Wierzono, że operację, która miała zmienić charakter całego miasta i postawić pod znakiem zapytania los tysięcy ludzi, da się „przeprowadzić bez kosztów społecznych”. Nie przewidziano, że ten „koszt społeczny” równa się: dorośli bez wypłat i nastolatkowie bez zimowych kurtek, napady na sklepy i biedaszybnictwo.
To miasto jest jak rana, której brzegi nigdy się do końca nie zrosły, chociaż jest już teoretycznie sucha, a szwy dawno wyjęto. Prawie każdy krok i prawie każda rozmowa kierują ku przeszłości, która wcale nie oznacza tutaj czasu przeszłego, ale biegnie właściwie równolegle z teraźniejszością. A dla wielu nigdy się tą przeszłością nie stała. W Wałbrzychu nie trzeba pytać, co zmieniła transformacja ustrojowa, ani szukać śladów przemian z dokładną mapą w rękach, bo na każdym kroku natykamy się na wyraźne ślady po tym, co zniknęło, by zrobić miejsce nowemu (ale częściej – niczemu).
Rozmowy – i te zaplanowane, umówione, i te przypadkowe, na osiedlu czy ulicy, gdy na kwadrans uda się zatrzymać przechodzącą osobę i poprosić o opowieść o mieście – wszystkie mają jedną oś: niekończący się korowód miejsc i rzeczy, które były, ale zostały zlikwidowane, zmuszone do upadku, zamknięte, zdegradowane, zgniecione.
Jak spacer wśród mogił
To bardzo długa lista nazw, które nie są jednak tylko pustymi dźwiękami, bo ich desygnaty często nadal istnieją. Te wszystkie zdania zaczynające się od „tu kiedyś stało…” natychmiast prowadzą ku organoleptycznemu potwierdzeniu.
Zdradziła ich Polska, rzucając jako pierwszych pod walec likwidacji. Zostawiła ich w biedzie i niedoli. Cały Wałbrzych jest przesiąknięty tą pamięcią i tym żalem
Często nadal jest, nadal stoi. Puste, wypalone, zarośnięte bylinami, rozkradzione, zasikane, ogrodzone albo całkowicie otwarte dla wszystkich wagabundów, zardzewiałe, w połowie zburzone, porzucone, zapomniane, wielokrotnie opłakane. Obwieszone tabliczkami „wejście grozi śmiercią”, ale wchodzi się, bo są rzeczy gorsze od śmierci. Często nadal tam tkwi, jak cierń w ranie, jak cichutki, ale uparty wyrzut sumienia. I nie daje zapomnieć – bo i w Wałbrzychu nikt zapomnieć nie chce.
Chodzi się po tym mieście jak po palimpseście złożonym z kolejnych warstw historii, wymazywanych i nakładanych od nowa, ale w tych okolicach to nic nadzwyczajnego – Polska to tutaj konstrukt niekonieczny, a ich przedpolska historia ma kilka zwrotów akcji i wcale nie jest jednoznacznie niemiecka.
Byli tutaj Żydzi, byli Francuzi, jeszcze grubo po wojnie dzieciaki wychowywały się na wielonarodowościowych ulicach. Sami Niemcy też zostali tu dużo dłużej niż w innych regionach nowej, pachnącej świeżością Polski.
Ta Polska ma w mieście i krótką historię, i nie najlepszą prasę. Kolejna warstwa palimpsestu to kilka dekad realnego socjalizmu, który zrobił z Wałbrzycha miasto wojewódzkie. Ten okres dał się mieszkańcom zapamiętać jako szczęśliwszy – dość spokojny, owocny, przyjazny robotnikowi.
A potem przyszła zdrada. Górników wałbrzyskich, których kopalnie w III RP likwidowano niemal z dnia na dzień, jako pierwsze w kraju, zdradzili górnicy z Górnego Śląska, decydenci, współobywatele – tak to czują. Zdradziła ich Polska, rzucając jako pierwszych pod walec likwidacji. Zostawiła ich w biedzie i niedoli. Przez lata przysyłała, a i to rzadko, tylko reporterów, by opisali pracę biedaszybów ten desperacki wysiłek biedaków, którzy ryzykowali życie, by przynieść do domu choć kilka złotych. Cały Wałbrzych jest przesiąknięty tą pamięcią i tym żalem.
Chodzenie po tym mieście to jak spacer wśród mogił. Niemy, przytłaczający ogromem hotel Sudety, wielki, wymarły wrak kina Górnik z otworami okiennymi i drzwiami zabitymi płytą pilśniową, opuszczony stadion piłkarski z setkami zardzewiałych resztek po krzesełkach dla kibiców, puste szyby kopalni, w których klatka do przewożenia górników dawno milczy. Ruiny hal zakładów lniarskich, kałuże, a w nich rzucone na kupę, na słowo honoru opony. Dawno niepotrzebne mundury górnicze i czaka, przechowywane pieczołowicie w szafach, w pokrowcu, by mole ich nie unicestwiły. Domowe ołtarzyki byłych górników – ciągle czujących się górnikami, bo to tożsamość nadana na z zawsze – zastawione szeregami kufli z corocznych biesiad barbórkowych, obwieszone proporczykami, zdjęciami. Zrównane z ziemią pola kopalniane z resztkami zabudowań. Osiedla górnicze, budowane niegdyś tuż za bramą kopalni, której teraz nie ma. Ludzie, którzy otwierają okno, poszukując wzrokiem znanego od lat widoku, a za szybą tylko krzaki i niebo. Ludzie, którzy zamiast zwracać się w naturalnym kierunku, zostali na siłę odwróceni w drugą stronę.
Zombie-kopalnia
Miasto duchów, miasto ruin. Można je nazwać ruinami przemysłu ciężkiego, ale to po prostu ruiny życia, jakie wszyscy tutaj znali. Węgla w tym górniczym mieście można dotknąć już właściwie tylko w muzeum, gdzie wyeksponowano trzy ostatnie wagoniki, które wyjechały z likwidowanych kopalni. Stoją sczepione, z wypisanymi na biało datami. Są tu też pomniki czynu górniczego albo kamienie upamiętniające katastrofy w kopalniach. Symbol na symbolu, ból na bólu. Jak cały Wałbrzych.
Dawne pole wydobywcze przy ulicy Beethovena jest w sierpniowy upalny dzień zupełnie puste i nieruchome. Kto miałby tu zresztą czegokolwiek szukać? W Wałbrzychu wiele ulic prowadzi na przykopalniane osiedla na obrzeżach, które stanowiły kiedyś bramę do świata pracy tysięcy osób. Dziś, gdy tych kopalń – a często i tych ludzi – w mieście nie ma, ruch i gwar w okolicy zanikły. Nikt nie ma już interesu, by postać we wrotach do nieistniejącej kopalni, psa z kulawą nogą nie interesują odrapane szkielety budynków i trzymające się na ślinę kamienice.
Jeszcze do 1998 roku właśnie tutaj, pod ziemią, pracowali górnicy z Kopalni Węgla Kamiennego Wałbrzych, a potem z zakładu przetwórczego Antracyt – przez ich cztery ostatnie, schyłkowe lata. Na miejscu pozostało niewielkie osiedle ceglanych górniczych domów, przeorane siatką wąskich, stromych uliczek, niekoniecznie wyasfaltowanych. Między domami cisza, biega tylko kilkoro dzieci z piłką i patykami. Popatrują na obcych, ale nic nie mówią.
Droga pomiędzy domami przechodzi w żwir i piach, a prowadzi prosto pod musztardowożółty, obłażący z tynku budynek A byłych Zakładów Koksowniczych Wałbrzych. Niżej już tylko puste pole, trawa, niewielkie drzewka, które zdążyły wziąć we władanie teren i teraz porastają ogromny płaski plac przede mną, tę górniczą Pustynię Błędowską, wypełnioną ciszą, bzyczeniem os, chrzęszczeniem szkła pod butami.
Siedząc na kamieniu z widokiem na tę zombie-kopalnię, wypijam na odwagę piasta mocnego z puszki i wracam na Beethovena. Przy drodze na osiedle – przytulony do samego skraju kopalnianego pola wydobywczego niewielki, ubogi domek z dmuchanym dziecięcym basenem obok. Młoda kobieta wiesza w upale pranie na sznurkach; szybko wyschnie.
Chcę pukać do mieszkań górniczych rodzin i pytać o przeszłość, o feralny 1994, a potem 1998 rok, o cały ten bolesny okres półwegetacji Wałbrzycha, który nastąpił później, chcę z tą moją niepustą jeszcze puszką po piwie grzebać w otwartych ranach – ale nawet pukać nie muszę, bo oto z jednej z klatek górniczej kamienicy wychodzi wysoki, postawny mężczyzna po czterdziestce, z młodą żoną i kilkuletnim dzieckiem. Kierują się do srebrnego auta zaparkowanego pod oknami, ale po drodze jestem ja i cała historia górnictwa wałbrzyskiego.
– Mam czterdzieści pięć lat – opowiada po chwili mężczyzna, którego imienia nigdy nie poznam. – Dwadzieścia lat temu zwolniono mnie z kopalni, tej tutaj, KWK Wałbrzych. Złodziejstwo przy likwidacji było straszne, nikt się z tym nawet nie ukrywał. Potem robiłem na Antracycie. To była już kopalnia likwidacyjna, na przeczekanie. Górnicy siedzieli na dole pod stemplami, a na górę wyjeżdżały na złom kombajny, ciężarówki warte miliony. Dokąd, po co? Kto wie. Ostatnie dwadzieścia lat to straszny okres dla Wałbrzycha. Czas biedaszybów to czas najgorszej nędzy. Przez te wszystkie lata jeździliśmy z żoną do pracy do Niemiec, rok w rok. Dopiero czwarty rok, jak przestaliśmy jeździć. Dopiero teraz się poprawia.
Koszt społeczny, czyli tragedia tysięcy ludzi
W Wałbrzych uderzyła pierwsza fala dzikiej likwidacji polskiego górnictwa, na długo przed tym, nim doświadczył jej Górnośląski Okręg Przemysłowy. Zlikwidowano cztery kopalnie: Victorię, Thoreza, Wałbrzych i Julię. Cztery kopalnie to kilkanaście szybów i pól wydobywczych. Cztery kopalnie to dziesiątki tysięcy ludzi, którzy niemal z dnia na dzień zostali pozbawieni jedynego zajęcia, jakie znali, w dodatku w pośpiechu, chaotycznie i w atmosferze traktowania z góry.
Byli tutaj Żydzi, byli Francuzi, jeszcze grubo po wojnie dzieciaki wychowywały się na wielonarodowościowych ulicach. Sami Niemcy też zostali tu dużo dłużej niż w innych regionach nowej, pachnącej świeżością Polski
Koło napędowe tych likwidacji nazywa się Tadeusz Syryjczyk, minister przemysłu w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. To nielubiane w mieście nazwisko. Do pisma Przewodniczącego Komisji Górniczej NSZZ „Solidarność” Ziemi Wałbrzyskiej Krzysztofa Betki z dnia 20 lutego 1990 roku do Ministra Przemysłu Tadeusza Syryjczyka dołączono opracowanie wykonane przez pracowników Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i Biura Projektów w Gliwicach pt. „Opłacalność eksploatacji dolnośląskich kopalń węgla kamiennego”, w którym w pkt. 1 wniosków końcowych stwierdzono, że kopalnie wałbrzyskie nigdy nie osiągną kosztów wydobycia takich, do których społeczeństwo nie musiałoby dopłacać, a więc należy je zlikwidować. W tym celu dyrekcje powinny przygotować programy likwidacyjne.
„Likwidacja prowadzona będzie równolegle z tworzeniem w Wałbrzychu nowych miejsc pracy. I właśnie niezrealizowanie ustaleń tego zespołu stało się przyczyną tragedii społeczeństwa wałbrzyskiego. Minister równocześnie powołał Zespół Przygotowawczy, którego zadaniem było zbadanie przyczyn, celu, potrzeb i warunków likwidacji kopalń wałbrzyskich. Zespół ten potrzebował tylko siedem dni na zbadanie przyczyn, celu, potrzeb i warunków likwidacji i już 30 października 1990 roku wydał opinię, że postawienie w stan likwidacji czterech kopalń wałbrzyskich jest celowe” – pisze Jerzy Kosmaty, legenda górnictwa wałbrzyskiego, w rozprawie o losie Wałbrzycha po zakończeniu wydobywania w mieście węgla.
Restrukturyzacja kopalń wałbrzyskich rozpoczęła się 15 listopada 1990 roku, a ich ostateczną likwidację zaplanowano na 31 grudnia 1995 roku. Wierzono wtedy, że operację, która miała właściwie zmienić charakter całego miasta i postawić pod znakiem zapytania los tysięcy ludzi, da się „przeprowadzić bez kosztów społecznych”. „Koszt społeczny” był wtedy właściwie retorycznym ozdobnikiem – nikt się nie spodziewał, co to sformułowanie będzie tak naprawdę oznaczać. Nikt nie dałby też wtedy wiary, że pod tą zgrabną frazą, jak pod parasolem, kryć się będą napady na sklepy, biedaszybnictwo i głodne dzieci. Że „koszt społeczny” równa się: dorośli bez wypłat i nastolatkowie bez zimowych kurtek. [..]
Wałbrzych jest równie polski, jak Kaliningrad rosyjski
– Wiem, że to, co powiem, może zabrzmieć bardzo ekscentrycznie, jakbym silił się na tanie skrajności – mówi mi Jakub, który dzieli codzienność pomiędzy Gdynię a Wałbrzych – ale jeśli chodzi o stosunek Wałbrzycha i wałbrzyszan do Polski i polskości, to zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest on dość sceptyczny, raczej chłodny niż gorący. Wynika to z pewnych zaszłości, tych dawniejszych i tych całkiem niedawnych. Raz, że historycznie Wałbrzych jest równie polski, piastowski, jak, nie przymierzając, Kaliningrad rosyjski. Wszyscy tutaj są w drugim czy trzecim pokoleniu nie stąd, w 1945 roku albo później zwieziono ich w obce dla nich dekoracje kulturowe, zza Buga, choć nie tylko, by fedrowali węgiel i wypalali koks, by niemiecki Waldenburg stał się polskim Wałbrzychem.
Z początku nic nie było pewne, granice i przynależność rzecz umowna i ulotna, lepiej się do niczego nie przywiązywać. Jakoś ta kolonizacja wyszła, ja rodziłem się i wychowywałem w mieście polskim, nikt jego niemieckości nie poruszał. Ale potem przyszły te nieszczęsne lata dziewięćdziesiąte i Wałbrzych został od Polski niejako odcięty, w metaforycznym oraz dosłownym sensie. Decyzja o likwidacji Wałbrzyskiego Zagłębia Węglowego to był przepis na apokalipsę. Bo gdy zlikwidowano przemysł ciężki, upadły też branże pomocnicze. Mieliśmy prawo czuć się zdradzeni. „Nic o nas bez nas”, tymczasem decyzje zapadały w dalekiej Warszawie.
Ludzie zapierdalali całe życie ciężko jak diabli, żeby na końcu usłyszeć, że są zbędni, nierentowni i mają radzić sobie sami. Do najbliższego sensownego ośrodka z pracą, czyli oddalonego o siedemdziesiąt kilometrów Wrocławia, jeszcze kilkanaście lat temu jechało się pociągiem ponad dwie godziny. Tory były rozjeżdżone przez składy z węglem, kopalnie zamknięto, antracytu nawet nie ruszono, ale ponieważ zostawiono największą koksownię związaną wieloletnimi kontraktami podpisywanymi wówczas przez nowe, rzekomo ekonomicznie bardziej rozgarnięte czynniki, węgiel i koks nadal jeździły w te i wewte. Dziwne to wszystko było. Dziwne i straszne. Jak ktoś nie miał warunków i możliwości, by wyjechać stąd na dobre, w Polskę lub w świat, zostawała mu najczęściej wegetacja.
Panowała zupełna apatia. Nadal panuje, choć może nie na tak apokaliptyczną skalę jak wtedy. Nie pamiętam i nie doświadczam żadnych podniosłych przejawów patriotyzmu. Flagi w święta państwowe, oczywiście kibicowanie sportowcom, ale tak poza tym poczucie, że zostaliśmy wydymani. Wiesz, jak lubimy nazywać nasze miasto, naszą małą ojczyznę? No właśnie, Mordor. Jesteśmy trochę orkami czy tam ogrami. I jesteśmy z tego dumni.
Fragment książki „Nie ma i nie będzie”, Wydawnictwo Ha!art, Kraków 2022. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: Zakładnicy białoruskiej gry i polskiego lęku
Brawo! To są obszary, gdzie mogą się spotykać wierzący, dla których katolicka nauka społeczna nie jest martwą literą, z tradycyjną lewicą Judyma i Siłaczki. Bo Magda Okraska to ktoś taki – lewica (nie lubiana przez „nową” lewicę), feministka, chyba nawet marksistka (ale nie neo-marksistka), ale taka, która pozwala rozumieć swoje wartości i sama stara się rozumieć wartości inne, a przynajmniej je toleruje (w tradycyjnym rozumieniu tego słowa). Redakcjo, za to cię szanuję, że w odróżnieniu od innych dopuszczasz czasem artykuły przeciwko sobie, bo przecież ten fragment książki jest oskarżeniem bliskich tobie osób współtworzących rząd Tadeusza Mazowieckiego (ale oskarżeniem o błędy, nie o „zdrady”). O takie spotkania katolików z lewicą chodziło chyba u początków w latach ’70 i tego dziś brakuje by obie strony opowiadały sobie o zranieniach i pragnieniach. Dziękuję.
Yes cannons slow market.
Nie tylko Wałbrzych czy górnicy. Inną cichą, aczkolwiek o wiele liczniejszą grupą są pracownicy PGR ów. To chyba najbardziej nieporadna część społeczeństwa, którą z dnia na dzień opuściła opatrzność. PGR był dla nich wszystkim, dawał mieszkanie, wikt i opierunek. A tu nagle się okazuje, że nikomu do niczego nie są potrzebni, nikt już nie będzie dopłacał do tego co robią, z czego żyją. Są rozproszeni, wiec nie stanowią siły politycznej. Bez wykształcenia, umiejętności samodzielnego radzenia sobie w trudach życia. Bez możliwości dojazdu do szkól i ośrodków przemysłowych. Kręci się o niech satyryczne reportaże, jak to oddają się pijaństwu i nieróbstwu. To jest cena jaką zapłaciliśmy za postęp cywilizacyjny, którą warto było zapłacić moim zdaniem. Nauczyliśmy się, że wolność nie jest za darmo. Szkoda tylko, że nie wszystkim to odpowiada i krok po kroku w stare koleiny wjeżdżamy.
Niech to wybrzmi: to jest dziedzictwo Tadeusza Mazowieckiego. Myślę, że nazwisko Syryjczyk jest zwykłą zasłoną dymną. ..