Wiele miasteczek z żydowską przeszłością ma lokalną politykę historyczną opartą na zapominaniu – mówi Rafał Hetman, autor książki „Izbica, Izbica”, finalista Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego 2022.
Jakub Halcewicz-Pleskaczewski: Nie bałeś się dopytywać?
Rafał Hetman: Nawet nie wiedziałem, czy będę miał na to szansę. Chodziłem po Izbicy. Zaglądałem do kamieniczek, które kiedyś były żydowskie, a teraz są w nich sklepy, sklepiki, zakładziki. Wchodziłem i pytałem, „czy to jest budynek przedwojenny?”, „czy może mi pani/pan opowiedzieć coś o jego historii?”. W jednym z takich miejsc zagadnięta przeze mnie kobieta, odpowiedziała, że nawet nie jest z miasteczka, i może ktoś inny mógłby mi pomóc, wyszła na ulicę, akurat przechodziła jej znajoma. „O, ta pani panu może coś opowiedzieć!” – wskazała. I tak, całkiem przypadkiem, trafiłem na opisaną w książce właścicielkę broszki.
Przeczytaj także: „…będą mieli Polskę bez Żydów. Taką Polskę, o jakiej marzyli” – fragment książki Rafała Hetmana „Izbica, izbica”
Jej ojciec, kopiąc fundament pod werandę, wykopał garnek złota. Na broszce są inicjały poprzedniej właścicielki domu, Żydówki.
– O tym garnku moja rozmówczyni powiedziała dopiero w czwartej czy piątej godzinie naszego spotkania. -Od samego początku rozmowa była miła i otwarta. Oglądaliśmy stare rodzinne zdjęcia, nawet dokumenty notarialne dotyczące zasiedzenia dawnej żydowskiej nieruchomości. W pewnym momencie moja rozmówczyni otworzyła się bardziej. Przyznała, że ma tę broszkę.
I?
– Kiedy długo rozmawiasz i nagle dostajesz do ręki broszkę z inicjałami dawnej żydowskiej właścicielki, nie myślisz, nie przychodzą żadne refleksje. Skupiasz się na przeprowadzeniu tej rozmowy do końca, bo nie wiesz, czy druga okazja się znowu nadarzy. Ale w tym przypadku spotkaliśmy się jeszcze wiele razy. Mogłem zadać pytania, które przychodziły w trakcie pisania.
Chciałem napisać tę książkę tak, żeby była jak najdalej od reportażu gazetowego, a najbliżej powieści
Kolejne rozmowy były łatwiejsze czy trudniejsze?
– Jestem nieraz pytany, czy rozmówcy byli wobec mnie agresywni, bo w książce poruszam trudne tematy współżycia żydowskich i nieżydowskich mieszkańców Izbicy. Ale przecież ja nie pytałem ludzi, jak się zachowywali w czasie drugiej wojny światowej. Pytałem po prostu o ich najwcześniejsze wspomnienia z Izbicy, o obraz Izbicy, jaki się zapisał w ich głowach. Oczywiście, gdy pojawiały się historie wojenne i ktoś sam poruszał trudne wątki, dopytywałem. Ale ludzie zwykle opowiadali mi wszystko nawet wtedy, kiedy ich nie dopytywałem. Nie podejrzewałem też z góry, że przodkowie każdego rozmówcy na pewno brali udział w wojennych zbrodniach dokonywanych na Żydach czy powojennym zasiedlaniu ich domów. W większości współcześni mieszkańcy Izbicy to ludzie napływowi. Ale trudne pytania musiały się oczywiście pojawić, kiedy moi rozmówcy poruszali trudne tematy.
Cofnijmy się przed te rozmowy. Jak się czułeś wchodząc do Izbicy po poznaniu jej losów? Przed wojną mieszkało tam około 4 tys. Żydów – 95 proc. wszystkich w miasteczku. Z tej społeczności wojnę w Polsce przeżyły zaledwie dwadzieścia trzy osoby. Nie zginęło tylko osiem Żydówek z Izbicy, które w czasie Zagłady zostały w Polsce.
– Spod Izbicy pochodzą moi dziadkowie. Przyjeżdżałem tam na każde wakacje jako dziecko, znałem różne opowieści o przeszłości, ale nie były konkretne. Im byłem starszy, im więcej bawiłem się w dziennikarstwo i pytałem dziadka o dawne sprawy, tym więcej pojawiało się opowieści o Izbicy. Dziadek opowiadał, że chodził do klasy z ładną Żydóweczą – Nesią. „Jak to? – pytałem – Skąd tutaj Żydzi?”. Wtedy wyjaśniał, że Żydów było wielu…
W ten sposób powstawały zalążki historii, które zebrałem później. Jednak na przykład szczegółowo o historii getta tranzytowego dowiedziałem się dopiero pisząc książkę. Nikt we wcześniejszych rozmowach nie wypowiadał słowa „getto” albo określania „getto tranzytowe”. Takiego profesjonalnego sformułowania nie usłyszałem w żadnej z rozmów. Mówiło się „dużo Żydów” albo „Izbica, Izbica, żydowska stolica”.
Kiedy dokładniej poznałem historię Izbicy, często idąc uliczkami miasteczka poszczególne sceny z przeszłości wyświetlały mi się w różnych zaułkach, placykach czy w oknach. Tworzyło to w mojej głowie dosyć surrealistyczny obraz.
Czy prawda uwierała jakoś twoich rozmówców? Choćby ta prawda o broszce.
– Kobieta, która pokazała mi broszkę, powiedziała: „Nie czuję, żebym coś komuś ukradła”. A jeden z mężczyzn, z którym rozmawiałem, już w pierwszej minucie rozmowy zaczął rzucać nazwiskami sąsiadów, którzy wydali Żydów Niemcom, był tym oburzony, to go prawdziwie uwierało. Sam też przyznał się, że kiedy był młody, pił wino na cmentarzu żydowskim z kolegami i w tym wyznaniu wyczułem skruchę, a może nawet potrzebę bycia rozgrzeszonym.
Sam nigdy nie dociskam, żeby rozmówcy mówili mi o takich sprawach. Słucham. Słucham, co mówią, a czego nie mówią. I to, czego mi ludzie nie opowiadają, także jest częścią tej historii. Przemilczenie często mówi więcej. Interesuje mnie, co ludzie pamiętają, jak pamiętają i jak chcą o tym opowiadać. Zostawiam ich relacje takimi, jakimi są, opisuję ich stosunek do pamięci taki, jakiego byłem świadkiem. A do historycznych faktów docieram sam, żeby wiedzieć, jak było naprawdę.
Gdzie tych faktów szukałeś?
– To bardzo łatwe. Relacje żydowskich ocaleńców zebrała Shoah Foundation. Mamy też relacje w Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie, w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie, są relacje zebrane przez historyków z Lublina – przede wszystkim przez Roberta Kuwałka. W książce opisuję mieszkanki Izbicy: Janinę Kić, Halinę Błaszczyk i Alinę Rolnik. One już wprawdzie nie żyją, ale istnieją niezwykłe zapisy wideo z ich opowieściami; oglądając je czuję, jakbym z nimi rozmawiał. Mamy też wiele materiałów Steffena Hänschena po niemiecku.
Los Izbicy jest dobrze udokumentowany, ale do tej pory materiał nie był zebrany i opowiedziany. Wydawałoby się, że Izbica jest malutką miejscowością, jednak zbiór archiwalny jej dotyczący jest duży. Z pewnością jest jeszcze sporo do odkrycia. Zwłaszcza że, jak pisze historyk Martin Gilbert, w Izbicy „rozegrały się jedne z najbardziej przerażających scen Holokaustu, a nawet II wojny światowej”. Myślę więc, że to miejsce będzie przyciągało zainteresowanie badaczy.
Kiedy sam zacząłeś pisać?
– Długo opowiadałem, że napiszę tę książkę. Jednak dopiero, kiedy pod namową Uli Rybickiej z Fundacji Żydoteka napisałem w 2017 roku trzy artykuły do „Chidusza”, przekonałem się, że mam temat na książkę. Wiedziałem, że musi być w niej broszka, i wiedziałem, jakie będzie pierwsze zdanie. O tym, że chcę pisać o Izbicy, myślałem poważnie od dziesięciu lat. Takie myśli krążyły mi w głowie po rozmowach z dziadkami. Zresztą dziadek pojawia się na początku i na końcu książki, ale nie chciałem z niej robić historii rodzinnej.
Klasycy reportażu mówią, że człowiek uczy się pisać, pisząc. Ty chyba uczyłeś się pisać, czytając? Zanim zadebiutowałeś, przez lata wyrobiłeś sobie solidną markę propagatora literatury non-fiction.
– Zawsze czytałem reportaże, żeby nauczyć się pisać. Czytanie reportaży nauczyło mnie myślenia o temacie i pisania o nim w różnej formie. Czytałem reporterskie teksty gazetowe, ale też dużo reportażu literackiego. Mam przerobioną całą klasykę polskiego reportażu. Kiedy pisałem, czytałem niektórych autorów ponownie po to, żeby nie powtarzać tego, co napisali. Na przykład Hannę Krall, u której pojawiają się te same postaci co u mnie, jak Tojwi Blatt z kulą w szczęce.
W „Izbicy” objawia się – charakterystyczny na przykład u Mariusza Szczygła – fetysz pierwszego zdania. Opowiadam historię bez słów od reportera – ujawniania się autora w reportażu nie lubię. Chciałem napisać tę książkę tak, żeby była jak najdalej od reportażu gazetowego, a najbliżej powieści. Ostatecznie jednak do każdej opisywanej historii formę dobierałam oddzielnie. Poszczególne wątki domagały się różnego ujęcia, doboru indywidualnej formy. Inaczej brzmiałyby treści z części czwartej – monologi z Izbicy – gdyby były ubrane w narrację reporterską, a inaczej brzmią jako pojedyncze głosy. To jest przemyślane i wypieszczone.
Długo zastanawiam się, czy w danej formie oddam to, co chcę. Często właśnie myślenie o formie opowieści zabiera mi najwięcej czasu i jest stanowi największą trudność w pisaniu. Kiedy wybiorę formę, reszta już idzie. Z czasem zorientowałem się, że coraz więcej o nauce pisania, jego mechanizmach, wyborze formy, sposobie przedstawienia świata biorę z poezji.
Jak poezja to twoje pisanie zmieniła?
– Jest taka anegdota: ktoś zapytał kiedyś Ryszarda Kapuścińskiego, jaki jest klucz do reportażu, ten odpowiedział, że poezja. Obok siedział Gabriel García Márquez i przytaknął. Dopiero kiedy zacząłem czytać poezję bardziej świadomie, zrozumiałem, o co w tym chodzi – nieoczywiste spojrzenie, forma, sposób opowiadania o temacie i dbałość o precyzję języka. Poezja mnie otworzyła. Kiedy czytam wiersz, myślę często: jaki świetny byłby reportaż napisany przez okulary tego narratora.
Nazwiska?
– Jestem fanem Jakuba Kornhausera. Widzę teraz, czego się nie spodziewałem, że wiele wziąłem dla siebie z Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, który jest bardzo trudny. Czasem, kiedy zdawało mi się, że pożyczyłem coś z Kornhausera, np. przeciwstawne spójniki, okazywało się, że to z Dyckiego. W mojej książce jest dużo inspiracji z literatury pięknej, np. w rozdziale o Tojwim i Ryśku, który był inspirowany po trosze „Lincolnem w Bardo” George’a Saundersa.
Czytałem też kilka reportaży z elementami surrealizmu, jest ich niewiele i są raczej słabe, ale interesuje mnie dołączenie do reportażu elementów surrealistycznych i magicznych, które bardzo często są elementami opowieści rozmówców, ale które jednocześnie często się ignoruje w pisaniu reportażu. Wolę też narrację powieściową niż reporterską. Rozdział „Trzydzieści zdjęć na Facebooka” jest w swojej formie opowiadaniem – opowiadaniem non-fiction, a nie reportażem, który ma przekazać informacje. Podobnie nie jest reportażem mój ulubiony rozdział „Paul Oberländer”. Temu tekstowi najbliżej do narracji poetyckiej, choć jest także tekstem non-fiction, z tym że wartość informacyjna tego tekstu jest drugorzędna, wobec tego, co chcę powiedzieć jako autor.
Czyli?
– Zawsze piszę tak, żeby fakty które przedstawiam, informacje, które zamieszczam, nie były metą – to znaczy, że nie chcę opowiadać o Tojwim Blacie, czy Rysi Bromberg tylko po to, żeby odtworzyć ich losy, żeby wyłowić ich z niepamięci. Chcę żeby to wyławianie z niepamięci służyło nam dziś, żeby było narzędziem dla nas żyjących w XXI wieku, żeby reportaż, chociaż opowiadający o przeszłości był zwrócony w przyszłość.
Dlatego na materiał reporterski – relacje, dokumenty, zdjęcia – patrzę tak, żeby wydobyć z niego refleksje dotyczące współczesności, żeby, mam nadzieję, dzięki tym refleksjom, które się u czytelnika pojawią, zaszła jakaś zmiana lub żeby ten ktoś wręcz zaczął działać, robić coś, co poprawi jakiś element jego najbliższej rzeczywistości i wcale nie musi tu chodzić o pamięć o żydowskiej przeszłości, może chodzić na przykład o pomoc tym, którzy dziś uciekają przed zagładą.
Twoja książka przypomina, że żyjemy w kłamstwie. Wprawdzie jeszcze do końca nie umarło pokolenie, które pamięta, jak było. Ale i tak powszechnie promowane są bogoojczyźniane ogólniki.
– Niezrozumiałe są dla mnie niektóre wydarzenia w samej Izbicy. Decyzje czy brak decyzji. Żydowscy mieszkańcy ani ich historia nie są w żaden sposób upamiętnione. Istnieje cmentarz żydowski, ale na uboczu, zarośnięty. Pomniki na nim ufundowali albo potomkowie izbickich Żydów, albo organizacje zewnętrzne, nie samorząd. Ten zajął się upamiętnieniem Jana Karskiego, który skądinąd prosił, żeby pomników mu nie stawiać.
Tak się dzieje nie tylko w Izbicy. Wiele miasteczek z żydowską przeszłością, ma podobną lokalną politykę historyczną, opartą na przemilczeniu i zapominaniu.
Patriotyzm zbudowany na kłamstwie?
– Nie używam nawet słowa „kłamstwo”. Ono zakłada intencjonalność. Widzę raczej zaniechanie i niedbalstwo, które wynikają z nieznajomości historii. W związku z tym to jest dużo głębszy problem. W nauczaniu historii w szkole nie ma trudnych tematów do przepracowania, nie ma rozmowy o współudziale Polaków, opowiadanie historii nie jest zniuansowane. Albo jesteśmy szlachetni, albo uszlachetnia nas ofiara – i ten sposób myślenia nie ma nawet barw partyjnych. Program nauczania nie zmienił się znacząco przez ostatnie 30 lat, uczymy się tego samego. Wcześniej, przed rządami Prawa i Sprawiedliwości, nie było dużo lepiej.
Twarzą Izbicy jest dla mnie chłopiec z okładki twojej książki. Opowiedz o niej na koniec.
– Kiedy zobaczyłem to zdjęcie, wiedziałem, że musi być na okładce. W ogóle trzech rzeczy byłem pewien: tytułu, pierwszego zdania i okładki.
Zdjęcie zostało zrobione w Izbicy w 1940 roku przez niemieckiego żołnierza. To portret anonimowego chłopca, który podoba mi się z kilku powodów. Jest anonimowy, więc uniwersalny, jest everymanem, możemy w niego wlać losy Tojwiego, Ryśka, Hersza Grinera. Więcej – ponieważ jest anonimowy, nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy to chłopiec żydowski, czy chrześcijanin; w Izbicy było o wiele więcej Żydów, ale losy polsko-żydowskie były tam splątane. I ten jego uśmiech – wobec trudnej treści książki jest niejednoznaczny, zaskakujący. Nie wiemy, dlaczego się uśmiecha.
Ta twarz zostaje w pamięci. Mówi, że książka jest nie tylko rozliczeniowa. Przywracasz pamięć o koszmarnych czasach. Ale do odkrycia wciąż pozostaje ten zagadkowy uśmiech.
– Pytasz, jak ja to zdjęcie interpretuję? Jako zwycięstwo. Małe. Nie tryumf ofiar, ale małe zwycięstwo nad tym zaplanowanym zapomnieniem, które naziści nieśli Żydom. Na samym początku piszę takie zdanie, że w Izbicy zostały groby, o których nikt nie pamięta – tak jak zaplanowano. Nazistom chodziło nie tylko o fizyczne zniszczenie, ale o zatarcie pamięci przez usuniecie materialnych świadectw obecności. To się ostatecznie nie udaje.
Uśmiech tego chłopca jest małym tryumfem nad tym planowanym zapomnieniem. Od początku pisałem tę książkę z myślą, że jest to moja prywatna forma sprzeciwu.
Rozmawiał Jakub Halcewicz-Pleskaczewski
Rafał Hetman – ur. 1987, reporter. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Chidusz”. Autor książki „Izbica, Izbica”, która znalazła się w finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Finalista Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego. Opowiada o literaturze faktu w mediach społecznościowych.
Przeczytaj także: Jesteśmy winni. Niepamięci, nieczułości, niezrozumienia Zagłady