Miłujący Bóg, który opuszcza, dla wielu jest tylko godnym potępienia oprawcą. Nie ma już prawa do istnienia. Nie chcemy przy tym widzieć, że opuszczenie nas przez Niego to także nasza od Niego ucieczka.
W Ewangelii św. Marka – najstarszej spośród tych, które weszły do chrześcijańskiego kanonu – wiemy, że tuż przed swoim zgonem o godzinie dziewiątej (czyli wedle naszych rachub o trzeciej po południu) Jezus donośnym głosem zawołał: „«Eloi, Eloi, lema sabachthani», co znaczy: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15,34).
I po tym straszliwym krzyku nastąpiła śmierć. Od lat noszę jednak w sobie coraz większy niepokój, że opuszczenie Syna przez Boga nadeszło wcześniej. Kiedy? Mam przeczucie, że wtedy, gdy Syn doświadczył i pojął, że został przez Ojca wydany. Boję się tego dwusłownego wyrażenia „został wydany”, jakbym czuł, że tkwi w nim również oskarżenie, które i mnie dotyczy. Skąd ten lęk?
Wydany, czyli zdradzony
Kardynał Jean-Marie Lustiger, arcybiskup Paryża w czasach całkiem niedawnych, gdy katedra Notre Dame nie była jeszcze pogorzeliskiem, w którym wielu dziś widzi przejmujący znak opuszczenia przez Boga Jego Kościoła, powiedział: „W grę wchodzi rzecz gorsząco niezrozumiała, co do której nie wolno ulec pokusie racjonalizacji: być wydanym. Być wydanym, są to słowa ciężkie. […] Być wydanym może znaczyć: być zdradzonym. W pewnym sensie Jezus został zdradzony przez Judasza, jednego ze swych najbliższych (J 18,2). Ale trzeba wierzyć, że został wydanym przez Boga (J 3,16). Sam Ojciec, Bóg, wydaje Chrystusa w ręce ludzi. W tym miejscu przemieszczenie słów jest najbardziej znaczące: Bóg, który jest źródłem Życia, opuszcza Żywego, Syna umiłowanego oddając na zabójczą wolę człowieka (J 10,17)”.
Powinniśmy uznać, że skazujący wyrok opuszczenia dotknął Jezusa w najskrajniejszej postaci. Przerażające, skoro wierzący w Chrystusa mają i w tym Go naśladować
Ostatecznie śmierć Jezusa nie była zatem tylko śmiercią biologiczną, zwierzęcą, ale było to uśmiercenie wykonane rękami innych ludzi. A ci ludzie, zanim Go zabili, spoglądali Mu wpierw w twarz. Judasz powitał Go przecież w Getsemani pocałunkiem zdrady. Inni – policzkowali, a właściwie dopuszczali się jeszcze większej przemocy wobec Jezusowego oblicza. W Markowej Ewangelii czytamy, że podczas przesłuchania Jezusa przed Wysoką Radą, gdy fałszywi świadkowie złożyli już swe nieskładne zeznania, „najwyższy kapłan wystąpił na środek i zapytał Jezusa: «Nic nie odpowiadasz na to, co oni zeznają przeciw Tobie?». Lecz On milczał i nic nie odpowiedział. Najwyższy kapłan zapytał Go ponownie: «Czy Ty jesteś Mesjasz, Syn Błogosławionego?». Jezus odpowiedział: «Ja jestem. Ujrzycie Syna Człowieczego, siedzącego po prawicy Wszechmocnego i nadchodzącego z obłokami niebieskimi». Wówczas najwyższy kapłan rozdarł swoje szaty i rzekł: «Na cóż nam jeszcze potrzeba świadków? Słyszeliście bluźnierstwo. Cóż wam się zdaje?». Oni zaś wszyscy wydali wyrok, że winien jest śmierci. I niektórzy zaczęli pluć na Niego; zakrywali Mu twarz, policzkowali Go i mówili: «Prorokuj!». Także słudzy bili Go pięściami po twarzy” (Mk 14, 60-65).
Obraz znieważonej, pobitej twarzy natychmiast przywołuje najbardziej poruszające stronice dzieł Emmanuela Lévinasa. Spotkanie z twarzą jest wedle tego piszącego po francusku żydowskiego filozofa początkiem etyki odpowiedzialności za bliźniego. Niestety, może być ono także, jak się zdaje, jej anihilacją. W twarzy drugiego możemy bowiem wyczytać niebezpieczeństwo dla nas, bo spotkanie z twarzą oznacza również konfrontację z naszą własną śmiertelnością.
Lévinas dał kiedyś takie oto streszczenie swej głównej myśli: „stawiałem sobie pytanie, co znaczy oblicze drugiego człowieka. Pozwoliłem sobie powiedzieć, że jest w nim przede wszystkim jakaś prawość i prostolinijność – istota z twarzą, taką, która byłaby wystawiona na niebezpieczeństwo wręcz, jak gdyby na naszych oczach wydana była na śmierć” (tł. Anna Danuta Tuaszyńska).
W czterech ścianach bólu
Gdy czytam te słowa, zastanawia mnie, co w twarzy Jezusa podczas przesłuchania przed Annaszem zobaczył arcykapłański sługa, który pojawia się w tej oto scenie z Janowej Ewangelii: „Arcykapłan więc zapytał Jezusa o Jego uczniów i o Jego naukę. Jezus mu odpowiedział: «Ja przemawiałem jawnie przed światem. Uczyłem zawsze w synagodze i w świątyni, gdzie się gromadzą wszyscy Żydzi. Potajemnie zaś nie uczyłem niczego. Dlaczego Mnie pytasz? Zapytaj tych, którzy słyszeli, co im mówiłem. Oto oni wiedzą, co powiedziałem». Gdy to powiedział, jeden ze sług obok stojących spoliczkował Jezusa, mówiąc: «Tak odpowiadasz arcykapłanowi?». Odrzekł mu Jezus: «Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego Mnie bijesz?»” (J 18, 19-23).
Zawsze, gdy czytam albo gdy dochodzą do moich uszu te słowa Jezusa, cierpnę. Oto twarz, która w spotkaniu mówi nam przede wszystkim „nie zabijaj!”, jest policzkowana i plugawiona. Sługa nie odwrócił się plecami do Jezusa. Chciał go poniżyć i odsłoniło się w tym pragnienie zabójstwa. Nie wiemy, czy występujący z przemocą względem bezbronnego odpowiedział na Jego „dlaczego mnie bijesz?”. Można przypuszczać, że do końca trzymał stronę tych, którym Jezus został wydany na śmierć. Bo także i jemu wydano Galilejczyka na uśmiercenie.
Wyobrażam sobie czasem, że ów sługa mógł być strażnikiem Jezusa w areszcie, którego dziś pamiątką jest w katolickich kościołach w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek tzw. ciemnica (wedle pobożnych tradycji Nazarejczyk po przesłuchaniu przed Annaszem, a przed zebraniem się Wysokiej Rady u Kajfasza, miał być więziony). Sługa ten mógł być kimś takim, jak postać z przejmującego wiersza Aleksandra Wata:
W czterech ścianach mego bólu
nie ma okien ani drzwi.
Słyszę tylko: tam i nazad
chodzi strażnik za murami.
Odmierzają ślepe trwanie
jego głuche puste kroki.
Noc to jeszcze czy już świt?
Ciemno w moich czterech ścianach.
Po co chodzi tam i nazad?
Jakże kosą mnie dosięgnie,
kiedy w celi mego bólu
nie ma okien ani drzwi?
Gdzieś tam pewno lecą lata
z ognistego krzaka życia.
Tutaj chodzi tam i nazad
strażnik — upiór z ślepą twarzą.
Jest w tych wersetach obraz straszliwego opuszczenia, w którym etyka – przynajmniej taka, jaką przedstawiał nam Lévinas – nie wydarza się już wcale. Ten, z którym uwięziony mógłby spotkać się twarzą w twarz, okazuje się upiorem. Kimś, kto może zabić, „dosięgnąć kosą”, ale pozostaje na razie tylko strażnikiem w wydaniu na uśmiercenie. Po co? By zamknięta świadomość bólu w opuszczeniu mogła stać jeszcze bardziej dojmująca.
Takie zamknięcie nie jest dziełem opuszczanego. On już zapytał strażnika (a strażnikiem, jakkolwiek wzdragamy się przed taką myślą, może się okazać każdy z nas): „dlaczego mnie bijesz?”. Został jednak wydany na śmierć. Czy warto w jakikolwiek sposób zabiegać o ocalenie kogoś takiego?
Bezbronność
Lévinas podejrzewał, że w każdym spotkaniu z twarzą bliźniego doświadczamy też własnej śmierci: „Zastanawiałem się nieraz, czy pojęcie linii prostej – tej odległości najkrótszej między dwoma punktami – nie jest pierwotnie linią, podług której napotkane przeze mnie oblicze wystawia się na śmierć. Jest to prawdopodobnie sposób, w jaki moja śmierć na mnie spogląda i we mnie celuje, ale swego własnego oblicza nie widzę. Pierwszą rzeczą widoczną w obliczu tego drugiego jest owa prostota wystawiania się oraz bezbronność. Ludzka istota w swym obliczu jest najbardziej naga. Jest samą nędzą” (tł. Anna Danuta Tuaszyńska).
Jeśli w nędzy drugiego widzę spojrzenie własnej śmierci, czy trzeba się dziwić, że twarz bliźniego policzkuję, by w końcu odwrócić się od niej ostatecznie? W nagości cudzego cierpienia widzę nagle własne oblicze. To wyzwanie, które mogę podjąć. Ale mogę je też odrzucić. Mogę również to cudze oblicze poniżyć. Wtedy jednak bliźni wciąż jeszcze jest w stanie stawić czoła i zapytać: „dlaczego mnie bijesz?”. „Po sposobie, w jakim to czyni – dopowiada Lévinas – zupełnie samotnie możemy zmierzyć przemoc, która się dokonuje w śmierci”. Dodajmy, że nie tylko w śmierci bliźniego, ale ostatecznie i w naszej śmierci.
Oto dlaczego doświadczenie spotkania z ludzką nędzą w twarzy drugiego bywa dla nas tak trudne do zniesienia. Ta nędza domaga się mnie. Spogląda na mnie i mnie przyzywa. To wołanie bliźniego, by nie zostawiać go samego. A przecież tzw. logika sprawiedliwości podpowiada mi, że wyrok nad nim już zapadł. Skoro został już wydany na śmierć, tym łatwiej jest mi zgodzić się z takim „słusznym osądem”. Uciekam w ten sposób od przeczucia i doświadczania własnej śmierci.
Pisał ks. Józef Tischner w swej „Filozofii dramatu”: „Mówimy: «nie chcę mieć z tobą nic wspólnego». Chodzi o to, by inny człowiek nie stawiał nam pytań i nie oczekiwał od nas żadnych odpowiedzi. «Nie mów nic do mnie, ja nie mówię i nie będę mówił nic do ciebie». Dlaczego? Ponieważ nie istnieje lub istnieć przestaje wszelka relacja porozumienia między nami, będąca warunkiem możliwości wymiany słów. Nie jest łatwo określić bliżej, na czym polega ta relacja. Jej charakter i jej jakość ukazują się dopiero w procesie zrywania. […] Kto ucieka od innego człowieka, zrywając więzy dialogu, ten dąży do tego, by radykalnie zamknąć się na niego”.
To zamknięcie, o którym pisał Tischner, nie jest wyłącznie zerwaniem. Bywa (a może nawet staje się zawsze?) uwięzieniem bliźniego w jego bólu – w „czterech ścianach”, gdzie nie ma „okien ani drzwi”. Jakże słuszne w „logice sprawiedliwości” okazuje się bycie strażnikiem takiego uwięzienia. W ten sposób uwięzionemu możemy podać nie wprost skazujący wyrok, łudząc się przy tym, że będąc wykonawcami takiego wyroku, sami nie zostaniemy skazańcami. W ten sposób pozostawienie bliźniego w uwięzieniu jego bólu, staje się także jego potępieniem.
„Co to znaczy być potępionym? – pyta Tischer w „Filozofii dramatu”. – Znaczy to, że nadal istnieję, jestem, żyję, czuję siebie, innych ludzi, scenę świata. Znaczy to zarazem, iż nie mam już prawa do istnienia. Jestem, żyję, czuję siebie i innych oraz scenę świata – bezprawnie. Jestem kimś złym. Słuszne więc byłoby moje nieistnienie. Mając świadomość potępienia, mam w istocie rzeczy świadomość tego, że istnieć nie powinienem”.
Ten, kto potępia, łudzi się, że ustawia siebie jako wykonawcę wyroku, a nie podsądnego. Jeśli nawet tak jest, iluzja trwałości takiego ustawienia na pewno zostanie złamana w jego własnej śmierci. Z Nowego Testamentu wiemy, że wynikający z „logiki sprawiedliwości” wyrok potępienia zapadł bowiem nad wszystkim ludźmi bez wyjątku. Dlatego „słuszny osąd”, którego najważniejszą miarą jest doświadczenie zamknięcia w bólu i opuszczenia w śmierci, dotknie bez wyjątku każdego człowieka.
Czy Chrystus, który „istniejąc w postaci bożej”, przyjął na siebie ludzką nędzę – również tego doświadczył? To jedna z bardziej problematycznych kwestii, z którą od początku Kościoła mierzą się chrześcijanie. Kardynał Lustiger mówił, że w wierze powinniśmy uznać, że skazujący wyrok opuszczenia dotknął Jezusa w najskrajniejszej postaci. Przerażające, skoro wierzący w Chrystusa mają i w tym Go naśladować. Sam to przecież powiedział swym uczniom, którzy wciąż stykali się z grozą, jaką były w I-wiecznej Palestynie wyroki wydawane przez Rzymian. Z polecenia Piłata ukrzyżowano przecież setki, a może i tysiące ludzi.
Uśmiercenie zbrodnicze i hańbiące
Chrześcijanie powinni mieć ten fakt zawsze w pamięci, gdy w swoim bólu, powołują się na nakaz niesienia własnego krzyża… Mówił Lustiger, że trzeba sobie wyobrazić, iż teraz też „jesteśmy na przedmieściach Jerozolimy i widać ludzi niosących swoje krzyże, a na to Jezus powiada: Jeśli kto chce pójść za mną, niech weźmie krzyż swój (Mt 16, 24-25). W ten sposób grozi wam skazanie na śmierć. Nie po prostu na śmierć nieuniknioną, czekającą każdego. Sposób, w jaki narazicie swoje życie, uwikła was w to uśmiercenie, które jest inne niż śmierć. Szczególnym losem Jezusa jest przeżycie uśmiercenia zbrodniczego, hańbiącego. Podczas kiedy Ewangelia jest obietnicą życia, dla uczniów wydaje się przewidywaniem uśmiercenia. A pierwszym tego rodzaju uśmierceniem jest śmierć Jezusa Samego”.
Są tacy, którzy bronią się przed spotkaniem z Bogiem, bo boją się odrzucenia – takiego samego, jak odrzucenie, które jest losem poniżanego bądź opuszczanego w cierpieniu człowieka
Hans Urs von Balthasar twierdził co prawda, że opuszczenie, jakiego doświadczył Jezus, było straszniejsze od naszego. On umarł bez Boga. My zawsze umieramy przed Bogiem, który nas w swej miłości opuścić nie może, skoro już raz doświadczył absolutnego braku miłości w opuszczeniu. Czy to tylko zręczna (choć – przyznajmy w ostatecznym rozrachunku – rozpaczliwa) dywagacja teologiczna?
Są tacy, którzy bronią się przed spotkaniem z Bogiem (tym bardziej przed spotkaniem twarzą w twarz w bólu, a nade wszystko w śmierci), bo boją się odrzucenia – takiego samego, jak odrzucenie, które jest losem poniżanego bądź opuszczanego w cierpieniu człowieka. A jeśli już takie spotkanie się wydarza, często wołają jak Aleksander Wat:
Długo broniłem się przed Tobą
Długo nie chciałem Ciebie poznać
Długo przed Tobą umykałem
w zaułki ślepe
w absynt poezji
i w zapał walki
i w zgiełk jarmarku,
gdzie antreprener z somnambuliczką
wyczarowują
raj utracony.
Gdy mnie dopadłeś i znienacka
na pal mnie wbiłeś!
Między łotrami mnie powiesiłeś!
Potem wbijałeś mi gwoździe w czoło
w ręce i nogi!
Bok mi przebiłeś włócznią
odjętą żołnierzowi!
I napoiłeś mnie piołunem
i octem!
Gdy napisałeś: król żydowski,
to z głowy zdjąłeś
koronę z cierni
i rozkrwawiłeś moje czoło.
Noc wtedy była, trzęsienie ziemi.
Wtedy przejrzałem
wtedy poznałem
Eli krzyknąłem
lamma sabahtani.
Miłujący Bóg, który opuszcza, dla wielu jest tylko godnym potępienia oprawcą. Nie ma już prawa do istnienia. Nie chcemy przy tym widzieć, że opuszczenie nas przez Niego to także nasza od Niego ucieczka. Uciekamy od umierającego Boga, bo nie potrafimy, nie umiemy, nie jesteśmy w stanie wytrzymać spotkania z twarzą, która jest „naga samą swoją nędzą”.
Przeczytaj też: Co może się w tę noc stać Bogu? Takiego pytania lepiej nie zadawać