Choć niemal 110 tys. Polaków zmarło przedwcześnie w ciągu 15 lat w wyniku nadużywania alkoholu, wybór tej kwestii jako propozycji legislacyjnej spotkał się ze zdziwieniem, a nawet dowcipkowaniem.
Dwa tygodnie temu Rada Krajowa Razem opublikowała „Trzy Kroki do Nowoczesnej Polityki Alkoholowej”. Wylicza:
- wycofanie sprzedaży alkoholu ze stacji benzynowych,
- zapewnienie realnego przestrzegania zakazu reklamy alkoholu i rozszerzenie go na reklamę internetową,
- upowszechnienie dostępu do tanich testów badania trzeźwości w miejscach sprzedających alkohol oraz na imprezach masowych.
Wybór tej kwestii jako propozycji legislacyjnej spotkał się ze zdziwieniem, a nawet dowcipkowaniem ze strony niektórych komentatorów. Niesłusznie. Problem ten jest w Polsce poważny i od wielu lat narasta. Powinno cieszyć, że jedna z partii politycznych wreszcie się nim zainteresowała.
Spadające wskaźniki zdrowotne
Zespół badawczy pod kierownictwem prof. Witolda Zatońskiego z Europejskiego Obserwatorium Nierówności Zdrowotnych przy Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Kaliszu wskazywał, że w wyniku nadużywania alkoholu w latach 2002– 2017 przedwcześnie zmarło niemal 110 tys. Polaków. Zatoński zauważał, że „od 2003 r. nastąpiło w naszym kraju odwrócenie transformacji zdrowotnej, szczególnie wśród ludzi od 20. do 64. roku życia. O ile po zastoju w okresie PRL w latach 90 XX w. nastąpiła znaczna poprawa stanu zdrowia naszego społeczeństwa, to ostatnio wskaźniki zdrowotne zaczęły «siadać»”.
Gdy rozważamy bardziej restrykcyjne polityki alkoholowe nie mówimy wcale o srogiej prohibicji. Mówimy o racjonalizacji, która pomogłaby nam oszczędzić na kosztach leczenia, a nade wszystko ocalić życia i zdrowia naszych bliskich
Tak duża śmiertelność z powodu alkoholu wynika oczywiście z systematycznego wzrostu jego spożycia w ostatnich dwóch dekadach. Według danych Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju jeszcze przed pandemią byliśmy w pierwszej dziesiątce krajów OECD38 pod względem odnotowanego spożycia alkoholu wśród osób powyżej 15. roku życia. Z 11 litrami czystego alkoholu spożytego na głowę w 2019 r. lokowaliśmy się przed Rosją.
Wcześniejsze badania Zatońskiego – opublikowane w 2015 r. w prestiżowym „The Lancet” – wskazywały, że wzrost spożycia alkoholu po 2002 r. był związany z wyraźnym obniżeniem cen napojów alkoholowych, będącym z kolei skutkiem obniżenia o 44 proc. akcyzy. Mimo późniejszego podniesienia akcyzy, niekorzystny trend trwał. Przyczyny tego stanu rzeczy to luźne regulacje, luki prawne albo nawet braki w egzekwowaniu istniejących obostrzeń.
Widocznym świadectwem tej sytuacji jest zdumiewająca, całodobowa dostępność alkoholu w sprzedaży – choćby na stacjach benzynowych, z których korzystają przede wszystkim prowadzący samochody. Do tego dochodziły sprytne, a wymijające obostrzenia praktyki biznesowo-marketingowe producentów i dystrybutorów alkoholu. Wzorcowym ich przykładem jest upowszechnienie się tzw. małpek (zwykle stugramowych butelek alkoholu).
Kodowanie: zabawa równa się alkohol
Innym powodem popularyzacji spożywania alkoholu stało się wejście producentów alkoholu na rynek napojów dla dzieci przez wprowadzenie bezalkoholowego quasi-szampana „Piccolo”. Napój ten w reklamach i swoim opakowaniu promowany był jako dziecięcy zamiennik alkoholu do spożywania przy uroczystych okazjach. Zdaniem specjalistki psychoterapii uzależnień Anny Prokop przez takie imitacje normalizujemy spożywanie alkoholu już w dzieciństwie. „Dziecko na tym etapie rozwoju koduje jedynie, że zabawa równa się alkohol. Alkoholu nie trzeba reklamować od najmłodszych lat, on i tak będzie na którymś etapie życia dostępny i dobrze byłoby zadbać, by wydarzyło się to, gdy młoda osoba będzie miała świadomość, po co sięga” – wyjaśnia Prokop.
Niestety, wszystkie te zjawiska tak bardzo znormalizowały się w Polsce, że jakiekolwiek próby choćby zwrócenia uwagi na problem są atakowane, a nawet wyśmiewane. W zwięzłej formie kwestię tę przedstawia Michalina Kobla na swoim kanale na YouTube. Celnie pokazuje ona, że problemy alkoholowe nie są wcale tylko wyzwaniem „patologii społecznej”, a dotykają ludzi różnych zawodów, różnego wieku i różnej pozycji społeczno-ekonomicznej.
W obawie przed epidemią
Warto zauważyć, że istniejąca w Polsce daleko posunięta swoboda rynkowa dla producentów i dystrybutorów alkoholu oraz reklamujących ich firm marketingowych przypomina to, jak Stany Zjednoczone doprowadziły swego czasu do wybuchu epidemii uzależnień od opioidowych leków przeciwbólowych. Prócz liberalizacji prawa w zakresie marketingu leków w latach 80. ubiegłego wieku, kluczowymi winowajcami byli tam członkowie rodziny Sacklerów, założyciele i zarządcy firmy Purdue Pharma. Ich niechlubny geniusz polegał na wynajdywaniu sprytnych sposobów promowania produktów farmaceutycznych (w tym normalizowaniu ich dla dzieci) i okłamywaniu opinii publicznej o negatywnych zdrowotnych skutkach tych leków.
Efektem tego była wspomniana epidemia uzależnień od opiatów (najpierw przypisywanych przez lekarzy, a potem tych z czarnego rynku). Objawiła się ona gwałtownym wzrostem śmiertelności w wyniku przedawkowania. Wzrost ten był na tyle znaczący, że od roku 2015 zaczęto odnotowywać w USA stagnację, a potem trend spadku oczekiwanej długości życia.
Przypadki śmierci z powodu przedawkowania narkotyków, podobnie jak te wynikające z nadużywania alkoholu, a także samobójstwa składają się razem na tzw. śmierć z rozpaczy (deaths of despair). Jeśli zgony z tych przyczyn będziemy traktować jako coś naturalnego, oczywisty skutek uboczny normalnego życia – tak jak błędnie się w Polsce traktuje zgony w wypadkach samochodowych – czeka nas dalsze poważne pogorszenie się sytuacji zdrowotnej mieszkańców Polski. To będzie się wiązało z większą liczbą tragedii przedwczesnych zgonów, a także z rosnącymi kosztami opieki zdrowotnej. Za brak działań i systemowych rozwiązań w tej kwestii płacimy życiem, zdrowiem i pieniędzmi.
Teraz, gdy rozważamy bardziej restrykcyjne polityki alkoholowe, nie mówimy wcale o jakiś srogiej prohibicji, co sugerują czasem zwolennicy status quo. W przypadku Polski mówimy tylko (i aż) o pewnej racjonalizacji – naśladowaniu dobrych praktyk z innych krajów i o podążaniu za rekomendacjami ekspertów. Mówimy o racjonalizacji, która pomogłaby nam oszczędzić na kosztach leczenia, a nade wszystko ocalić życie i zdrowie naszych bliskich.
Przeczytaj też: Bezbronni. Rozmowa z Lucyną Kicińską
Popieram. Zakaz reklamy, także napojów bezalkoholowych sprzedawanych pod marką alkoholowych. Won z produktami kierowanymi do dzieci. Na „ciężkie” alkohole wprowadzić reglamentację. Śladem chińskich wojen opiumowych wypowiedzieć dziś wojnę ekonomiczną w pierwszej kolejności dystrybutorom i sieciom sprzedaży – ustalić maksymalną marżę na „ciężkie” alkohole i wysoką akcyzę na producenta. Wyższe grzywny za pędzenie bimbru lub posiadanie aparatury do jego wytwarzania.
Zgadzam się z artykułem. Alkohol jest normalnością i wręcz obowiązkiem przy wielu wydarzeniach. Patrząc z perspektywy osoby zmagającej się z chorobą alkoholową dochodzę do wniosku że trudno jest nie pić bo alkohol nas otacza wszędzie i normalnością jest to że ktoś pije, a wręcz trzeba się tłumaczyć z niepicia.
Wiele lat byłem namiętnym palaczem. W mojej młodości palono wszędzie, nawet lekarz podczas badania pacjenta w gabinecie. Rzucałem wiele razy, zawsze z pozytywnym skutkiem, na miesiąc tydzień, rok, nawet z przerwą dwuletnią. Potem wracałem do nałogu, oszukując samego siebie i bliskich jak szczeniak. Żona nieraz karciła mnie za pety, smród, i walające się opakowania po fajkach. Nastał dzień gdy rzuciłem i tak już leci od chyba 20 lat. Zacząłem dostrzegać niedopałki i syf towarzyszący palaczom, zaśmiecanie i zasmradzanie przestrzeni publicznej. Stałem się gorliwym wojownikiem o wolność od papierosów i wszystkiego z tym związanym. Mój syn zaczął popalać i tak od słowa do słowa, dotarło do mnie, że wkraczam w jego przestrzeń wolności, choć on sobie tego nie życzy. Przeszło mi uszczęśliwianie innych na siłę, czego życzę autorowi komentarza i wszystkim nadgorliwcom. Tak to już jest, że wahadło wychyla się w drugą stronę mocniej, im bardziej je przeciągamy w przeciwnym kierunku. Proszę sobie niczego nie tłumaczyć chorobą, nałóg to nałóg, nie wychodzi się z niego. Do dziś mnie korci by sobie zapalić. Robimy to co lubimy by się zrelaksować, poprawić nastrój, samopoczucie, choćby na momencik. Super gdy zaspakajamy własne potrzeby w sposób wyważony, rozsądny, bylebyśmy innych na siłę nie uszczęśliwiali. ponoć piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami. Dawno nie znalazłem się w sytuacji, aby ktoś kogoś do picia namawiał. Jak urządzam grilla w większym gronie zawsze jest do wyboru asortyment napojów alkoholowych i niealkoholowych. największą furorę robi ostatnio woda, zwyczajna przefiltrowana kranówa. Wodę z mózgu raczej nie robi alkohol, optowałbym za mediami i goniącymi za tanim poklaskiem
Jest oczywiste, że polityka alkoholowa w Polsce powinna być zaostrzona. Przede wszystkim należy skończyć z tym dziwnym preferowaniem piwa i traktowaniem go tak jakby chemiczny tani napój z dyskontu nie miał nic wspólnego z alkoholem.
O ile zgadzam się z tym, że w Polsce mamy problem z alkoholem i jego normalizacją, to obwinianie Piccolo wydaje mi się przesadą. Skojarzenie szampana z zabawą nie wydaje się być specjalnie szkodliwe – ten rodzaj alkoholu pojawia się przecież przy wyjątkowych okazjach (typu wesele, Sylwester, urodziny) i przeważnie w niewielkich ilościach.
Pamiętam reklamę Piccolo. Impreza, dzieci siedzą z nosami spuszczonymi na kwintę. Wpada koleżka z Piccolo i od razu rozkręca się zabawa na całego. To było czyste zło, ta reklama. Prosty przekaz dla kilkulatków że nie da się bawić bez alko. Bo niby czym jest Piccolo, jeśli nie zamiennikiem alkoholu dla dzieci?
Zakaz reklamy to za mało. Brakuje systematycznej edukacji o skutkach alkoholu: w organizmie dziecka, nastolatka, kobiety w ciąży, cukrzyka, itp. (kto z nas potrafi przeliczyć ilość kieliszków na promile, wskazać prób śmiertelny nastolatkowi?). Tego w przestrzeni publicznej po prostu nie ma. Nie ma też edukacji odniesionej do kultury picia. Kiedyś 'z gwinta’ pił tylko twardy miłośnik lokalnych mordowni i snu pod chmurką. Dziś każde dziecko widzi picie z butelki i nie dostrzega różnicy między piciem piwa (w reklamie, filmie, na grillu, na plaży) i piciem wódki. Dlatego nastolatki daleko przed 18-tką traktują whisky jak mineralną. Szybko wspomagają się zresztą dopalaczami, lekami czy narkotykami. Mamy dużo do zrobienia. W pierwszej kolejności każdy na swoim podwórku.
Nie ma to jak demagogia, obniżyć koszty leczenia, wydłużyć życie. Czyżby jedno nie wykluczało drugiego? Czy długie życie jest tak szczytnym celem, by poświecić dla niego osobistą wolność. Nie mam bynajmniej na myśli pochwały dla ochlaptusów. Tak jakoś wyszło ostatnio, że w trosce o zdrowie i długowieczność przeciętnego Kowalskiego, państwo i wszelkiego rodzaju organizacje, w imię szczytnych celów, mocno wkraczają w naszą przestrzeń wolności, wyboru, mocno ją ograniczając. Jesteśmy już inwigilowani w zasadzie na każdą ewentualność, nasze własne ja, co z nim. Dla naszego dobra pozamykano w niedzielę sklepy, wypromowano miejski styl życia. Nie rób niczego sam, idź kup, nie pij, nie pal, nie pluj, nie klnij. Siusiu, paciorek, spać. Raniutko do roboty, nie pyskować, nie być roszczeniowym, spłacać kredyt. Zarejestrować ciążę. W ciąży kobietom alkoholu nie sprzedawać, a co. Nic to, że niespecjalnie się rozmnażamy, bo zbyt mocno się nam instytucje do prywatnego życia wtrącają. Wszystko byśmy długo żyli, nie ważne czy nam się to podoba czy nie. Po siedemdziesiątce człek jeno upierdliwy się staje, nie ma dla niego miejsca w hospicjum domu pomocy społecznej, nawet w przytułku. Emeryturka za niska. Tak to dociągniemy do 90 dzięki pigułkom i martyrologii bliskich, telewizji Trwam i nawiedzeniom raz w miesiącu księdza dobrodzieja. Jeśli oczywiście stać nas na kopertę. Taniej byłoby łyknąć gorzały dla kurażu od czasu do czasu, ale grzech i na zdrowiu szkoda. Statystyki ok. Na pogrzebie ludziska podziwiają, ładnego wieku dożył, opiekunowie zaś chwalą Pana, że już ulżył w niedoli. Popatrz ten obok ledwie 60 dociągnął, żył jak chciał, z nikim się nie liczył. Lucyfer już się jego duszyczką cieszy. Oj brzydko głośno osadzamy, w duchu jednak jakaś tęsknota. Mój dziadek przed wojną bimber pędził dla własnych potrzeb i swoich pracowników, machorkę w ogrodzie siał, miał takiego długiego cybucha, w którym kopcił non stop, przyrządzał tabakę i z lubością zażywał. Babcia ziół wszelakich uprawiała i na zimę suszyła, nalewek robiła zapasy, piwsko warzyła, wino nastawiała. Ziemianka piwniczka pękała w szwach od dobra wszelakiego. Do doktora nie latali choć było ich stać, sami dbali o własny byt, nijakie ustawy im do szczęścia nie były potrzebne. Rodzina z pokolenia na pokolenie się rozrastała, dziś się w zastraszającym tempie kurczy, ciekawe dla czemu.
Parafrazując klasyka: kultura zeżre wszystko na śniadanie i żadne regulacje, zakazy i nakazy tego nie zmienią. Jak ktoś „musi” walnąć małpkę przed, w trakcie i po pracy, to jakaś zawsze się znajdzie – czy to na budowie, czy w gabinecie. Przytaczając innego klasyka: alkohol może być dobrym kolegą_żanką, ale wrogiem – już najgorszym. Problem zdrowotny Polaków jest bardziej złożony, bo podobnie jak wiedza ekonomiczna, wiedza dietetyczna leży. Kultura jest taka, że śląska czy karkówka w promocji, to dawaj, aż nogi w wózku sklepowym się wygną! Co z tego, że dieta roślina (tfu, tfu, weganizm!) jest najzdrowsza i do tego tańsza. To jest kraj kiełbą i mlekiem płynący, co z tego, że pierwsze jest oficjalnie uznane za rakotwórcze, drugie również, a do tego jest źródłem hormonów, których nasze organizmy nie potrzebują (bo lepiej wydać jeszcze więcej pieniędzy na lekarz-da-magiczną-pigułkę, aby wreszcie pozbyć się tej twarzy pokancerowanej trądzikiem, na którą też żaden krem nie działa, a przecież to pudełeczko „wiszy” tyle kosztowało!). Przecież mało kto o tym wie, bo mało kto czyta, a już w obcym języku, to pewnie szpion, dywersant, a nawet broń boziu – tofu-ateista. Polsat, Kiepscy, media antyspołecznościowe… Dżizaz!