Ważnym celem rosyjskiej inwazji jest zlikwidowanie niezależności ukraińskiej Cerkwi. Fiasko operacji może przynieść odwrotny efekt.
Rosyjska inwazja na Ukrainę coraz bardziej wstrząsa całym Kościołem. Wzrasta świadomość, że akceptacja dla konfliktów zbrojnych, która zdarzała się w historii chrześcijaństwa, jest nie do obrony w świetle Ewangelii. Gdy patriarcha moskiewski Cyryl nie tylko błogosławi działania Rosji w Ukrainie, ale wprost je inspiruje i z góry rozgrzesza – większość cywilizowanego świata uznaje to za haniebne.
Nie widzimy na razie niestety przemian w mentalności Rosjan. Podziwiamy co prawda determinację protestujących przeciw wojnie, graniczącą z bohaterstwem, skoro czekają ich za to drakońskie kary. Ale ci nieliczni sprawiedliwi nie mogą zmienić przerażającej statystyki poparcia obywateli Rosji dla wojny, Putina i „rewanżu wobec Zachodu”. Demoniczne idee z pomroki dziejów wciąż żyją, pewnie zresztą nie tylko w tym kraju.
Obłędna decyzja Putina o rozpętaniu wojny w Ukrainie cofnęła Europę, a z nią świat, do stanu „wielkiej schizmy”
A Ukraina? Tamtejsze Kościoły wstrzymują się od jakiejkolwiek ideowej retoryki, nawet patriotycznej, skupiają się natomiast na pracy duszpasterskiej: w ciągle otwartych świątyniach kapłani spowiadają, prowadzą modlitwy, odprawiają liturgię, prowadzą pogrzeby, posługują w szpitalach i pośród żołnierzy.
Może w Ukrainie odkrywa się właśnie właściwy paradygmat chrześcijańskiego stosunku do wojny, możliwy do naśladowania nawet w przypadkach, gdy to „nasze” państwo rozpętałoby wojnę wcale nie „sprawiedliwą”. Myślę więc i o roli cerkwi w Rosji, gdzie kapłani, szczególnie ci szeregowi, nie mogą przecież odrzucić swoich wiernych, jeśli ci na wojnie ucierpią. Jednocześnie nie powinni bezwarunkowo dać się wciągnąć w jakiekolwiek rytuały patriotyzmu „chwalebnego”. Rozumiem, jak byłoby to trudne, szczególnie, że w naszych Kościołach brak dobrych wzorców, a i wsparcia hierarchii pewnie by zabrakło.
Dwa problemy
Kościoły zresztą, przynajmniej pozornie, nie są stronami tej wojny. Nie jest to wojna religijna, jak niegdyś krucjaty, wojny po unii brzeskiej w Rzeczypospolitej, wojna trzydziestoletnia w Rzeszy niemieckiej itd. A jednak z tego konfliktu wyłaniają się coraz wyraźniej dwa problemy czysto religijne.
Odżywa uśpiony w Europie od rozpadu Cesarstwa i „wielkiej schizmy” konflikt „Wschodu” z „Zachodem”. Niegdyś cywilizacyjny i kościelny, obecnie de facto polityczny, ale na bazie zgłaszanych przez rosyjskie elity państwowe, kościelne i społeczne antyzachodnich resentymentów kulturowych, w tym „duchowych”.
Świadomość europejska, wstrząśnięta masakrami w Ukrainie, wydaje się z dnia na dzień dojrzewać do odnowionego stosunku do wojny: do afirmacji wojny prewencyjnej i obronnej. Odżywa zatem i w Kościele dawny oksymoron chrześcijański – „słuszna wojna, w obronie prawdy” itp., nieewangeliczne koncesje Kościoła na rzecz polityki.
Wydaje się, że tak komentowana obecnie, niejasna i niezdecydowana reakcja papieża Franciszka na rosyjską inwazję jest wyrazem jego świadomości obu powyższych problemów, a zarazem pogubienia się w nich między teologią a praktyką.
Wojenna awangarda i krach
Nie od dziś wiadomo, że w świadomości wszelkich Kościołów lokalnych, wielkich i małych, przejawia się więcej myślenia konserwatywnego niż szukania i wytyczania nowych rozwiązań problemów społecznych czy politycznych. Nie oznacza to, by Kościoły tych problemów nie dostrzegały, ale jeśli się już włączają w ich rozwiązywanie, czynią to zazwyczaj spóźnione, niejako w drugiej linii za siłami świeckimi motywowanymi „po prostu” moralnie. Przykłady można wskazywać i mnożyć od wschodu do zachodu chrześcijańskiej „ekumeny”: od rozpaczliwych prób reformy Cerkwi rosyjskiej, które ją ożywiły (na krótko), ale dopiero po wybuchu rewolucji w 1917 roku, po papieską encyklikę „Rerum novarum” z próbami osłony ofiar kapitalizmu, ale wydaną dopiero ok. pięćdziesiąt lat po „Manifeście komunistycznym”, aż po współczesne próby zatrzymania przemocy seksualnej, czynione przez hierarchów wyraźnie na skutek uprzednich procesów świeckich.
Jest jednak jeden przypadek, gdy Kościoły stawały w awangardzie palących procesów społecznych – właśnie wojna, głównie ta w imię idei narodowych. Nie trzeba sięgać do krwawej, odległej przeszłości, przykładem niech będzie wojna w Jugosławii lat 90. Duchowni trzech wyznań, przynależność do których było głównym kryterium podziału w tej bratobójczej masakrze, stali murem za bojówkami swych wyznawców, czyniąc z nich bohaterów narodowych.
W tym kontekście bezprecedensową szansę tworzył antywojenny i integracyjny wysiłek pokoleń Wspólnot Europejskich, a potem Unii Europejskiej, podkreślmy – wysiłek świecki. Wyprzedzał on ideowo Kościoły, stymulował je do zmiany konserwatywnej aksjologii. Synergia między Kościołami a Unią co do solidarności między państwami Europy powoli stawała się faktem. Co prawda, jedność ta równolegle i od dawna była podmywana przez anachroniczne separatyzmy czy przez egoizmy narodowe i ekonomiczne. Ale realne, często śmiertelne napięcia i wojny pozostawały poza Europą, często bardzo blisko kontynentu. Nic chyba nie wskazywało na tak nagły krach całej konstrukcji europejskiej, jaki zagraża jej teraz.
Decyzja o podłożu religijnym
Obłędna decyzja Putina o rozpętaniu wojny w Ukrainie cofnęła Europę, a z nią świat, do stanu „wielkiej schizmy” i zimnej wojny między „Wschodem i Zachodem”. Wybuch agresji militarnej ze strony Rosji nie ma żadnych racjonalnych cech (rzekomy plan wojny błyskawicznej był tak mało realny, że nie może wyjaśniać działań rosyjskiej machiny imperialnej). Ta wojna nie wynika z realnych interesów Rosji, przed jej wybuchem coraz lepiej realizowanych w Europie. Decyzja prezydenta Federacji Rosyjskiej, wyrażona w jego przemówieniu nad ranem 24 lutego, nosi rysy czysto ideowe, nawet religijne, rysuje przebrzmiałe cele imperialne, konfrontacyjne wobec „Zachodu”.
Co więcej, na tle nawet samej tej mowy wybór Ukrainy, jako bezpośredniego celu prewencyjnej interwencji wojennej przeciw „Zachodowi”, jawi się jako mało logiczny, a zarzuty stawiane Ukrainie okazują się spóźnione wobec dynamiki rozwoju społeczeństwa południowej „siostry” Rosji, w XIX w. zwanej „małą Rosją”.
Najeźdźca – odczytamy to zarówno z mowy Putina, jak i wystąpień patriarchy Cyryla, a także w obskuranckich wywodach licznych siwobrodych „ojców” z Cerkwi moskiewskiej, jasno wyraża motywy wojny. Są to: prawo wielkiej Rosji do mocarstwowości i zarazem (sic!) obrona prawosławnego „Wschodu” przed zdemoralizowanym „Zachodem”; oraz utwierdzanie mitycznego „rosyjskiego świata” (russkij mir) prawosławnych krajach słowiańskich, z którego Ukraina wydawała się odchodzić poprzez budowę niezależności kościelnej od Moskwy w oparciu o autokefalię (suwerenność Kościoła lokalnego wobec wszystkich innych Kościołów prawosławnych), nadaną Cerkwi ukraińskiej przez patriarchat w Konstantynopolu w 2018 roku. Wielkorosyjska świadomość nie może się pogodzić z wyjściem Ukrainy z „rosyjskiego świata” traktowanym jako „utrata Ukrainy”. Zdecydowano o użyciu siły, by to zahamować.
„Trzeci Rzym”?
Koncepcja „rosyjskiego świata” powstała w celu propagowania idei wspólnoty historycznej i duchowej, a także kulturowej jedności Rosji „Wielkiej, Małej i Białej” (imperialne nazwy dla ziem dzisiejszej Rosji, Ukrainy i Białorusi). Ta „trój-jedność” narodowa miała tworzyć przeciwwagę dla emancypacyjnych procesów w tych państwach.
Widać zatem ważny dla Rosjan szczegółowy cel obecnej wojny: zahamowanie przejęcia starożytnych prerogatyw, kanonicznych i duchowych, wobec Ukrainy przez Konstantynopol jako Kościół-matkę – tak, by Moskwa mogła zachować prerogatywy przejęte od Konstantynopola w 1668 r. (Stało się to wraz z militarnym przejęciem Kijowa od Rzeczypospolitej po pokoju andruszowskim w 1667 r.).
Co ciekawe, ideę „rosyjskiego świata” patriarcha Cyryl zaczął głosić od początku swego wyniesienia na tron Patriarchatu Moskiewskiego. Tę ideę powszechnie łączy się w Rosji i uzasadnia rzekomo prawomocnym przejęciem przez Moskwę, jako „trzeci Rzym”, hegemonii od Konstantynopola po jego upadku w niewolę turecką, a także skażeniu „Greków” pokusą unii kościelnej z Rzymem (na Soborze Florenckim w 1439 r.). W tej interpretacji Moskwa pozostaje jedyną i ostatnią ostoją „czystej wiary”. To oczywiście przejaw obskuranckiego fundamentalizmu. Ta prymitywna koncepcja nie ma żadnego odbicia w faktach historycznych i rzetelnych badaniach. A jednak, jako rodzaj zabobonu, pozostaje żywa do dziś.
Wszystko to oznacza, że ważnym celem inwazji Rosji na Ukrainę jest zlikwidowanie autokefalii Cerkwi ukraińskiej i jej ponowne przejęcie pod jurysdykcje Moskwy. Fiasko operacji rosyjskiej – połączone z odkryciem towarzyszącego jej bestialstwa – może przynieść efekt dokładnie odwrotny.
Obecna napaść Rosji na Ukrainę ma wszelkie cechy brutalnego „argumentu” siły podmiotu, który czuje, że jego argumenty – o wspólnocie historycznej i narodowej z Ukrainą – nie są przyjmowane. Zamiast przemyśleć te argumenty, Rosja postanowiła wymusić rzekomą jedność. Trudno o większy błąd niszczący jakąkolwiek relację. Nawet ci, którzy w Ukrainie wierzyli w wartość relacji z Rosją, jej agresję odebrali jako „zbrodnię Kaina”. Tak wyraził się już pierwszego dnia wojny sam egzarcha moskiewski w Kijowie, metropolita Onufry.
Autokefalia, czyli niezależność
W tym kontekście trzeba wskazać na misję patriarchy Konstantynopola, „biskupa Nowego Rzymu”, Bartłomieja. Ten skromny i autentycznie dostojny starzec jest pod wieloma względami przeciwieństwem Cyryla. Ze swym tytułem i rolą patriarchy „ekumenicznego” ma jedynie mały urząd na przedmieściu Stambułu. Nie dysponuje też żadnymi wpływami politycznymi ani środkami. Ogranicza je niemal do zera państwo tureckie, które od czasu podbicia Bizancjum niezmiennie przejmuje zasoby, zabytki, hamuje rozwój greckiej mniejszości w Turcji. Ma za to patriarcha Bartłomiej znaczny autorytet osobisty i kompetencje prezentowania bogactwa tradycji Wielkiego Kościoła, jak nazywano ją w końcu starożytności. Dostrzegł to i już nie raz wykorzystał Franciszek, „biskup starego Rzymu”.
Wielkim dziełem Bartłomieja było w dużym stopniu udane rozwiązanie kryzysu Kościoła w Ukrainie. Od czasu uzyskania suwerenności przez państwo, był on rozbity na ponad pięć części, w tym samych prawosławnych – trzy. I ku zgorszeniu zlaicyzowanej większości społeczeństwa nie potrafił się zjednoczyć. Najwięcej możliwości po temu miał Patriarchat Moskiewski, w końcu ciągle skupiał przeważającą część chrześcijan. Moskwa jednak zwlekała, spóźniła się wobec procesów historycznych. By im zadośćuczynić, Konstantynopol przejął inicjatywę i wznowił swe historyczne prerogatywy kanoniczne wobec ziem ruskich, oddane Moskwie, rzekomo „czasowo” po wspomnianym przejęciu przez nią militarnie Kijowa w końcu XVII w.
Po sprawnej misji wśród wielu Kościołów prawosławnych, w tym po usilnych próbach konsultacji z Moskwą, w 2018 r. Patriarchat Ekumeniczny nadał Ukrainie należną i zbawienną autokefalię. Putin się nie pomylił, jeśli ocenił ten gest jako wzmocnienie emancypacji Ukrainy. Uparty sprzeciw Cyryla wobec autokefalii już nie starczał, by realizować rosyjski interes hamowania kościelnej, zatem i kulturowej niezależności kraju. W reakcji Kremla, zapewne w poczuciu, że jest to „ostatnia chwila”, zapada decyzja o wojnie…
Czy Putin i Cyryl nadal autentycznie wierzą w russkij mir? Badania opinii pokazują, że ok. 80 proc. ich rodaków wierzy. Nie zrozumieli widać, że wojna bezpowrotnie ten „świat” unicestwia.
Odpływ wiernych
W Ukrainie już w czasie tworzenia autokefalii przez Konstantynopol widać było jej siłę przyciągającą dla wszystkich chrześcijan wschodnich. Także wśród grekokatolików – szczególnie uwrażliwionych na kościelne akcenty ukraińskiego patriotyzmu w obliczu wiekowych doświadczeń represji ze strony Moskwy – sporo sympatii budził aspekt „ukraińskości” nowego Kościoła prawosławnego. Od jurysdykcji moskiewskiej przechodziły do Ukraińskiej Cerkwi Autokefalicznej rzesze wiernych i całe struktury, nawet za cenę prawnej konieczności opuszczenia budynków świątyń i innej infrastruktury.
Wraz z wybuchem wojny wiele aspektów duszpasterstwa ze strony Cerkwi moskiewskiej w Ukrainie zostało sparaliżowanych, np. działania kapelanów wojskowych, czy choćby zwykłe oznaki łączności kanonicznej z Cyrylem jako głową tego Kościoła. Obecnie – w obliczu ujawniania się zbrodni wojennych Rosjan – Kościół rosyjski na Ukrainie może zostać zdelegalizowany jako poplecznik zbrodni. Konsekwencje takiego kroku mogę jednak nie być łatwe do opanowania, z uwagi na dominującą wielkość tej organizacji kościelnej, nawet mimo silnie słabnącej jej społecznej popularności.
Ojciec autokefalii emancypującej Ukrainę, starzec Bartłomiej kontynuuje dzieło ustanowienia pełnego Kościoła w Ukrainie. Przyjeżdża na polsko-ukraińską granicę. Próbuje nakłonić do uznania ukraińskiej autokefalii, na razie bezskutecznie, polski Kościół prawosławny, który jako jeden z nielicznych, obok oczywiście Moskwy, a także Serbii, jej nie uznał. Spotyka się z licznymi uchodźcami. Prowadzi dyskretne rozmowy z Konferencją Episkopatu Polski. Potem prezydent Polski jedzie do papieża.
Jest jasne, że po wojnie nic na Ukrainie nie będzie jak przedtem i prawosławni nie będą szerzej akceptować zwierzchności Cyryla w obliczu jego głębokiej kompromitacji. Żaden russkij mir nie będzie już leżał w poprzek wspólnoty prawosławnych w Ukrainie, a nawet wszystkich chrześcijan obrządku wschodniego. Czy nie rysuje się zatem realna szansa na zjednoczenie Kościoła w Ukrainie?
Przeczytaj też: Komu potrzebny patriarcha, który wspiera zbrodniczy reżim?