Jesień 2024, nr 3

Zamów

Cierpliwości, człowieku

Kadr z filmu „Duch śniegów”, reż. Marie Amiguet, Vincent Munier, Francja 2021. Fot. Materiały prasowe

„Duch śniegów” jest pochwałą cierpliwości. Z zastrzeżeniem, że cnota ta niekoniecznie przynosi oczekiwany efekt.

Kiedy ostatnio marzyliście? – spytał po seansie znajomy. Można dołożyć jeszcze: czy żeby spełnić marzenia i osiągnąć cele, potrzeba tych samych umiejętności? Jaką rolę odgrywa w tym wszystkim cierpliwość? To tylko kilka przykładowych pytań, które nasuwają się po obejrzeniu „Ducha śniegów”, filmu w reżyserii duetu Marie Amiguet oraz Vincenta Muniera, nagrodzonego Cezarem 2022 w kategorii dokumentu.

Zacznijmy od początku. „Duch śniegów” to opowieść o podróży czwórki bohaterów (nie wszyscy są widoczni w filmie) na tybetańskie stepy w poszukiwaniu pantery śnieżnej – gatunku zwierzęcia, którego okazów zostało na świecie jedynie pięć tysięcy. Takie streszczenie brzmi jak opis wyprawy podróżniczej grupy zapaleńców, na których nie warto strzępić pióra. Wystarczyłoby wtedy zwrócić uwagę widzowi, że przed filmem powstała książka – „Duch śniegów. Śladami tybetańskiej pantery” Sylvaina Tessona, opublikowana również po polsku.

Czekanie w nadziei było uznane przez Hannę Arendt za gubiące człowieka, odbierające mu wszelką zdolność do wzięcia losu we własne ręce

Katarzyna Krzyżanowska

Udostępnij tekst

Mimo że reportaż Tessona, swoją drogą cenionego we Francji reportera podróżniczego, został nawet nagrodzony Prix Renaudot w 2019 roku, to nie jest on arcydziełem literackim. Na pierwszym planie książki nie znajduje się ani surowe piękno Tybetu, ani trud zimowego oczekiwania na panterę. Przebija się tu jedynie dość irytująca perspektywa zachodnioeuropejskiego autora, powierzchownie i z wyższością patrzącego na kulturę chińską, który do tego rzuca wymuszone żarty i zanudza czytelnika przydługimi i niekiedy banalnymi rozważaniami quasi-filozoficznymi. Weźmy przykład takich refleksji: „Zwierzęta są fascynujące, bo niewidoczne. Nie mam złudzeń: nie jesteśmy w stanie zgłębić ich tajemnicy. Należą do czasów pierwotnych, od których oddaliła nas biologia. Ludzkość wypowiedziała im wojnę totalną. Proces unicestwiania prawie się zakończył”. Albo: „Ziemia to wspaniałe muzeum. Niestety, człowiek nie jest kustoszem”.

Choć w filmie to również Tesson jest głównym narratorem wyprawy do Tybetu (często pokazywanym w momencie pieczołowitego gromadzenia notatek), to jego komentarz reżyserzy szczęśliwie dość mocno ograniczyli, pozostawiając jedynie najbardziej błyskotliwe sformułowania.

Film operuje inną wrażliwością niż książka. Sam Tesson (już bohater, a nie autor), został pokazany nie jako ten, który niczym wiekowy mędrzec z długą brodą przemierza górską pustynię i spisuje swoje mądrości, ale bardziej dynamicznie (i może ironicznie) – jako mieszczuch wątpiący w powodzenie całego projektu, który dopiero po kilku tygodniach marznięcia na Wyżynie Tybetańskiej odkrywa dla siebie sens tego przedsięwzięcia. Tesson został całkiem przypadkiem dokooptowany do wyprawy Amiguet i Muniera w poszukiwaniu pantery śnieżnej – nie był on przygotowany do praktyk stosowanych przez podróżników, polegających na leżeniu w śniegu bez ruchu, w temperaturach grubo poniżej minus dwudziestu stopni Celsjusza.

W tym długotrwałym zastygnięciu, które wcale nie gwarantowało przecież zobaczenia pantery śnieżnej, tkwi cały sens tego filmu: jest on po prostu pochwałą cierpliwości, „cnoty najbardziej eleganckiej i zapomnianej”.

Szerokie kadry pokazują wszystkie przeszkody, które trzeba pokonać na drodze do wymarzonej pantery: wielkie i niemal niezamieszkałe przestrzenie głębokiego Tybetu, trudne przewyższenia czy gromady dzikich zwierząt. W rytm utworów Nicka Cave’a (których słowa „I’ve travelled a lot unaware I was observed” zostały zaczerpnięte właśnie z książki reportera) bohaterowie chodzą, leżą, obserwują, czatują – słowem: ćwiczą w cierpliwości nie tylko siebie, ale i widza. Tesson przywołuje w książce skojarzenie z Proustowskim zakochanym Swannem, dla którego sama świadomość obecności ukochanej Odette wystarcza, żeby wywołać przyjemność – niekoniecznie musi ją spotkać i zobaczyć, by się nią cieszyć. 

Jednym z przesłań filmu jest więc też to, że wytrwałość i cierpliwość niekoniecznie przyniosą pożądany efekt. Nie jestem pewna, czy jest to komunikat, który oferują coraz powszechniej czytane poradniki zdrowia psychicznego. Te przecież są raczej nastawione na osiąganie pewnych widocznych albo trwałych zmian, realizowanie swoich potrzeb we własnym tempie, inaczej: na otrzymanie pewnego efektu końcowego, który będzie pod jakimś względem stanem lepszym od punktu wyjścia. W dokumencie o panterze filozofia jest inna: nie chodzi tu o zastąpienie podejścia „wszystko teraz” podejściem „lepiej i później”, ale raczej o zgodzenie się na „prawdopodobnie nic nigdy”. 

Jednocześnie nie jest to wezwanie do braku działania, biernego czekania na lepsze jutro, które zorganizuje ktoś bardziej ode mnie kompetentny. Przypomnijmy, że czekanie w nadziei było uznane przez Hannę Arendt za gubiące człowieka, odbierające mu wszelką zdolność do wzięcia losu we własne ręce (pisała to na podstawie swojego doświadczenia obozowego, gdy sama uciekła z obozu, nie wierząc w wyzwolenie – ci, którzy zostali, zginęli). Autorzy filmu mówią raczej, że to sama cierpliwość i bezinteresowna uważność są wartościami autotelicznymi, otwierającymi człowieka na świat dookoła. W tej perspektywie sukces staje się kompletnie bez znaczenia (zresztą, jak go niby definiować?), liczy się zdolność do skupienia na tym, co wokół nas, docenianiu małych rzeczy i przelotnych rozmów.

Motyw wezwania do uważności, dokładniejszego obserwowania świata i wytrwałości w tym ćwiczeniu jest bardzo często podejmowany w dzisiejszych produkcjach. Przecież wiele z nich za wzór bohatera stawia właśnie uważnego obserwatora, który widzi rzeczy niedostrzegalne dla innych. Czy „Film balkonowy” Pawła Łozińskiego nie sugeruje, że nawet nie wychodząc z mieszkania można zobaczyć coś nieoczywistego, jeśli tylko będzie się cierpliwie wystawało w oknie? Nawet w serialu o współczesnych amerykańskich nastolatkach „Euforia” chyba jedyną pozytywną postacią jest pozostająca w cieniu Lexi, która – jak mówi o sobie – nie miała żadnego talentu poza zdolnością do obserwacji innych. Do praktykowania uważności wzywa i Hisham Matar, autor nagrodzonego Pulitzerem „Powrotu”, który w tomie „A Month in Siena” pisze o swoim zwyczaju codziennego przyglądania się jednemu obrazowi, przez miesiąc albo i dłużej, aż uzna, że wydobył z niego dla siebie wystarczająco.

Wesprzyj Więź

Bezinteresowna cierpliwość natomiast chyba najwyraźniej uwidacznia się w pracy twórczej. Pantera śnieżna jest wtedy tymi „półtorej, najwyżej dwiema godzinami, podczas których jestem w stanie pracować” – jak pisał Márai w swoim dzienniku. To charakterystyczne, że cały początek pierwszego tomu zapisków pisarza jest ciągłym przywoływaniem się do porządku, narzekaniem na ustalone godziny pracy, narzucaniem sobie żelaznej dyscypliny, kwitowanym nawet: „Szczęście jest kwestią dyscypliny”. W duchu intuicji, że to cierpliwość pomaga tworzyć, Vivian Gornick w „Przywiązaniach” pisała dość banalnie, ale trafnie: „praca to nic innego jak cierpliwy, ustawiczny trud”.

Żaden z autorów nie wspomina tu o oczekiwanym sukcesie (Márai wprost zresztą zauważa, że „nazbyt częste pojawianie się nazwiska” pisarza bardzo mu szkodzi), żadne z nich nie pisze o wiecznej chwale. Na kanwie niedawnej twitterowej dyskusji o tym, czy współcześni autorzy będą jeszcze czytani za 200 lat, krytyk B.D. McClay dał skromną odpowiedź utrzymaną w tonie „Ducha śniegów”: najpewniej nie, ale to nie znaczy, że mamy zaprzestać swojej codziennej pracy, codziennego dokładania jakiejś małej cegiełki do świata. Chyba o takim wkładzie warto marzyć.

Przeczytaj też: „Belfast”. Wracając do korzeni, Branagh tworzy swój najlepszy film

Podziel się

1
Wiadomość