do Piotra i innych uczniów Jezusa. Dlaczego? Czy pozostał w grobie, bo nie potrafił zaufać „żyjącemu Bogu” w świecie, który nawet po zmartwychwstaniu jest wciąż nieodpartym dowodem na nieskuteczność (a zatem nieistnienie) zbawienia? A może postanowił czekać na ponowne przyjście Tego, który ze śmiertelnej, pełnej najprawdziwszego ludzkiego lęku pustki uszedł, by ocalić choćby cząstkę stworzeń powołanych przezeń „na początku” do życia?
Wyobrażam sobie, że i wtedy, i dziś ów tajemniczy młodzieniec okryty w całun Bożej śmierci mówi słowami, jakie zapisał w poruszających wersetach Leopold Staff:
[…]
Patrzę ze zgrozą i rozpaczą
W przerażający cud wszechświata.
Pod nieskończonych nieb otchłanią
Ziemia w zniszczeniu i rozbiciu.
Nie bluźni tylko ten, kto widział
Światło niebieskie raz w swym życiu.
O, miłosierdzie! Błyskawico!
Rozdzierający noc promieniu!
Przyzywać ciebie nie przestanę,
Póki nie zbudzisz łez w kamieniu,
Choćbym w ciemności wieczność całą,
Bez snu, nadziei i obrońcy,
Tak czekać miał, zwrócony twarzą
Ku gwieździe nigdy nie wschodzącej.
(„Nad ziemią noc”)
Neaniskos, który czeka na „nigdy nie wschodzącą gwiazdę” wybiera los bez spotkania z „żyjącym Bogiem”. A wie przecież, że ten Bóg „umarł – zgodnie z Pismem – za nasze grzechy, że został pogrzebany”. Wie także, że „zmartwychwstał trzeciego dnia, zgodnie z Pismem” (1Kor 15,4). Mimo to ciągle nie zyskał ufności, która pozwalałaby mu wierzyć. Być może w ten właśnie sposób próbuje się pozbyć dawnych złudzeń o wszechmogącym Bogu i „cudzie wszechświata”, które przez tę wszechmocną instancję został stworzony. Złudzenia przynoszą przerażającą ciszę zwątpienia tych, którzy przez wszechmoc z wysoka zostali opuszczeni.
Neaniskos, którego spotkałem w pustym grobie martwego Boga, mówi mi, że przez lata wołał do Niego – dziecięco pewny, że był wysłuchiwany. „Ocalił na pewien czas od śmierci mojego umierającego psa. A potem widziałem, jak nie chciał ocalić od choroby i dać uzdrowienia mojej matce, a ufającego Mu bezgranicznie brata bez pardonu wydał śmierci. Nic to. Tylu innych spotkały takie albo jeszcze gorsze rzeczy. Wszechmocny Bóg, który zbawia? Nie będę przeciw Niemu bluźnił, ale nie potrafię Mu ufać ani uwierzyć opowieści o Nim, więc lepiej odrzucić wszystko, co składa się na tę niby zbawczą opowieść. Albo prawie wszystko. Niech chcę Boga. Niech Go już nie będzie”.
Słucham mojego młodego przyjaciela i czuję ból, do którego on sam nie do końca chce się przyznać („jest przecież tylu, co mają ciężej”). Dlaczego mimo swojego cierpienia nie chce i nie umie przeciw Bogu bluźnić, choć odrzuca Go i tym samym przeklina Jego „miłującą wszechmoc? Może zobaczył „światło niebieskie raz w swym życiu”?
Pisze Quinzio: „Słowa, za pomocą których, po długim okresie ich nadużywania, musimy dzisiaj mówić o Bogu, jakby był On przedmiotem zawłaszczonym i opanowanym przez nasz umysł – ponieważ Bóg za długo już do nas nie przemawia, a nam brakuje mocy przyzywania Go i czynimy to najwyżej przez śmierć – są być może przekleństwem. Czy jednak nie jest zbliżony do przekleństwa krzyk Ukrzyżowanego: «Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił»?”.
Przeklinamy Wszechmogącego i jednocześnie cierpimy opuszczeni przez Niego? Dlatego tak dziwny musi by nasz związek (o ile jest jakiś) z Bogiem, który opuścił umierającego Jezusa? To negacja będąca jednocześnie przyzywaniem. Próba ostatecznego odwrócenia się od Niego, która niespodzianie zamienia się czasem w modlitwę do Nieobecnego. Czy nie odsłania się w tym pragnienie zjednoczenia z Tym, od którego próbujemy uciec? Nie widzimy w Nim już co prawda ani miłości, ani życia. Jedynie opuszczenie, jakiego w ostatniej chwili przed śmiercią doświadczył Jezus po to, by nam oddać, jak zaświadcza Ewangelia Janowa, swojego Ducha (por. J 19,30).
Czy musi zaskakiwać, że tak trudna do przyjęcia okazuje się dla nas unio mystica, w które nie pełnia życia się objawia, ale opuszczenie? Bo, jak zauważa Quinzio, „jesteśmy jednak zjednoczeni z Bogiem w zupełnie innym sensie. W tym, że wraz z Duchem, który jest w nas, umieramy. Podczas gdy Bóg «przegrany» i «zwyciężony» zsunął się z krzyża jako nieużyteczny i zapomniany kawałek ciała, my wraz z naszą wiarą wstępujemy na krzyż, toczymy ostatnią bitwę, konamy i wołamy «Eli, Eli, lama sabachtani?». Tak – o to prosimy, wołając – dopiero wtedy wypełni się to, czego zabrakło cierpieniom Chrystusa (Kol 1,24) i dokona się ostateczny, radykalny zwrot. Nasza ofiara przyniesie życie, Bóg zmartwychwstanie. Musimy doskonale kochać Boga, który się nam ofiarował i oczekuje od nas zbawienia. Za bardzo jednak nas unieszczęśliwił, rozczarował, zmęczył, abyśmy mogli to czynić”.
Oto dlaczego mój młody przyjaciel, neaniskos, nie wychodzi z pustego grobu po martwym Bogu. Najpewniej czeka, aż w grobowej jamie Żyjący, którego „tu nie ma”, wzbudzi łzy w kamieniu.
Takie czekanie jest podobne do tego, które stało się udziałem geometry K. w „Zamku” Franza Kafki. Chciałby się osiedlić w wiosce u podnóża kasztelu – tzn. zamieszkać pełnoprawnie w świecie, który został ponoć, co wiemy z Księgi Rodzaju, stworzony jako „bardzo dobry”. To jednak okazuje się niemożliwe bez zamkowego pozwolenia z wysoka. Ono nigdy nie nadchodzi. Próby dostania się do zamku spełzają niczym. Ta quasi-boska rzeczywistość pozostaje niedostępna – czyni z K. bezdomnego.
Cóż z tego, że ów biedny człowiek deklaruje: „nie chcę żadnej łaski od zamku, lecz jedynie tego, co mi się należy”. Zgoda na bycia w dobrym świecie nie nadchodzi jednak „z góry”. Próbą zagłuszenia poczucia bezdomności staje się miłość K. do Friedy, ale okazuje się, że miłość, która ma zastąpić pozwolenie na nasze osadzeniu się w dobru i szczęściu, musi zakończyć się zdradą. Jeśli Kafka miał trafną intuicję, to trzeba stwierdzić, że unio mystica nigdy nie może się wydarzyć do końca nawet w najgłębszej relacji miłosnej z drugim człowiekiem.
Życie ma prawdziwie mocny sens tylko w śmierci. Ta prawda, choć zapomina o tym wielu chrześcijan naiwnie łaknących zmartwychwstania bez śmierci, nieustannie wybrzmiewa na kartach Nowego Testamentu
Co może jednak uczynić ten, który nie otrzymuje pozwolenia na wyjście z grobu do świata? Ma przecież zaświadczać o triumfie życia, a świat poza grobem, nawet jeśli ukazuje się w nim Żyjący, który był Umarły (por. Ap 1,18), to ostatecznie domena przegranego Boga. Neaniskos nie potrafi z ufnością szukać i spotykać Żyjącego w takim świecie. Woli już szeptać z przekonaniem:
Błogosławiona jest ta ziemia,
Gdzie Bóg urodził się i zmarł.
(Leopold Staff, „Tak. Bóg opuścił ziemię…”)
Jedyne antidotum
Zastanawia mnie, czy przynajmniej jedna z kobiet, którym neaniskos nakazał wyjść z pustego grobu, nie wróciła do tamtej opuszczonej pustki z powrotem? Może była nią Maria Magdalena, która – podobnie jak ów tajemniczy młodzieniec – znika z historii opowiedzianej w Nowym Testamencie natychmiast po proklamacji Zmartwychwstania? Ona zobaczyła jednak, jak zaświadcza Ewangelia Janowa, Żyjącego w cmentarnym ogrodzie. (Inaczej niż Weronika, która została z krwawym wizerunkiem utraconego Boga. Może zresztą doświadczenie tych kobiet jest tak naprawdę tożsame – i od wieków powtarzamy je wszyscy, którzy próbujemy uwierzyć).
Miłosz nakreślił przejmujący zapis duchowej pamięci, którą zostawiła nam w spadku Maria z Magdali. Nie ma on wiele wspólnego z ustaleniami współczesnych egzegetów (cóż, historia nie zawsze pozostaje w zgodzie z archetypami ludzkiej egzystencji). Widzę w tym wierszu zapis powrotu Marii ze świata do pustego grobu, gdzie po raz kolejny spotyka się ze zjednoczonym z Duchem umarłego Boga neaniskosem, który nie potrafił zaufać przegranemu Żyjącemu:
Przed Marią Magdaleną bieleje w półmroku
Czaszka, świeca dogasa. Który z jej kochanków
Jest tą wyschniętą kością, nie próbuje nigdy zgadnąć.
Zostaje tak, rozmyśla wiek jeden i drugi.
Piasek usnął w klepsydrze, ponieważ widziała
I czuła na ramieniu dotyk Jego ręki,
Wtedy, kiedy o świcie krzyknęła: „Rabboni!”.
A ja zbieram sny czaszki, bo to ja nią jestem,
Gwałtowny rozkochany, cierpiący w ogrodach
Pod ciemnym oknem, niepewny, czy dla mnie
I dla nikogo więcej sekret jej rozkoszy.
Upojenia, przysięgi. Mało z nich pamięta.
I tylko tamta chwila trwa, nieodwołana,
Kiedy prawie że była już po drugiej stronie.
(„Czaszka”)
Myślę, kogo dziś spotkałaby Maria Magdalena powracająca do pustego grobu. Czy tylko wyschnięte kości człowieka, który ongiś powiedział jej o nieobecności Zmartwychwstałego? A może tuż przy grobie zagadnąłby ją filozof kontemplujący „wieczne życie” – w kolejnych, przemijających – włącznie z nim – postaciach? Opowiedziałby jej o Jezusie, który nie zmartwychwstał, lecz który – przez transgresję – objawić się może jako pełnia życia w każdym z nas. „Lucyferycznie” i „niechrystusowo”. Nie sądzę, by Maria mu uwierzyła. Raczej przekazałaby filozofowi słowa, jakie kilka lat przed śmiercią zapisał Tadeusz Różewicz:
życie ma sens tylko dlatego
że musimy umierać
życie wieczne
życie bez końca
jest byciem bez sensu
światłem bez cienia
echem bez głosu
(„ostatnia rozmowa”)
Życie ma prawdziwie mocny sens tylko w śmierci. Ta prawda, choć zapomina o tym wielu chrześcijan naiwnie łaknących zmartwychwstania bez śmierci, nieustannie wybrzmiewa na kartach Nowego Testamentu. Nie przypadkiem św. Paweł pisał, że „nosimy nieustannie w ciele naszym konanie Jezusa, aby życie Jezusa objawiło się w naszym ciele. Ciągle bowiem jesteśmy wydawani na śmierć z powodu Jezusa, aby życie Jezusa objawiło się w naszym śmiertelnym ciele” (2 Kor 4, 10-11). W ten sposób każdy, kto zamierza wyjść ku Żyjącemu, jest krzyżowany w ukrzyżowanym już świecie (por. Gal 6,14).
Śmierć Boga uobecnia się w każdym z nas, po to by możliwe się stało zmartwychwstanie. Jak? Czy nie są to właśnie męczące schody abstrakcji, na którą jedynym antidotum staje się rozpaczliwa modlitwa przyzywania Ducha? Różewicz, który szydził z abstrakcyjnych dyskursów i przyznawał się zarówno do ateizmu, jak i do wątpienia w ateizm, napisał kiedyś odważnie (w wierszu z incipitem „Dostojewski mówił”):
narodziny życie śmierć
zmartwychwstanie Jezusa
są wielkim skandalem
we wszechświecie
bez Jezusa
nasza mała ziemia
jest pozbawiona wagi
ten Człowiek
syn boży
jeśli umarł
zmartwychwstaje
o świcie każdego dnia
w każdym
kto go naśladuje
Czy składając takie wyznanie poeta nie szydził z pragnących życiowej transgresji poza śmiercią i zmartwychwstanie, wielbiących „wieczność życia” lucyferycznych filozofów? A może raczej współczuł wszystkim tym, którzy pozostając w grobie, ogłaszają możliwość wyjścia z pustki, choć jednocześnie nie są w stanie zaufać Żyjącemu Bogu, który po swej śmierci stał się innym Bogiem? Może jednak ci właśnie chcą być bardzo posłuszni prawdzie, skoro Jezus ogołacając z boskości samego, jak zapisał św. Paweł, stał się posłuszny aż do śmierci na krzyżu (por. Flp 2,8)? W ten sposób objawia się w nich „posłuszeństwo trupa”, jak określił ostateczne opuszczenie Syna przez Boga św. Franciszek z Asyżu. Czy tacy świadkowie losu Jezusa nie są przypadkiem najważniejszymi jego naśladowcami? Ową zapowiadaną przez proroków „resztą Izraela”, która da początek nowej ziemi i nowemu niebu?
Zauważa Sergio Quinzio: „To tak, jakby «resztka Boga» nadal «żyła w agonii», opuszczona wraz z Jego życiem i bóstwem. Idąc po linii myśli biblijnej, która nie oddziela «duszy» od «ciała» jako dwóch pierwiastków istniejących osobno – w «resztce Boga» pozostaje jeszcze ostatek życia, jak w kimś, kto przed chwilą umarł. Izraelski pisarz Amos Oz powiedział, że Izrael jest żywy tak jak trup, któremu jeszcze przez pewien czas po śmierci rosną włosy i paznokcie. Owa «resztka Boga» jest wzorcem dla «reszty Izraela», o której mówią prorocy, oraz «reszty wiary», która gaśnie w historii tego świata (Łk 18,8). Nawiązując do tego zwrotu, należy powiedzieć, że «resztka Boga» została w nas złożona wraz z darem Ducha Świętego, który według Ewangelii św. Jana został nam dany w mroczny dzień Zmartwychwstania Jezusa (J 20,22)”.
Duch, którego Jezus przekazał zalęknionym, gdzie, jak wiadomo, „drzwi były zamknięte” (J 20,19), miał ich uzdolnić przede wszystkim do jednego. Zmartwychwstały powiedział bowiem: „Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane” (J 20,22-23). Nagle „posłuszne trupy”, które mogłyby być już na zawsze niezdolnymi do wiary zombie – wyschniętymi kośćmi, którym nieuchronnym losem jest, nawet w imię miłości do Magdaleny czy Weroniki, pozostanie na zawsze w grobie – stają się obecnością Nieobecnego. Dzięki temu darowi przekazanemu im przez Żyjącego, który był Umarły, dokonuje się także odkupienie samego Boga.
Nie przypadkiem bowiem, jak twierdzi Quinzio, „według tradycji żydowskiej, Szechina Boga, Jego «chwała», znajduje się na wygnaniu wraz z Jego ludem, gdyż została mu wyrwana i nawet jeżeli ona sama jest Bogiem, potrzebuje odkupienia. […] Duch Święty, który przez tradycję chrześcijańską został uznany za trzecią Osobę Trójcy Przenajświętszej, mieszka w nas (Rz 8,26), będąc zadatkiem i pragnieniem zmartwychwstania. […] Duchowi Boga, który jest w nas – tchnieniu, wiatrowi, który «wieje kędy chce» (J 3,8) – jest od tej chwili wszystko powierzone. […] Tragedia nas, wierzących, jest tragedią Ducha Świętego złożonego w nas. Na skutek długotrwałego doświadczenia wiemy, że jesteśmy niczym, a jednak naprawdę spoczywają w nas pierwociny Ducha, które tęsknią za pełnią zbiorów, których są źródłem”.
Nadzieja na wyjście
Niedziela Zesłania to przede wszystkim przypomnienie, że Duch – Bóg żyjący w nas po swej śmierci i opuszczeniu przez Boga – jest wobec naszych wyborów bezbronny. Bez przyjęcia Go zostajemy w grobie i w lęku, „przy drzwiach zamkniętych”. Tęsknimy za pełnią życia, ale nie potrafimy zaufać, że i dla nas jest ona możliwa. Bywamy świadkami łaski, ale boimy się wyjść z darem do innych, bo rozpoznajemy siebie jako bezdomnych w świecie, w którym od wieków miłujący Bóg ponosi klęskę (bo nie umiemy o miłości myśleć inaczej jak o wszechmocy). Czujemy tylko, że „zamek na górze” stanowi dla nas zagrożenie. Kochamy, ale ostatecznie po to tylko, by zdradzić. Następnie myślimy, że ta zdrada nie zostanie nam wybaczona. I nie potrafimy przyjąć daru, który powierza się nam – jako wiarę – w zaufaniu.
Będąc w takiej kondycji, wolimy nie pamiętać, że, jak konstatuje Quinzio, „jednak dla wiary, jakkolwiek długo trwa [mimo odwiecznych klęsk miłującego Boga w świecie], istnieje sens i różnica między cierpieniem i radością, między śmiercią i życiem. O ile dla kogoś, kto myśli o rzeczach w kategoriach bytu i jego wiecznego logosu, to, co istniało, może przestać istnieć i dlatego też to, co istnieje, tak naprawdę jest jedynie cieniem rzeczywistości, czystym przypadkiem i złudzeniem, o tyle dla wiary, przez cały okres jej trwania, tkliwość, miłosierdzie, nadzieja zbawienia, nawet jeżeli byłyby wystawione na niepowodzenie, posiadają sens w najwyższym stopniu. Człowiek wierzący właśnie tak ich doświadcza i uważa je, według języka św. Pawła (2Kor 5,5; Ef 1,13-14) za pierwociny, zadatek, antycypację i prawdziwą obecność, nawet gdy jest tylko zaczątkiem, rzeczywistości eschatologicznej. «Wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy» (Hbr 11,1). Człowiek wierzący dzisiaj przeżywa jako coś niemożliwego to, czego mimo wszystko rzeczywiście doświadcza”.
Niedziela Zesłania to nadzieja na wyjście z grobu z neaniskosem, a także z sali o drzwiach zamkniętych z zalęknionymi, by obdarzać się nawzajem zaufaniem i przebaczeniem. Mimo wojny, cierpienia, śmierci i wszystkich innych przegranych Boga w naszym wciąż bezdomnym świecie.
Przyzywajmy dziś Ducha, byśmy na drodze mogli spotkać tych, którzy zostali przez Niego obdarowani. Dziękujmy za tych, którzy już nas tym darem obdarzają, byśmy w nich mogli Go podziwiać. Prośmy, byśmy mogli przyjąć dar i sami dzielić sie nim z innymi. Prośmy, nawet jeśli się nam zdaje, że nie umiemy się już modlić:
Przybądź, Duchu Święty,
I ześlij z niebiosów
Promień Twego światła. […]
Bez Twojego bóstwa
Nie ma nic w człowieku,
Nie ma nic bez szkody.
Obmyj to, co brudne,
Zroś to, co jest oschłe,
Ulecz, co zranione. […]
(tł. Leopold Staff)
Przeczytaj też: Skoro raz jeden uwierzyłem, to czy mogę powiedzieć o sobie, że jestem niewierzący?
Ateistyczna nadzieja, czyli co? Polecam w tym kontekście „Everything Is F*cked. A Book About Hope” Mark’a Manson’a, gdzie, m.in., nadzieja jest ukazywana jako siła popychająca nas do bierności. W świetle niniejszego tekstu – do czekania nadejścia Tego, Który Objawi Nam Sens. Nie przyjdzie i nie objawi.
Ten grób, jak zresztą wiele innych, był pusty od samego początku. Albo inaczej – dzisiaj Maria Magdalena zaglądnąwszy do grobu zobaczyłaby stertę pomarłych nadziei, z tego i „innych” światów. Lepiej dla neaniskos gdyby ruszył się spod grobu i sam stworzył jakąś unio – ale bez całej tej mystica, która tylko zaciemnia obraz.
Aha, i „[…] brak nadejścia królestwa Boga pociąga za sobą zanik wszelkiego sensu”. W tym świecie pozbawionym sensu jest aż nadto „sensów”, problem w tym, że wiele z nich nie ma sensu. Rację miał Nietzsche każąc swemu Zaratusztrcie oznajmić śmierć Boga – i pogonić też swoich uczniów przy okazji, bo gotowi sobie jeszcze ulepić nowego.
Z kolei K. usłyszałby od dziecka z pierwszego Matrixa: nie ma żadnego zamku. Wtedy mógłby spróbować uczynić coś, co sprawi, że to nie będzie najgorszy z możliwych światów. Przede wszystkim dla innych – nie tylko ludzi. I w tym może jest jakieś objawienie.
Proszę zatem próbować czynić, by nie był to najgorszy z możliwych światów. Życzę, że nie zostanie Pan ze stertą pomarłych nadziei. W tym eseju, w całym chrześcijaństwie, jest jednak nie tylko perspektywa ze wspomnianej przez Pana sterty. Jako „hypostasis” dóbr, których nie widzimy, jest ona wcale dobrym horyzontem dla czynienia jakieś dobra, by nie był to najgorszy z możliwych światów. Jak się nie ma takiego horyzontu, zawsze ląduje się na stercie. Niestety.
Dziękuję pięknie za odpowiedź. Proszę nie zakładać, że nie mam takiego horyzontu. Chcę tylko zwrócić uwagę, że istnieją narzędzia radykalnie odmienne od chrześcijaństwa, dzięki którym taki horyzont można nakreślić. Np. jest duża siła wyzwalająca w nihilizmie, ale pojęcie to jest w naszym kręgu kulturowym traktowane jako obelga. Niesłusznie i wszystkim polecam np. „Nihilism” autorstwa Nolen’a Gertz’a dla większej klarowności pojęciowej.
Są też narzędzia, których chrześcijaństwo nie jest w stanie ani wypracować, ani przyjąć. Proszę pomyśleć o weganizmie jako systemie aksjologicznym i etycznym. Jak to ma się do „czyńcie sobie ziemię poddaną”? Bo dla innych gatunków to jest najgorszy z możliwych światów, holokaust 24/7 (dla przypomnienia, 70 miliardów zwierząt corocznie ginie w hodowlach). Dla planety też, bo licząc cały łańcuch, który umożliwia konsumpcję produktów zwierzęcych, to sam ten niezaspokojony apetyt odpowiada za ponad połowę emisji gazów cieplarnianych. I co może z tym zrobić chrześcijaństwo? Pleść o braciach mniejszych albo wydać encyklikę, że jest niedobrze, olaboga. A może jakiś nowy horyzont dla relacji ekonomicznych przeciw konsumpcji i akumulowaniu dóbr przez uprzywilejowanych? Horyzont dla nieuniknionego rozwijania technologii, w tym SI czy wszelkiej maści cyfrowych dyktatur? Nie, bo proponowany horyzont a) traktuje ten świat jako przystanek do Tego Prawdziwego Świata i b) jest egoistyczny żeby nie rzec szowinistyczny, gdyż zależy mu tylko na ludziach. Ja się zatem pytam gdzie jest ten Duch, który dałby światu chrześcijańską Gretę Thunberg?
Byłbym zapomniał. Ostatnio miałem okazję uczestniczyć w mszy z okazji chrztu w rodzinie. Jak zawsze było to rozczarowujące doświadczenie (choć nie było ich tak wcale dużo). W sensie msza, nie chrzest. Jak człowiek słyszy, że zło (w tym wojna) się bierze z zaburzonej relacji z Bogiem, to witki opadają. Takie stwierdzenie ma zero mocy wyjaśniającej. Jako hipoteza upada w momencie stwierdzenia przypadku dobrego, a przynajmniej nie złego ateisty. Taki horyzont.
Nie ma sensu szukać kontaktu z Bogiem, który pozwala na Buczę. Bucza to jest test, a nie jakieś wątpliwości co do pustego grobu.
Przez ponad dwa tysiące lat udoskonalamy Boga. W niczym już nie przypomina tego, którego głosił Chrystus. Dostęp do jego udoskonalania mają wybrani, nie było wieku aby nie wprowadzano usprawnień. Całkiem niedawno Bóg był sprawiedliwy, za dobro nagradzał za zło karał. Śmierć była najcięższą karą jaką dosięga człowieka, a że dosięgała wszystkich, znaczyło, że nie ma nikogo bez winy. Trzeba się było go bać. Trochę pogmatwałem, wiem. Dziś Bóg jest miłością, nieskończenie miłosierny. Nie trzeba się jego już obawiać, wiec ludzie od niego odchodzą. Taka mniej więcej jest strategia uczonych w piśmie. Bardzo rzadko się zdarza, aby ktoś z nich kojarzył Boga z naturą. Napisano przecież, czyńcie sobie ziemię poddana. Tymczasem w naturze trzeba szukać stwórcy, prawdziwego, żywego i jedynego. Grzeszy ten co wyrządza jej zło, niszczy. Jeśli ktoś wciska innym, że Bóg jest taki jak go opisują święte księgi, jest ślepcem. Nic z tym nie da się zrobić. Proszę nie kwękać, że ludziska odchodzą od wiary, Boga, zaś ateizm staje się alternatywą, że Bóg przegrywa. Mnie bierzmowano w tym samym roku co byłem przyjęty do I Komunii Św. biskup odwiedzał parafie co cztery lata. Nie poczułem aby na okoliczność wydarzenia spłynęły jakiekolwiek dary. Nie dostrzegłem też tego u tych co ze mną sakrament przyjęli, a znaliśmy się od dawna i nadal z wieloma się widuję. Mądrym nie zaszkodziło, głupim nie pomogło, jedynie kwit do ślubu się przydał. Były to czasy, gdy jeszcze nie straciliśmy kontaktu z naturą, na polach uprawialiśmy rośliny, w oborach hodowaliśmy zwierzęta. dziś produkujemy, potem w sklepie kupujemy kawałek wołowiny, wieprzowiny, drobiu, Już nie mówimy świnia, krowa ,kura. Bóg który jest naturą nie przegra, jak przegniemy pałkę, po prostu nas wyeliminuje, od czasu do czasu uświadamia nam jak to się stanie. Wymyśliliśmy sobie Boga do załatwiania nam słoneczka gdy jedziemy na urlop, deszczu dla rolników, wygranej w totka… . Młodzi nie chcą płacić księdzu za taki model, dość mocno wyeksploatowany. Nie wierzą mniej, raczej szukają gdzie indziej. Treści biblijne opowiadają nam historie wręcz nieprawdopodobne i fantastyczne, nie mamy ich kontestować. W naturze jeden cykl przechodzi w drugi, nie ma niedomówień, niczego na wiarę, słowo, brać nie trzeba, wszystko się nam cyklicznie objawia, my ciągle ślepi z pretensjami do tych co odważa się dostrzec – król jest nagi.