Po tym, co Ukraińcy przechodzą dzisiaj, Rosjanami ani „Małorusami” nie będą nigdy.
Wojna w Ukrainie trwa. Myślimy i mówimy o niej dużo. Skrajna brutalność napadu i ludobójcze działania rosyjskich wojsk sprawiają, że głównym tematem jest los ukraińskiej ludności cywilnej i możliwości pomocy udzielanej jej z zewnątrz. To dobrze, bo to dziś praktycznie najważniejsze.
Przedmiot drugi to sam tok toczących się walk, ich geografia i zdumiewająca cały świat siła ukraińskiego oporu. W zwycięski dla Rosji blitzkrieg wierzył nie tylko Putin, ale spodziewała się go światowa opinia, licząca potencjały ludnościowe, militarne i gospodarcze obu stron. Przeżyte już zaskoczenie dotychczasowym tokiem tej wojny wyostrza pytanie, jak się ona skończy, ale też skłania do zastanowienia, dlaczego, po co i w imię jakiej sprawy nastąpił ten rosyjski napad na Ukrainę.
Jak się skończy militarnie i politycznie, nie wiem. Proporcje ułamkowych i nigdy nie obiektywnych wieści – złych i dobrych dla sprawy ukraińskiej – co dnia są różne. Ale sens tej wojny – jestem o tym przekonany – przekracza powierzchnię aktualnej polityki i polityczki, sprawy utrzymania się u władzy samego Putina, czy interesów aktualnego grona sprzyjających mu lub buntujących się miliarderów. Jest głębszy.
Imperialne przekleństwo Rosji
Od ponad pięciuset lat Rosja czuje się mocarstwem i uparcie myśli o sobie jako o imperium, które czemuś jeszcze nie ma władzy nad światem. Ale ma potężnego cara, którego świat się boi. I tak ma być, bo car to Rosja, Rosja to car – a za nim, pod nim, cały splot ludów, z których każdy ma swoją ziemię i lokalną kulturę ludową, ale nie wolno mu nawet marzyć o własnej podmiotowości politycznej, ani nawet tradycji, która mogłaby taką odrębną podmiotowość budzić. Ojczyzną jest, ma być – imperium, „russkij mir”.
Putin nie jest Stalinem, a już na pewno nie jest carem. Nie umiejąc ich rozróżnić, chce ich udawać obu naraz, ale mu to nijak nie wychodzi. W zestawieniu z nimi Putin wydaje się tylko sprytnym aparatczykiem bezpieki, który dorwał się do roli, jaka go ewidentnie przerasta
Granice „russkogo mira” wyznaczają jakoby ślady butów rosyjskiego żołnierza, ale zdaniem wielu piewców wielkiej Rosji powinni w nim obowiązkowo uczestniczyć wszyscy prawdziwi Słowianie i prawdziwi prawosławni. Ukraina – w odróżnieniu od Rosji – cała poza Krymem jest słowiańska, a w swej większości prawosławna… Odrywając się od Rosji i wybierając wolność i suwerenność zdradziła „russkij mir” i musi zostać ukarana.
Putin nie projektował wojny z Ukrainą, to – zgodnie z rosyjską tradycją imperialną – miała być po prostu wyprawa karna „usmirenje”, jak carowie wcześniejsi nazywali zgniecenie polskich powstań 1831 i 1863 roku. Wtedy to też ciągnęło się długo i politycznie kosztowało Rosję sporo. A sowieckiej Rosji w 1920 – w ogóle się to nie udało…
To, co dzieje się dziś, różni się przy tym od czasów dawniejszych podwójnie. Po pierwsze, kim innym jest współczesny Rosjanin. Ma za sobą trzy pokolenia praktyki systemu komunistycznego, co zatarło w nim wiele z tradycyjnej tożsamości rosyjsko-prawosławno-ludowej i co najmniej jedno pokolenie – ograniczonego, ale i tak liczącego się kontaktu z bogatą i pełną błyszczącego materializmu cywilizacją zachodnią. W mit wielkiego imperium rosyjskiego wierzy więc znacznie mniej, niż wierzył jego pradziad, co z okrzykiem „Za Rodinu, za Stalina!” szedł w każdy ogień.
Po drugie – Putin nie jest Stalinem, a już na pewno nie jest carem. Nie umiejąc ich rozróżnić, chce ich udawać obu naraz, ale mu to nijak nie wychodzi. Cara trzeba było nienawidzić lub czcić, w Stalinie była przerażająca potęga systemu zła. W zestawieniu z nimi Putin wydaje się tylko sprytnym aparatczykiem bezpieki, który dorwał się do roli, jaka go ewidentnie przerasta. Gra ją źle, przesadza z okrucieństwem, które brzydzi nawet jego wcześniejszych sympatyków, a łże tak niestarannie i głupio, że kontakty z nim tracą jakikolwiek sens. I choć nie wiadomo, jak militarnie skończy się rozpętana przez niego wojna, już wiemy, że on sam ją politycznie przegrał.
Przegrywa ją też i Rosja. Nieprawdziwy, ale kuszący dla świata lat 90. obraz „nowej Rosji” jako pokojowego i wiarygodnego partnera wielu gier już został zmarnowany. Mit przerażająco skutecznej armii słabnie z każdym dniem. Gliniane nogi wielkiego posągu stają się coraz bardziej widoczne – a ten efekt oddala o wiele dekad wszelkie wyobrażenia o realności rosyjskiego imperium. Rosji więc Putin zaszkodził na pewno.
Kozackiej sagi ciąg dalszy
Od rosyjskiej ważniejsza jest perspektywa ukraińska – to oni stali się ofiarą agresora.
Napad rosyjski miał swoje etapy. Najpierw był Krym, potem Donieck i Ługańsk, wreszcie najazd na cały kraj. Doświadczenie tej wojny i lista krzywd jest długa: zniszczenie materialne i gospodarcze ziem zajmowanych przez wroga, destrukcja normalnej działalności państwa, zastraszanie, zniewalanie i celowe mordowanie ludności cywilnej, wojskowe ataki na korytarze ewakuacyjne dla ludności obleganych miast, a w warstwie propagandowej – otwarte zaprzeczanie prawa do odrębnej, narodowej tożsamości ukraińskiej. To wszystko jest opowieścią o bezprawiu najeźdźców i o cierpieniu napadniętych.
Ale jest też opowieść o walce. Rozpoczęła się już od oporu na Krymie. Dziś trwa dalej, w skali bez porównania większej. Toczy się wszędzie tam, gdzie pojawiają się oddziały wroga: dziś na północnym wschodzie Ukrainy – od Czernihowa i Sum aż po Charków, dalej na wschód w Donbasie i na południu wzdłuż pobliskiego czarnomorskiego wybrzeża od Mariupola aż po Chersoń i Mikołajiwsk.
Od pierwszych dni agresji trwają wysiłki Rosjan, by wkroczyć do samego Kijowa. Jak dotąd, są bezskuteczne. Na północy wreszcie do wejścia na Ukrainę gotowe są białoruskie, ale praktycznie jakoś podległe Putinowi, wojska Łukaszenki. A bombardowania wybranych celów i mieszkaniowych dzielnic poszczególnych miast są już wszędzie – bezpiecznych miejsc nie ma.
W ostatnim tygodniu atak rosyjski stracił swą dynamikę, boryka się z wieloma trudnościami, niemniej trwa dalej, a jego rozległość terytorialna pokazuje rozmiar zagrożenia, jakie wisi nad całym niepodległym państwem ukraińskim. Ale także – rozmiar i siłę ukraińskiego oporu. Tak to wygląda dziś – 29 marca, jak będzie jutro – nie wiem.
Rosyjski atak skierowany został przeciw ludności cywilnej. I do walki z nim stanęła także ona: przedłużeniem działań militarnych wojska jest lokalna samoobrona mieszkańców i żywiołowa pomoc ze strony ludności tych terenów, do których wojna jeszcze nie dotarła. To ważne, bo Ukraina, złożona z regionów o bardzo różnych doświadczeniach i tradycjach dziejowych, potrzebuje przeżycia całej swej egzystencjalnej wspólnoty – jej lepikiem jest dziś wspólny wojenny los i czyn całego narodu. Ta podmiotowość, nie inna, ale właśnie narodowa, jest czymś bardzo europejskim, zakorzenionym w naszym widzeniu świata społecznego i stąd dopiero promieniującym w toku dziejów w inne strony świata. Toteż na dzisiejszą walkę Ukraińców można spojrzeć także jako na przykład ich istotnej europejskości – są narodem, a nie jednym z wielu ludów jakiegokolwiek imperium.
Zajrzyjmy na moment w przeszłość. Narody Europy wyrastały różnie, w dziejach niektórych więcej było spokojnej egzystencji i gospodarczego rozwoju we własnym państwie, inne przebijały się do życia ustawicznie walcząc z potęgami państw obcych. Ukraińcy mają za sobą silną państwowość Rusi Kijowskiej, ale ich dzieje późniejsze to pasmo walk z Mongołami, Tatarami, wreszcie Turkami z jednej – południowo-wschodniej – strony.
To była długa i trudna historia przedmurzy chrześcijaństwa, gdzie pożoga, zniszczenie i straszna groźba jasyru powracały co pokolenie. A z zachodu docierała Europa – bogatsza, cywilizowana, pewna siebie – i obca. Łacińska, więc „chrześcijańska inaczej”. Zaprowadzała swoje porządki, często krzywdzące miejscowych chłopów. Miała twarz zrazu węgierską, później przede wszystkim polską.
To niewątpliwie wzmacniało europejskość Rusi, która z Kijowskiej stopniowo stawała się Halicką. Do wcześniejszej, przyjętej wraz z prawosławiem europejskości bizantyjsko-greckiej, dopływała zachodnia europejskość łacińska, nowocześniejsza, bogata, ale trochę straszna. W tym doświadczeniu formowała się szczególna narodowa tożsamość Ukraińca: był Europejczykiem wobec Europy podejrzliwym i skorym do buntu lub ucieczki w step.
Zachodni Europejczyk nie boi się podboju ani ludobójstwa na swoim terenie – to przekracza jego wyobraźnię. Jest przeświadczony, że takie tragedie zdarzają się tylko „gdzie indziej”
Lachy chciały być panami – im też trzeba było stawiać opór. I tu zrodził się Kozak – najpierw rzeczywisty, a z czasem zmitologizowany i opowiadany dzieciom jako model Ukraińca-bohatera. Nie poznawszy istoty tego mitu, nie zrozumiesz ani późniejszej historii Ukrainy, ani żaru jej obrony w dzisiejszej wojnie.
Kozak to apoteoza buntu wolnościowego we wspólnej sprawie. Buntu, który długo nie wybucha przeciw krzywdzie. Gdy wybuchnie, szybko staje się powszechny, zapamiętały, okrutny. Nie zważa wtedy kozacki ataman na pisane gdzieś daleko na świecie prawa: mogą go oszukać. Ma własne „prawo szabli”, którym chce wymierzać swoją sprawiedliwość. Walczy zapamiętale, to z Tatarem, to z Lachem. Stając na czele kurenia swych mołojców szablą, broni sprawy bezsilnej ludności, która widzi wtedy w nim zbawcę i ufa mu głęboko.
Bywa, że w nierównej walce Kozak ginie, a częściej, że z powodu swej łatwowierności okazuje się oszukany. Dyplomatą nie jest na pewno i niech się za to rzemiosło nie bierze. Tak właśnie od wielu pokoleń oceniają Ukraińcy swoją dramatyczną pomyłkę dziejową, gdy walcząc jednocześnie z Turcją i z Polską poprosił Chmielnicki o pomoc i opiekę rosyjskiego cara. Miała być doraźna, chwilowa – zamieniła się w trzysta czterdzieści lat ukraińskiej niewoli.
Dziś Ukraińcami chce „opiekować się” Putin. Tym jednak razem już kilka lat temu, w dobie kijowskiego Majdanu, w obronie ukraińskiej wolności stanęli współcześni mołojcy. Tylko prawdziwego Atamana przez duże „A” długo nie było widać. Nagle pojawił się ktoś zdecydowany i bardzo odważny i stanął na czele. Kraj wierzy mu i chce iść za nim.
Co będzie dalej? Jest wojna – Ataman może zginąć każdego dnia. Może też zostać oszukany, gdy uwierzy komuś, komu nie trzeba – wokół siebie lub na szerokim świecie. Może jednak – jako rzeczywisty sługa narodu – zdoła poprowadzić go ku upragnionemu zwycięstwu.
Nie wiemy, czy odpędzą ci dzisiejsi Kozacy najeźdźcę, czy nie. Mogą zostać pokonani i na jakiś czas nawet znów zniewoleni. Ale sobą zostaną na pewno. Po tym, co przechodzą dzisiaj, Rosjanami ani „Małorusami” nie będą nigdy. W tym widzę najgłębszy – i dla Ukraińców historycznie najważniejszy – sens tej narzuconej im ciężkiej wojny.
Europa jako obwarzanek
Wojna Rosji z Ukrainą toczy się na oczach świata. Jak jest widziana i jakie wzbudza reakcje? Niełatwo jest uporządkować napływające co chwila sygnały o działaniach i świadectwa postaw.
Na początek odróżniłbym wypowiedzi osobistości publicznych : szefów państw, przedstawicieli rządów i innych decydentów „liczących się” w świecie, ale też niosących za grzbiecie szczególną odpowiedzialność za swe słowa i zaangażowania – od zachowań ludzi „prywatnych”, jakim najpierw zdaje się, że nic nie mogą, a którzy – podjąwszy jednak działanie – potrafią czasem dokonać zaskakująco wiele.
Polityka toczy się za sprawą jednych i drugich, ale nie mylmy zachowań rządów i społeczeństw. Nie każdy Węgier – Orban, nie każda Niemka – Merkel… W każdym kraju „ludzie są różne…”, wszędzie bywają ofiarni aktywiści różnych – czasem sprzecznych – kierunków i wszędzie jest dużo egoistycznych pasożytów. W Polsce też.
Niektóre reakcje na wojnę w Ukrainie muszą – niejako z natury – należeć do kompetencji rządów państw i skupionego wokół nich grona decydentów politycznych. To władze państwa określają jego politykę wobec wojny, deklarują tak zwaną bezstronność, czy taki lub inny stopień poparcia dla którejś z walczących stron. Jakiekolwiek zaangażowanie militarne, dozbrajanie czy pomoc szkoleniowa walczącym – to też oczywiście domena państwa. Dotyczy to także spraw makro-ekonomicznych: o sankcjach gospodarczych dużej i mniejszej skali, czy o embargu, bądź ograniczeniach eksportu i importu decydują władze państwa lub nawet unijne.
Szeroka publiczność może tu wszakże działać pośrednio, ale skutecznie: przykładami służą tu handlowe decyzje wielkich firm, które wbrew swym niedawnym decyzjom o kontynuacji w agresywnej międzynarodowo Rosji działalności typu business as usual nagle musiały ją przerwać, zagrożone gniewnym bojkotem klienteli na całym świecie. Kraj napastników Ukrainy nie ma już restauracji MacDonalda, kawy i czekolady Nestle’a, ani popularnych samochodów Renault. Niby to śmieszne, ale dla kształtowania rosyjskiej opinii publicznej znaczące.
Sferą zawsze jakoś uzależnioną od woli decydentów politycznych i rynkowych, ale przede wszystkim odbijającą zapotrzebowania i zainteresowania społeczne, jest obieg informacji i kształt debaty publicznej w mediach. Działa tu oczywiste sprzężenie zwrotne: docierająca do umysłów informacja pobudza i ukierunkowuje myślenie zbiorowe, a myślenie to pyta o kolejną ważną dla siebie informację. Właśnie za nią ludzie gotowi są zapłacić, toteż w jako tako wolnym świecie dostaną ją. Dziś chcemy czytać o Kijowie i wiedzieć, gdzie leży Charków, a gdzie Mariupol – więc nowe mapy już się rysują. Jutro znajdziesz je w internecie.
Pozostaje wreszcie cała dziedzina bezpośredniej pomocy materialnej ofiarom wojny: dostarczenia im wody, żywności, leków, dachu nad głową, ułatwienia ucieczki z miejsc zagrożonych, wreszcie przyjęcia uciekinierów we własnym kraju i udzielenia im niezbędnej pomocy i okazania prostej ludzkiej życzliwości. Cały ten obszar działań jest już domeną postaw i inicjatyw nie władzy państwowej, ale zwykłych jego obywateli, podejmujących tę działalność indywidualnie, bądź w skrzykniętych do tego zespołach.
Rola państwa ogranicza się tu do tego, by takie akcje umożliwić, ułatwić, udrożnić prawnie, czasem wspomóc organizacyjnie. Przede wszystkim liczy się tu jednak ludzka chęć pomocy potrzebującemu, podstawowy odruch solidarności – i stworzona przez ten odruch atmosfera przyjaznej otwartości.
Jako emigrant polityczny z lat 1981-89 pamiętam tę atmosferę, jaka otaczała naszą rodzinę kolejno we Włoszech, Szwajcarii i Francji, umożliwiając nam w miarę normalne życie, a nawet pro-solidarnościową aktywność polityczną. Dziś dowiadujemy się, że w domu naszych poznanych wtedy szwajcarskich przyjaciół zamieszkała już nieznana im dotąd Ukrainka z dziećmi…
Boję się, że papieżowi Franciszkowi – mimo całego jego zaangażowania w pomoc ofiarom wojny – przemilczenie, kto jest agresorem, będzie wypominane tak, jak spotkało to Piusa XII
Tacy niezwykli zwykli ludzie naprawdę ratują świat. Przywracają nadzieję. Zdarzają się wszędzie. Na skalę społeczną ich obecność i aktywność wiąże się z panującym w ich kraju poczuciem zbiorowego bezpieczeństwa, bądź zbiorowego zagrożenia.
To poczucie wynika wiąże się jakoś z geopolityczną sytuacją, inną dziś dla Estonii niż dla Australii, ale w wielkiej mierze jest efektem wielopokoleniowych przeżyć dziejowych danego narodu. Zachodni Europejczyk nie boi się podboju ani ludobójstwa na swoim terenie – to przekracza jego wyobraźnię. Jest przeświadczony, że takie tragedie zdarzają się tylko „gdzie indziej”, że dotyczą ludzi odległych mu i odeń całkiem różnych.
Inaczej patrzy na to też Europejczyk, którego dziadkowie, rodzice, bądź on sam, uczyli się życia w tak zwanych demo-ludach, a jeszcze inaczej – jego rówieśnik z dawnych republik sowieckich. Wiedza o polityce – ale i o życiu ludzkim – w każdym z tych przypadków jest inna.
Zauważmy jednak, że światowe reakcje na rosyjski najazd na Ukrainę zmieniają się mocno w czasie, brzmią coraz bardziej kategorycznie. To, co w końcu lutego wydawało się nadzwyczajnym aktem politycznej odwagi wobec putinowskiej Rosji, po tygodniu stawało się już standardowym sloganem światowej dyplomacji, a dziś wręcz mija niezauważane. Ta stopniowa zmiana tonu polityki, to w jakimś stopniu efekt kompromitujących Rosję, a podnoszących prestiż Ukrainy, wydarzeń militarnych i barbarzyństwa wojsk rosyjskich wobec ludności cywilnej. Świat reaguje na nie coraz ostrzej. Ale to także świadectwo postępującej przemiany mentalności, widocznej zwłaszcza w Europie. W obu Europach: w tej tradycyjnie zatroskanej o swój dalszy los i w tej – też tradycyjnie – zaufanej w swoje niepodważalne bezpieczeństwo.
Coś się na tym kontynencie w toku ostatniego miesiąca zmieniło i zmienia się dalej z dnia na dzień. Pewne więzi słabną i pękają, rosną równocześnie nowe. Unia Europejska okazuje się mniej jednoznaczna w swych sympatiach i antypatiach. Równocześnie zarysowuje się jakieś podobieństwo nastrojów politycznych na północy kontynentu – u Brytyjczyków, Skandynawów, a także na środkowo-wschodzie Europy – poprzez trzy państwa bałtyckie, Polskę, Czechy, aż do Chorwacji i Słowenii w jednym, a Rumunii, Bułgarii i odległej Gruzji – w drugim kierunku.
Klasyczny podział kontynentu na wschód i zachód wydaje się mówić coraz mniej. Można raczej wspomnieć ironiczne słowa Piłsudskiego o Polsce sprzed stu już lat, że jest jak obwarzanek: to, co najlepsze, jest w niej naokoło, tylko sam środek marny… Może zatem czeka nas obwarzanek europejski? Za wcześnie, by szkicować jego przyszłe kształty polityczne. Dziś migocą co najwyżej punkciki na mapach naszych idei i emocji zbiorowych. To taki uboczny, ale chyba dla całego naszego kontynentu ważny efekt wojny w Ukrainie.
Wiara na przedmurzu
Jeden jeszcze aspekt rosyjskiego najazdu na Ukrainę i światowych reakcji na dramat napadniętego narodu wymaga głębszego zastanowienia.
Wiara i religia zawsze była i jest dotąd na Ukrainie sprawą ważną i niezbędną dla ukraińskiej tożsamości narodowej. Nie zmieniły tego sowieckie prześladowania – pochodzący stąd filozof Łunaczarski nie darmo przestrzegał towarzyszy, że religia jest jak gwóźdź: im mocniej w nią bijesz, tym głębiej włazi. Wyznaniem zaczerpniętym w X wieku z Bizancjum poprzez Grecję, Bułgarię i Morawy jest tu prawosławie. Dopiero stąd, z Kijowa, w XII/XIII wieku, prawosławna wiara powędrowała na daleki północny wschód, docierając do żyjących tam plemion słowiańskich i ugro-fińskich. Tam gdzieś z czasem powstała Moskwa. O tej kolejności wydarzeń warto czasem wspominać.
Ukraińskie prawosławie wędrowało tymczasem na południowy zachód, ku Haliczowi, gdzie z biegiem stuleci wymieszało się z katolikami łacińskimi, zwykle o korzeniach polskich i z greko-katolikami wywodzącymi się z zawartej w 1596 roku unii brzeskiej. Ci ostatni, pod koniec XIX wieku wcześnie i silnie uświadomieni narodowo, ostro antypolscy, ale zarazem antyrosyjscy, w czasach sowieckich przeżyli delegalizację swego Kościoła i krańcowe prześladowania, po wyjściu w 1990 roku z podziemia okazali się jednak społecznością bardzo dynamiczną religijnie i kulturowo.
Rosyjski najazd uderzył w cały naród, ale droga każdego wyznania jest inna. Prawosławie ukraińskie, pierwotnie przynależne do patriarchatu konstantynopolitańskiego, a przed 350 laty za łapówkę przejęte przez moskiewski, jeszcze kilka lat temu było rozbite na trzy współzawodniczące ze sobą instytucje religijne. W tej sytuacji Konstantynopol, jako najwyższy światowy autorytet Cerkwi, przed kilku laty definitywnie uniezależnił Kijów kanonicznie od Moskwy i ułatwił ukraińskim prawosławnym powrót do cerkiewnej jedności. To wzmogło na pewno skandalicznie prowojenny entuzjazm moskiewskiego patriarchy Cyryla.
Wybuch obecnej wojny wywołał natomiast w światowym prawosławiu nie tylko protest przeciwko tej rosyjskiej agresji, ale i jednoznaczne potępienie pseudo-teologicznej doktryny „russkogo miru”, czyli odwiecznego moskiewskiego dążenia do dominacji nad Cerkwią prawosławną we wszystkich krajach słowiańskich. Trudno o mocniejszy wyraz cerkiewnej solidarności z cierpiącą Ukrainą. Aktualnie odwiedzający Polskę konstantynopolski patriarcha Bartłomiej I spotyka się tu z uchodźcami ukraińskimi, chcąc wesprzeć ich duchowo i zamanifestować poparcie dla ich sprawy.
Z katolikami obu rytów – łacińskiego i greckiego – z Ukrainy jest inaczej. Solidarna pomoc wielkiej ilości zakonnych, diecezjalnych i świeckich wspólnot katolickich z całego świata, a zwłaszcza z zamożnej Europy, stanowi w sumie wkład materialnie bardzo duży. Serca, powszechnej życzliwości i dobrych emocji wobec Ukrainy spotyka się wszędzie więcej, niż można się było spodziewać.
Religijnym wyrazem tej bliskości stał się akt oddania Ukrainy i Rosji pod opiekę Najświętszej Maryi Panny. Uderza przy tym wyjątkowe osobiste zaangażowanie w sprawę tej wojny samego papieża Franciszka. Począwszy od niespotykanego w dziejach kościelnej dyplomacji złożenia osobistej wizyty w rosyjskiej ambasadzie przy Watykanie, poprzez wielokrotne wzywanie do niezwłocznego przywrócenia pokoju w Ukrainie i domaganie się międzynarodowej pomocy dla cierpiącej ludności cywilnej, aż do aktów najgłębiej modlitewnych, papież okazał wyjątkowe współczucie wszystkim – ukraińskim i rosyjskim – ofiarom wojny.
Zabrakło jednego: wyraźnego stwierdzenia prawdy o tym, co się na Ukrainie stało. Wojna nie jest trzęsieniem ziemi, które spada na wszystkich niezależnie od ich postępowania. Jest winą jednego z tych państw – Rosji. I to trzeba było powiedzieć, bo bez tego stwierdzenia Ukraińcy zostają wraz ze swymi najeźdźcami wrzuceni do jednego worka, a ich wojenna obrona zostaje moralnie zrównana z niszczącą ich kraj napaścią. Prawda jest zamazana.
Staje w polskiej pamięci straszna jesień 1939 roku i reakcja papieża Piusa XII na niemiecką napaść na Polskę. Współczucie wobec wojennych cierpień całej ludności wyraził już pod koniec tamtego września, trosce tej dawał jej konkretny wyraz kolejnymi próbami ulżenia losu polskiego Kościoła. Zabrakło jednak wtedy choćby słowa o winie niemieckiego okupanta. Było ono Polakom bardzo potrzebne duchowo, jako potwierdzenie prawdy i uznanie moralnej sprawiedliwości oporu.
Czekaliśmy na nie aż do maja 1943 – i te lata zbiorowego bólu pozostały w pamięci co najmniej dwu pokoleń polskich katolików. Późniejsze tłumaczenia, że papieskich „niedopowiedzeń” wymagały prowadzone wtedy kościelne starania o możliwie najszybsze zawarcie pokoju, nikogo nie przekonywały. Intuicja podpowiadała, że rzeczywisty pokój wymaga najpierw powiedzenia prawdy. Boję się, że papieżowi Franciszkowi – mimo całego jego zaangażowania w pomoc ofiarom wojny – to jego przemilczenie będzie wypominane tak, jak spotkało to Piusa XII.
A ukraińscy katolicy muszą na razie zacisnąć zęby. Wytrzymają. Są ludźmi odwiecznego Przedmurza, odległego od rzymskiej Twierdzy – i znają ten swój los z opowieści dziesiątków wcześniejszych pokoleń. My też go znamy. I tym bardziej chcemy być z nimi razem.
KAI
Przeczytaj też: Patriarcha Bartłomiej do Polaków: Wasza solidarność z Ukraińcami może pokonać ciemność
A co Pan powie o Chinach, Indiach, że o Węgrzech nie wspomnę ? Czy nie wydaje się że sily zła są jednak liczniejsze ? “Jednomyślność ” Turcji z Europą jest także pozorna a właściwie jej nie ma. A my patrzymy na to tak jak patrzymy bo za miedzą….a w Syrii i byłej Jugosławi i we wszystkich innych miejscach z Rwandą na czele to bylo inaczej ? Gdzie wtedy był świat ?