Powiedzieć o niej, że zrewolucjonizowała współczesny taniec, to śmiesznie mało. Pina Bausch nie tylko sprawiła, że taniec mógł naprawdę „zatańczyć” w ludzkim ciele, ale swoją sztuką przywracała ciało – ciału. Dziś Międzynarodowy Dzień Tańca.
„Interesuje mnie tancerz, a nie taniec” – mówiła. I te słowa – podobnie jak te o wiele częściej cytowane: „Interesuje mnie nie tyle, jak ludzie się poruszają, ale raczej, co ich porusza” – wydają się kluczem do jej sztuki, czyli teatru tańca, któremu na imię Tanztheater Wuppertal Pina Bausch. Bo o Pinie Bausch nie można mówić bez jej konkretnych kilkudziesięciu tancerzy – kobiet i mężczyzn w różnym wieku, pochodzących z różnych krajów, kontynentów i kultur. I nie tylko tancerzy – także scenografów i autorów kostiumów.
Pośród nich szczególne miejsce zajmował Rolf Borzik – prywatnie towarzysz życia Bausch. Wymyślał niezwykłe przestrzenie i kostiumy do współtworzonych z Piną i jej zespołem spektakli. Jego eleganckie, wręcz wytworne kostiumy miały jednocześnie coś z codziennych ubrań i nierzadko stawały się wręcz partnerami do tańca; podobnie było z elementami projektowanej przez niego scenografii. Od czasu śmierci Borzika w roku 1980 scenografię projektował Peter Pabst, który tak, jak Borzik, pochodzi z Polski, kostiumy zaś – Marion Cito.
Życiotańczenie
W teatrze tańca Piny Bausch niemal wszystko dokonuje się nie tyle poprzez spotkanie artysty z artystą, ale człowieka z człowiekiem. Jak intymne były to spotkania świadczą nie tylko same spektakle, ale potwierdzają słowa członków zespołu, którzy opowiadają o swojej mistrzyni i przyjaciółce w filmie Wima Wendersa – „Pina”.
W teatrze tańca Piny Bausch niemal wszystko dokonuje się nie tyle poprzez spotkanie artysty z artystą, ale człowieka z człowiekiem
Ten film Wenders i Bausch planowali od dawna, od ok. 20 lat. Wenders bardzo chciał go nakręcić, brakowało mu jednak narzędzia, które byłoby w stanie unieść to, co dzieje się na scenie, kiedy tańczy Tanztheater Wuppertal Pina Bausch. Sytuacja zmieniła się, kiedy odkrył technikę 3D. „Dzięki 3D – mówi niemiecki reżyser – zupełnie zmienia się obecność człowieka przed kamerą”.
Przygotowania do wspólnej pracy nad filmem były już mocno zaawansowanie, gdy 30 czerwca 2009 r. przyszła wiadomość o śmierci Piny Bausch. Zmarła w wieku 68 lat w szpitalu, 5 dni po zdiagnozowaniu u niej raka. Odeszła, kiedy jej tancerze byli we Wrocławiu – ponoć tamtego wieczoru artyści Piny zatańczyli spektakl „Nefés” tak dobrze, jak nigdy dotąd.
Dedykowany artystce film, który Wenders zrealizował razem z jej współpracownikami, nie jest biografią genialnej choreograf, nie jest nawet próbą uchwycenia jej oryginalnej metody twórczej, którą trudno zamknąć w jakąś formułę – jeśli próbować ją nazwać, to chyba tylko życiotańczeniem.
„Nigdy nie stawiałam sobie za cel – mówiła artystka – wynalezienia określonego stylu czy nowego teatru. Forma powstała sama z siebie: z pytań, które były we mnie”. Te pytania, setki pytań, zadawała swoim tancerzom, którzy nie mogli odpowiadać na nie słowami, a jedynie gestem, ruchem, tańcem. Ich odpowiedzi musiały być szczere, wywiedzione ze swojej biografii, swoich emocji i przeżyć. Słowa mogą kłamać, ciało – nie skłamie. Raz postawione, przy okazji tworzenia konkretnego spektaklu, pytania Pina ponawiała wiele razy i oczekiwała, że kolejne odpowiedzi będą jeszcze bardziej szczere, jeszcze bliższe prawdzie człowieka, który udziela odpowiedzi.
„Praca u Piny Bausch – mówił jeszcze za życia artystki Janusz Subicz, który przez 15 lat należał do jej zespołu – […] to osobista podróż w głąb. To droga do samopoznania, bez ezoteryki, filozofii i psychoanalizy. […] Bausch nigdy nie mówi nam, a zwłaszcza nie pokazuje tego, co mamy robić. Wszystko zależy od nas, z nas wychodzi. Ona zawsze oczekuje cudów i cuda się zdarzają”. A sama artystka wyjaśniała: „Pytania służą bardzo ostrożnemu zbliżaniu się do tematu. To otwarta metoda pracy, ale zarazem bardzo precyzyjna. Zawsze dokładnie wiem, czego szukam, ale to wiedza na poziomie uczuć, a nie głowy. […] Pokazujemy coś osobistego, ale nie prywatnego. Pokazujemy coś, co wszyscy dzielimy. Żeby móc to znaleźć, potrzeba ogromnej cierpliwości i gotowości do podjęcia – raz za razem – nowych poszukiwań”.
Wim Wenders poszedł śladem Piny – zadał jej tancerzom pytanie o nią. Kiedy się słucha ich oszczędnych wypowiedzi – bo główna rola w jego filmie należy do tańca – staje się jasne, jak wielkiego formatu była artystką i człowiekiem. Jedna z tancerek mówi w filmie: „Spotkanie z Piną było jak znalezienie języka: jakbym wcześniej nie potrafiła mówić”.
Zatańczyć duszą
Swoich tancerzy Pina Bausch spotykała niezwykle uważnie – potrafiło dostrzec w nich to, czego nawet oni sami w sobie nie przeczuwali. Małomówna, musiała patrzeć na nich z czułością i zaskarbić sobie ich bezgraniczne zaufanie, skoro chcieli za tym jej spojrzeniem pójść w miejsca czasem nie tylko trudne, ale i bolesne. Ten trud przybiera nierzadko formę wręcz cielesną, pewne ruchy tancerzy zadają ból im samym – po niektórych spektaklach ich ciała musiały być posiniaczone i poobijane. Dzięki filmowi Wendersa zobaczyć to można jeszcze dokładniej niż wtedy, kiedy z widowni obserwujemy ich na scenie. Podobnie, jak piękno ciał tancerzy, nie zawsze już młodych ciał – naznaczonych wysiłkiem życia i wysiłkiem tańca, i wciąż gotowych do tańca – czyli do życia. Bo taniec to ruch, a ruch to życie.
Tancerze Piny nie musieli obawiać się upływu czasu, jedna z jej tancerek mówi w filmie, że w tym teatrze starzenie się nie jest problemem. Sama Pina tańczyła w „Café Müller” jeszcze rok przed śmiercią. Razem z grupą mieszkańców Wuppertalu – mężczyznami i kobietami, którzy ukończyli 65 lat – zrealizowała spektakl „Keuschheitslegende”, który stworzyła wcześniej ze swoimi tancerzami. Fragment obu jego wersji znalazły się w filmie Wendersa.
Niejako skutkiem ubocznym sztuki Bausch było dowartościowanie prawdziwego ciała i cielesności. W czasie, kiedy ciało traktuje się często jako błyszczące opakowanie, w którym na próżno szukać istotnej „zawartości” – tego rodzaju „skutki uboczne” są arcyważne. A w teatrze tańca Piny Bausch ciało istnieje w jego pełnym wymiarze – tancerze nie wykonują jakichś z góry wymyślonych kroków i figur, oni ruchem opowiadają o swoich intymnych doświadczeniach i emocjach, które w tańcu zostają – jakby powiedział Eugenio Barba, który teatru uczył się u Grotowskiego – ucieleśnione. Ta sztuka nie tyle sprawia, że ciało zyskuje wymiar metafizyczny, ona udowadnia, że ten wymiar jest w nie integralnie wpisany.
„Dzięki intuicji i swojej ciekawości ludzi – mówił o fenomenie Bausch Janusz Subicz – doszła do metody, którą stosuje również wobec siebie i która innym pozwala się odkryć. Zadaniem Piny jest […] uświadomić ludziom ich wartość, ukryte możliwości, z których sami nie zdają sobie sprawy. Ona odkrywa z nami tajemnicę człowieczeństwa”.
Wyprowadzając taniec z jego utartych póz – np. rezygnując z linearnej narracji czy związków przyczynowo-skutkowych między scenami na rzecz sekwencyjności i techniki montażu zaczerpniętej z filmu – Pina sprawiła, że taniec mógł w końcu „zatańczyć” nie tylko ciałem, ale niejako całym człowiekiem, który jest duszą i ciałem. A wraz z tancerzami Piny zatańczyła cała rzeczywistość wokoło. W jej spektaklach tancerze tańczą nawet włosami i tańczą ze skałą, wodą, ziemią, światłem, czasem z patykiem. Wyobraźnia Piny Bausch i jej współtwórców wydaje się nie mieć granic.
Stanąć zupełnie samemu
Scena zalana wodą („Vallmond”), wysypana rdzawą ziemią („Święto wiosny”) czy tysiącami różowych goździków (Goździki”) – to bardzo inspirujący partnerzy w tańcu. Okazują się nimi również zwykłe krzesła, stoliki czy ściana („Café Müller”). Taka ascetyczna scenografia wystarcza, żeby stworzyć porażającą opowieść o samotności człowieka i jego rozpaczliwym i wciąż – pomimo niespełnień – ponawianym poszukiwaniu bliskości, niezaspokojonej tęsknocie za nią.
Teatr tańca Piny Bausch potrafi bardzo boleć, ale potrafi też kipieć radością, humorem i udzielającą się widzom energią. Bywa wielką afirmacją życia, pomimo cierpienia, które jest jego nieodłączną częścią. Spotkanie z nim to dla wielu doświadczenie życiodajne.
Dziś fenomen Piny Bausch i jej teatru tańca jest powszechnie doceniany, ale nie zawsze tak było. Szczególnie trudno było jej przekonać do swojej sztuki publiczność Wuppertalu, gdzie jej teatr miał swoją siedzibę. „Dobrze pamiętam – wspomina Janusz Subicz – jak pod koniec któregoś spektaklu podniósł się postawny pan w średnim wieku i odwrócony do siedzącej na balkonie Piny Bausch wygłosił przemówienie: «Każda marka, którą pani dajemy, a bierze pani pieniądze od miasta, to jest marka stracona, pani Bausch. Życzę powodzenia, ale nie u nas!» […] Kiedy graliśmy «Keuschheitslegende» lub «Bandoneon», ludzie wstawali z miejsc, krzyczeli, obrażali nas i wyśmiewali”.
Talent i pokora Wima Wendersa, a także technika 3D sprawiły, że nawet ci, którzy nigdy nie mieli okazji zobaczyć na żywo Tanztheater Wuppertal Pina Bausch, mają dzięki filmowi Wendersa szansę doświadczyć siły, jaka emanuje z tej sztuki. I warto dodać, że film Wendersa adresowany jest nie tylko do tych, którzy interesują się tańcem czy w ogóle sztuką.
Sam Wenders, który zanim po raz pierwszy zobaczył przedstawienie Piny Bausch, nie interesował się baletem – bo jego zdaniem był sztuką wyczerpującą się w estetyce – wyznaje, że noc, podczas której obejrzał spektakl Bausch, zmieniła jego życie. „Ta skromna kobieta – opowiada w jednym z wywiadów reżyser – powiedziała mi tamtej nocy więcej o mężczyznach i kobietach niż wszystkie genialne filmy z historii kina”.
Artystka mówiła: „Zawsze poszukiwałam w pracy czegoś, czego jeszcze nie znam. Jest to nieustanne, również dosyć bolesne poszukiwanie, zmaganie się. Nie ma nic, na co można by się w tym poszukiwaniu powołać: ani na tradycję, ani na rutynę. Nie ma nic, czego można by się uczepić. Trzeba stanąć zupełnie samemu wobec życia i swoich doświadczeń i próbować uczynić widocznym albo przynajmniej przeczuwalnym to, o czym od zawsze się już wiedziało. Chodzi o to, by znaleźć to, co nie wymaga pytań”. Ona to znajdowała.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 11-12/2011
Przeczytaj też: Każdy człowiek jest tancerzem