Jesień 2024, nr 3

Zamów

Moje rzymskie katolicyzmy

Katowice 2010. Fot. Arkadiusz Gola. Więcej zdjęć autora w Galerii „Więzi” w numerze 3 (jesień) 2020

W ostatnim spisie powszechnym w rubryce „religia” wpisałem „taoista”. Mimo to pogrzeb chciałbym mieć katolicki. W ramach rytuału, wielkiego powtórzenia. Z pieśnią „Anielski orszak niech twą duszę przyjmie”, którą uwielbiam. Katolicyzm wyemigrował z mojego umysłu, ale jest w moim sercu, daje mi wzruszenie.

Chociaż moi rodzice byli niewierzący, zostałem ochrzczony, żeby „nie sprawiać przykrości babciom”. Babcie rychło umarły, a ja jednak zostałem posłany na religię, właściwie nie wiem dlaczego. Żebym nie odstawał od reszty dzieci w klasie? Na początku lat 70. na religię nie chodziły dzieci milicjantów, esbeków, żołnierzy i partyjniaków. Żebym nauczył się czegoś o religii, bo jest jedną z kolumn, na których wznosi się budowla naszej cywilizacji?

W każdym razie poszedłem do pierwszej komunii. Miałem uszyty na miarę błękitny garniturek, jedyny w tłumie czerni i granatu. Więc odstawałem i tak. Z biegiem czasu odstawałem coraz bardziej. Dostałem od rodziców książkę o paleontologii i w pierwszym rozdziale przeczytałem o teorii Kanta-Laplace’a mówiącej o powstaniu Układu Słonecznego. Było to sprzeczne z zapisaną w moim zeszyciku opowieścią o tym, jak P. Bóg (w tej formie zapisywałem, nie wiedząc, że chyba popełniam jakieś wykroczenie wobec majestatu) stworzył w sześć dni świat, a człowieka ulepił z gliny.

Zacząłem opuszczać lekcje w salce katechetycznej parafii św. Kazimierza na Chełmskiej. Zresztą kościół i szkoła stały naprzeciwko siebie po dwóch stronach jednej ulicy.

Wiara i niewiara nigdy nie są całkowite. Można mieć wiele częściowych tożsamości

Michał Cichy

Udostępnij tekst

W parafii były dwie siostry: siostra Teresa i siostra Maria. Siostra Teresa miała przyjemną oliwkową cerę i zmarszczki uśmiechu w kątach oczu. Siostra Maria była koloru stearynowej świecy, miała nieruchomą twarz i wąskie, zaciśnięte usta. I to ona dorwała mnie kiedyś po mszy. Powiedziała: „Jak nie będziesz chodził na religię, to Pan Bóg ci zdolności, zdrowie, a może i życie odbierze”.

Przestałem. (Klątwa siostry Marii zresztą w dwóch pierwszych częściach ziściła się wiele lat później. Na szczęście P. Bóg zdolności i zdrowie mi później przywrócił).

Było to w roku 1976. Miałem dziewięć lat. Pięć lat później, w pamiętnym roku 1981, roku karnawału wolności, poszedłem do sławnego liceum Reytana i zapisałem się do harcerstwa, do sławnej Czarnej Jedynki. Był to impuls. Starszy kolega, który prowadził zapisy do drużyny, sprzedawał też ze stolika przypinki z napisem „Element antysocjalistyczny”. Czułem się elementem antysocjalistycznym, w domu jeszcze od jakiegoś 1978 roku mieliśmy drugoobiegowy „Zapis”, czytałem „Przepastne wyżyny” Aleksandra Zinowiewa nic nie rozumiejąc, ale czując, że to ważne.

W naszej drużynie, która nazywała się „Jedność”, co brzmiało prawie jak „Solidarność”, znalazłem pierwszą grupę, do której zacząłem sercem i duchem przynależeć. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak cenny jest to dar.

Karnawał szybko się skończył, 13 grudnia internowano mojego ukochanego polonistę Ireneusza Gugulskiego. Jego syn Antek, student medycyny, był naszym drużynowym.

W sierpniu 1982 roku pojechałem na mój pierwszy obóz stacjonarny w Starym Osiecznie niedaleko Dobiegniewa. I tam zobaczyłem pierwszy raz mszę polową, w której uczestniczyła większość moich koleżanek i kolegów. Atmosfera w moim kręgu społecznym była wtedy gęsta od patriotyzmu, a Kościół pozostawał jedną z jego ostoi. Jeździłem do kościoła św. Marcina na Piwną po paczki z darów dla rodzin internowanych. Wiedziałem o mszach za ojczyznę odprawianych u św. Stanisława Kostki przez księdza Jerzego Popiełuszkę.

Poszedłem. I coś mi się znowu pod wpływem impulsu przestawiło w głowie i w sercu. Miałem 15 lat. Zostałem katolikiem po raz wtóry.

Zacząłem chodzić na religię do kościoła św. Michała na Dolnej. Ksiądz Andrzej, który mnie uczył i spowiadał, był w konfesjonale dziwnie zainteresowany moimi przekroczeniami w dziedzinie tak zwanej czystości, czyli seksu, ale wtedy mi to nie przeszkadzało, a w każdym razie nie przeszkadzało na tyle, żeby z tym zerwać. Często chodziłem na rozmowy do księdza Jerzego Chowańczaka, charyzmatycznego duchownego, intelektualisty, uchodzącego za łowcę powołań i zresztą w późniejszych latach ojca duchownego w warszawskim seminarium.

Nawet przez chwilę rozważałem, czy nie pójść do seminarium, chociaż jednocześnie byłem absolutnie owładnięty nierozładowanym pożądaniem seksualnym. Co wie o swoich planach życiowych siedemnastolatek? Nic.

Zdążyłem się wybierzmować. A potem w sierpniu 1984 roku w trakcie obozu Czarnej Jedynki nad Jeziorem Bukowieckim, ohydnym mulistym akwenem na Ziemi Lubuskiej, gdzie unosiły się w powietrzu cumulusy komarów, przeżyłem następny impuls, tylko w drugą stronę. Byłem wtedy kwatermistrzem drużyny 1 WDH „Kubuś Puchatek”, jednej z drużyn, na które rozpadła się „Jedność”. Wstawałem o czwartej, żeby przygotować wszystko do śniadania, a zasypiałem o północy, po posprzątaniu obozu po kolacji. Byłem ekstremalnie wyczerpany, a moje prośby o wyznaczenie mi kogoś jako pomocnika nie zostały spełnione.

Któregoś dnia po prostu spakowałem swój plecak i wyjechałem z obozu. Spałem w pociągu osiem godzin i poczułem, że jestem znowu żywy, znowu wolny.

Mój rzymski katolicyzm tego rozstania nie przetrwał. Klasę maturalną spędziłem już poza Jedynką i poza Kościołem. Piłem bułgarskie wino i uczyłem się malarstwa, bo przez jakiś czas chciałem zdawać na Akademię Sztuk Pięknych. Wyszło z tego tyle, co z seminarium, ale był to dla mnie formujący okres. Pierwszy raz chciałem żyć w sposób twórczy, to później wracało, w końcu ziściło się w mojej już długo trwającej teraźniejszości.

Zanim wyjechałem z obozu, zdążyliśmy z kolegami z „Kubusia” zrobić ankietę wśród okolicznych gospodarzy, czy myślą, że tak zwane Ziemie Odzyskane zostaną znowu odzyskane przez Niemców. Okazało się, że tak myślało ich aż 80 procent. Byli przekonani, że kolejny raz stracą swój dobytek, w związku z tym nie remontowali swoich domów ani stodół, nawet kiedy ściany się waliły, a dachówki spadały z dachów.

Na podstawie naszych ankiet napisałem tekst i zaniosłem go na ulicę Nowogrodzką do redakcji tygodnika „Przegląd Katolicki”, w którym schroniła się spora gromada opozycyjnych dziennikarzy. (Wtedy pierwszy raz zobaczyłem olśniewający blond Małgorzaty Niezabitowskiej). Sprawami wsi zajmował się w tej redakcji Leon Bójko. Od razu powiedział mi, że tekst nie ma szans przejść przez cenzurę. I tak się, tymczasem, skończyła ta historia.

Jeszcze w listopadzie 1984 roku byłem w stutysięcznym tłumie pod kościołem św. Stanisława Kostki na pogrzebie zamordowanego księdza Popiełuszki. Ale byłem tam z pobudek patriotycznych, a nie religijnych.

Lata 1985-89 spędziłem na studiach, na historii na Uniwersytecie Warszawskim. Z jakichś niejasnych powodów, pewnie towarzyskich, zabrakło mi impulsu i nie zaangażowałem się w nielegalny NZS, Niezależne Zrzeszenie Studentów, w którym działał między innymi kolega ze starszego roku Mariusz Kamiński. „Mario” miał wtedy także ksywkę „Pawian” i nie dałoby się mu wywróżyć przyszłości w charakterze szefa tajnych i jawnych policji naszego przyszłego wolnego państwa.

Byłem nadal „elementem antysocjalistycznym”, czytywałem regularnie i na małą skalę kolportowałem „Tygodnik Mazowsze”. W maju 1989 roku pod wpływem kolejnego impulsu zatrudniłem się w nowo powstałej redakcji „Gazety Wyborczej”, której trzon stanowili ludzie z „Mazowsza”. Byłem gońcem, a parę dni później spotkałem na korytarzu Leona Bójkę.

Leon w „Gazecie” specjalizował się tym razem w Związku Sowieckim. Kiedy mu powiedziałem, że znam cztery języki, od razu zaprotegował mnie u Wojtka Kamińskiego, szefa działu zagranicznego. Tak zaczęła się moja dwunastoletnia przygoda z „Gazetą”. Gdyby nie Czarna Jedynka i ten przeklęty obóz nad Bukowieckim, nie poznałbym Leona i całe moje życie mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej.

Miałem w życiu dwie ojczyzny: Czarną Jedynkę i „Gazetę Wyborczą”. To były jedyne grupy, do których przynależałem i mimo wszystkich zaszłości przynależę. „Gazeta”, owszem, poświęciła pod kropidłem biskupa Dąbrowskiego swój sławny lokal w żłobku na Iwickiej (byłem przy tym). Ale jednak dominujący światopogląd w naszej redakcji był lewicowo-liberalny. Stosunki Adama Michnika z Kościołem dałoby się opisać tylko w grubej książce z tysiącem przypisów, Adam miał zawsze wybranych przyjaciół wśród księży, dzięki niemu poznałem księdza Józefa Tischnera czy księdza Stanisława Musiała, ale więcej znajomości, które zawdzięczam Adamowi, to byli ludzie o formacji świeckiej, jak Leszek Kołakowski, Zygmunt Bauman, Ryszard Kapuściński, Hanna Krall, Jan Błoński czy Maria Janion.

Chyba w 2000 albo w 2001 roku nocowałem raz w Krakowie w pokoju gościnnym klasztoru jezuitów. Staszek Musiał poprosił mnie, żebym służył mu do prywatnej mszy w kaplicy. Robiłem to pierwszy raz. W trakcie liturgii Staszek powiedział mi: „Najważniejsze słowa we mszy to «Przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie, Tobie Boże Ojcze Wszechmogący, w jedności Ducha Świętego, wszelka cześć i chwała przez wszystkie wieki wieków». Wypowiedz je razem ze mną”.

Staszek od wielu lat nie żyje, a ja do tej pory powtarzam bezgłośnym szeptem te słowa, kiedy jestem na mszy. W kościele bywam teraz przede wszystkim na mszach pogrzebowych moich przyjaciół z harcerstwa i z redakcji. Z dawnych czasów została mi wiedza o detalach liturgii, o tym, kiedy wstawać, kiedy siadać, a kiedy klękać, czego wielu moich znajomych wcale nie umie, rozglądają się wtedy na boki. Żegnam się znakiem krzyża, mówię „Amen” i „I z duchem twoim”.

Potem zanurkowałem głęboko w religie Wschodu. Zacząłem regularnie medytować według nauk taoizmu i chińskiego buddyzmu czan. W ostatnim spisie powszechnym w rubryce „religia” wpisałem „taoista”. Czekam na pełne wyniki spisu, mają być we wrześniu 2023 roku. Ciekaw jestem, ilu ludzi w Polsce zrobiło to, co ja. Pięcioro? Anyway, taoizm nie daje mi szansy przynależności do społeczności wierzących. Najbardziej przynależę do książki, do założycielskiego tekstu taoizmu, „Tao Te Ching”.

Mimo to pogrzeb chciałbym mieć katolicki. W ramach rytuału, wielkiego powtórzenia. Z pieśnią „Anielski orszak niech twą duszę przyjmie”, którą uwielbiam. Katolicyzm wyemigrował z mojego umysłu, ale jest w moim sercu, daje mi wzruszenie.

Wesprzyj Więź

Jaki w tym wszystkim sens? Wiara i niewiara nigdy nie są całkowite. Można mieć wiele częściowych tożsamości. Naszą zasadniczą tożsamość określa nasza grupowa przynależność. Jako pisarz nie należę do nikogo. Może do moich wydawców. Jako prowadzący medytację należę do swoich grup, ale nie jest to duża społeczność.

Poprosiłem rodzinę, żeby na mojej mszy pogrzebowej odegrano wolną część ostatniej sonaty fortepianowej Schuberta w nagraniu Światosława Richtera, a nad otwartym dołem w ziemi odczytano kilka wersów z „Tao Te Ching”. Schubert jest moją religią, „Tao Te Ching” jest moją religią, „Anielski orszak” i „Przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie” też jest moją religią. Dobrze mi z tym umierać.

Przeczytaj też: Swoimi drogami. Postkatolicy o Bogu i duchowości

Podziel się

4
2
Wiadomość