Ludwika Włodek surowo ocenia liberalnych komentatorów, którzy w imię źle rozumianego antyimperializmu i relatywizmu kulturowego wspierają talibów. Ta sama niebezpieczna klisza powraca dziś zresztą w dyskursie medialnym na temat Ukrainy, kiedy antyimperializm bywa używany do relatywizowania winy Rosji.
Kiedy w sierpniu ubiegłego roku świat z zapartym tchem śledził doniesienia o ofensywie talibów, Ludwika Włodek pracowała nad „Buntowniczkami z Afganistanu”. Pierwszą część wywiadów zebrała jeszcze w marcu 2021 w Kabulu, ostatnią – już po upadku rządu Aszrafa Ghaniego, kiedy większość jej rozmówczyń przebywała na emigracji. Reportaż Ludwiki Włodek nie jest więc, jak mogłoby się wydawać, napisanym w pośpiechu requiem dla afgańskiej demokracji i zdeptanych przez talibów praw kobiet.
Autorka w kilku kadrach przybliża najnowszą herstorię Afganistanu, wyłuskując z opowieści swoich rozmówczyń zarówno to, co dla losu współczesnej Afganki typowe, jak i rewolucyjne. Jednocześnie oddaje sprawiedliwość afgańskiemu społeczeństwu, które w sierpniu 2021 świat pochopnie ocenił jako bierne i niezdolne do walki o własną wolność.
Buntowniczki, nie feministki
Włodek słusznie nazywa swoje bohaterki buntowniczkami. Innym, być może równie trafnym określeniem, byłoby słowo „liderki”. Są świetnie wykształcone, odważne i nie poprzestają na indywidualnej emancypacji. Rozwijanie kariery poza Afganistanem nie jest odpowiedzią na ich marzenia o wolności. Zamiast tego zmieniają swój kraj jako polityczki, prawniczki i artystki. To właśnie ich działalność publiczna stanowi główną oś książki, a życie prywatne bohaterek sprowadza się często do pokazania konsekwencji, jakimi obarczone są ich zawodowe aspiracje.
Afgańskie buntowniczki mają własne wizje i cele polityczne, a przedstawicieli zachodnich rządów nie traktują jak wybawców, tylko partnerów – czasem błędnie rozpoznających realia i potrzeby afgańskiego społeczeństwa
Ten schemat nieoczekiwanie przełamuje ostatnia historia, której bohaterka, Homejro Koderi, wytacza precedensowy proces przeciwko byłemu mężowi, domagając się opieki nad dzieckiem i sprawiedliwego podziału majątku. Chociaż Homejro jest również uznaną pisarką, to właśnie walka o siebie i swoją rodzinę staje się głównym polem jej rewolucyjnego działania.
Co ciekawe, autorka unika nazywania swoich rozmówczyń feministkami, czym symbolicznie podkreśla odrębności afgańskiego ruchu emancypacyjnego od jego zachodnich odpowiedników. Światowa walka o prawa kobiet kształtowała się w oparciu o lokalne konteksty, a jej postulaty nie zawsze były zgodne z kierunkiem wyznaczonym przez europejskie i amerykańskie emancypantki.
To pęknięcie pomiędzy zachodnim feminizmem a afgańskim rozumieniem praw kobiet zarysowuje się jeszcze mocniej, kiedy w książce wreszcie pada słowo „feminizm”. Zadeklarowaną feministką jest koleżanka Homejro. Kobieta, mimo aktywizmu w sferze publicznej, decyduje się zostać drugą żoną, co dla walczącej z wielożeństwem Homejro jest zaprzeczeniem kobiecej solidarności i interesu afgańskich kobiet.
W pracy Ludwiki Włodek widać spojrzenie socjolożki, bo podobnych pęknięć w pozornie harmonijnych sojuszach udaje jej się znaleźć więcej. Kiedy oddaje krytyczny głos swoim bohaterkom, najlepiej widać, jak daleko im do pokornych beneficjentek pomocy międzynarodowej. Afgańskie buntowniczki mają własne wizje i cele polityczne, a przedstawicieli zachodnich rządów nie traktują jak wybawców, tylko partnerów – czasem błędnie rozpoznających realia i potrzeby afgańskiego społeczeństwa.
Obyczaje zmieniają się wolniej niż prawo
Autorka „Buntowniczek z Afganistanu” pisze, że kultura i obyczaje zmieniają się wolniej niż prawo. Ta prosta diagnoza okazuje się wytrychem, który otwiera niespodziewanie dużo drzwi.
Wprowadzane przez 20 lat reformy oraz nawet płynące szerokim strumieniem dofinansowania nie zdołały skruszyć ugruntowanego w afgańskiej tradycji patriarchatu. Reportaż Ludwiki Włodek przypomina, że to właśnie obyczaje i motywowane religią tradycje, nie zaś islam per se, były skałą, o którą roztrzaskiwały się kolejne fale reform. Trudno mieć o to do Afgańczyków pretensje.
Na przestrzeni wieków państwo było dla zwykłych obywateli bytem abstrakcyjnym, który nie wnosił w ich życie zbyt wiele – w odróżnieniu od relacji klanowych, które wymagały podporządkowania tradycyjnym normom, przynosiły jednak wymierne korzyści. Chociaż Islamskiej Republice Afganistanu zarzucić można było wiele: od korupcji organów państwowych, po bierność wobec rosnących w siłę talibów, lektura prowadzi do wniosku, że kluczowych przemian społecznych po prostu nie dało się przyspieszyć.
Wspomniana diagnoza autorki rzuca też nowe światło na aspiracje zawodowe jej rozmówczyń. Afgańskie buntowniczki włożyły całe zaangażowanie w pracę zawodową i działalność społeczną, bo po raz pierwszy jakieś drzwi stanęły przed nimi otworem. W ustrukturyzowanym świecie procedur i instytucji Afganki mogły wreszcie dostrzec swoją sprawczość, a stypendia oraz programy stażowe pokazywały porządek, w którym zamiast płci punktowane były talent i pracowitość. Skostniałe normy społeczne tworzyły niemalże paralelną rzeczywistość, w której te same kobiety, które pracowały w ministerstwach i studiowały na uniwersytetach, nie mogły same wynająć mieszkania. Po przejęciu władzy przez talibów ta paralelna rzeczywistość pozostała jedyną, jaką Afganistan ma do zaoferowania swoim obywatelkom.
Między reportażem a publicystyką
Ludwika Włodek jako autorka nie jest przezroczysta. Nie tylko dlatego, że mówi o prywatnych więziach łączących ją z niektórymi bohaterkami, a fragmenty wywiadów przeplata osobistymi anegdotami. Książka dodatkowo zyskuje, gdy autorka chwilami oddala się od konwencji reportażu, a zbliża do publicystyki.
Na uwagę zasługuje krytyka, jakiej Włodek poddaje część medialnych narracji wokół Afganistanu. Surowo ocenia ona liberalnych komentatorów, którzy w imię źle rozumianego antyimperializmu i relatywizmu kulturowego wspierają talibów. Sugerują, że władza rebeliantów reprezentuje interes zwykłych Afgańczyków i jest nadzieją na koniec wojny. Ta sama niebezpieczna klisza powraca dziś zresztą w dyskursie medialnym na temat Ukrainy, kiedy antyimperializm, rozumiany znów jedynie jako bezkompromisowy antyamerykanizm, bywa używany do relatywizowania winy Rosji. Autorka „Buntowniczek z Afganistanu” daleka jest od idealizowania polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych, podkreśla jednak, jak wiele Afganki przy ich wsparciu osiągnęły.
Najbardziej oryginalne i intrygujące spostrzeżenia Włodek są często małymi wzmiankami, jak np. ta o paradoksalnie dobrej sytuacji kobiet w sąsiednim Iranie. I to bynajmniej nie za czasów szacha, ale już po rewolucji islamskiej, którą często uważamy za kres praw kobiet w tym kraju. Według pisarki, nowe prawo uszyte na miarę obyczajowości konserwatywnych obywateli sprawiło, że w przestrzeni publicznej pojawiły się kobiety, które wcześniej nie miały takiej szansy. Chociaż Iranki w 1979 roku wiele straciły, to rewolucja paradoksalnie otworzyła drzwi do życia publicznego kobietom z najbardziej konserwatywnych środowisk.
To bardzo ciekawa myśl również w kontekście Afganistanu, który – jak autorka wielokrotnie podkreśla – nie był gotowy na szybkie i radykalne zmiany, a przemiany społeczne nie nadążyły za liberalnym prawem stanowionym. W odróżnieniu od porewolucyjnego Iranu, na przejęciu władzy przez talibów tracą jednak wszystkie kobiety: zarówno postępowe buntowniczki, jak i Afganki z konserwatywnych środowisk.
Przeczytaj też: Talibowie zajmują się swoją starą obsesją, czyli kobiecym ciałem
Połowę a nawet więcej każdej społeczności to kobiety i bzdury opowiada ten kto umniejsza ich rolę w tworzeniu i gruntowaniu obyczajowości w jakiej żyją. Feministki są głośne, pretensjonalne a czasami wręcz agresywne. Przecenia się ich rolę w kształtowaniu relacji społecznych. Buntowniczki tez stanowią pewien margines, bez większego wpływu na rzeczywistość. Decyduje szara masa, to jak kobieta wychowuje dzieci. Matki i ich relacje z synami, one decydują o całokształcie. Nie znam się na innych kulturach, ani nie analizuje innych społeczności. Piszę w oparciu o własne doświadczenia. U mnie w domu rządziła mama. Może nie koniecznie w sensie dosłownym, ale kręciła ojcem jak chciała. Moja żona robi to samo, wespół z żonami moich synów. Może jesteśmy pantoflarzami, ale „święty spokój” jest bezcenny, im jestem starszy tym bardziej jestem tego świadomy. Nie jestem specjalnie kościólkowy, ale małżonka wlecze mnie ze sobą. Gdy napomknę, by zamiast na tacę dała menelowi na wino, albo na hospicjum przelała datek, wybałusza tyko oczy. Gdy Kurski się kościelnie rozwiódł po 20 latach, małżeństwa, jej oburzeniu nie było końca. Gdy podpytuje po wyjściu z mszy o czym były czytania, powiada, że nie dla księdza chodzi do kościoła. Jak czytali to akurat, co na obiad zrobi, myślała. Nie ogarniam kobiecej logiki, próbowałem zrozumieć, ale już sobie odpuściłem. ojciec pijak, matka polka, faceci rządzą i ciemiężą – śmiechu warte.
Tak sobie myślę, że chyba trzeba zbyło zostać duchownym. Przedstawiciele kleru nie mają takich dylematów.
Jest taki film „Żywiciel” . Polecam. Cały komentarz do tematu. https://www.youtube.com/watch?v=nmPKSbuGxbc