Powołanie literatury widzę nade wszystko w dążeniu do zrozumienia człowieka, kimkolwiek on jest. A jest zawsze nieodgadnioną tajemnicą.
Przemówienie wygłoszone 21 maja 2013 r. w ratuszu miejskim w Krakowie z okazji przyjęcia wyróżnienia „Mądrość Obywatelska” przyznanego przez miesięcznik „Kraków”
Dziękuję za to zaszczytne wyróżnienie, jakkolwiek jego podniosły tytuł powoduje, że czuję się trochę nieswojo. „Mądrość obywatelska” – jak odnieść ten tytuł do literatury, a tym bardziej jak mógłbym go odnieść do swojego pisarstwa?
Wprawiliście mnie Państwo w prawdziwy kłopot, ponieważ musiałbym się zastanowić nad swoją twórczością. Chociaż i tak niewiele by to dało, gdyż wymagałoby przeczytania tego, co dotychczas napisałem. A czytanie własnych książek nie sprawia mi przyjemności. W sytuacjach koniecznych wyręcza mnie w tym obecna tu dzisiaj moja żona, za co po raz któryś i publicznie tym razem jej dziękuję.
Moje książki nie mają ambicji kogokolwiek pouczać, nie tworzą wzorców zachowań, nie oceniają, nie potępiają, wszak literatura nie jest trybunałem
Ponadto na dobrą sprawę pisarz nie wie, co napisał – ja w każdym razie należę do tego gatunku – wie jedynie, jakie były jego intencje, lecz czy znalazły w książce wyraz, tego nie może być pewny. Nie mówiąc, że żyję już na tyle długo, aby wiedzieć, a nawet doświadczyć tego, że książka jest tym, co inni w niej widzą. Jest przy tym dziełem zmiennym w czasie i przestrzeni, a nie ustaloną raz na zawsze wartością.
Nie czytam własnych książek również i z tego powodu, co jest, być może, najistotniejsze, że z każdej książki, którą napisałem, muszę najpierw na tyle wyzdrowieć, aby przy następnej znów osiągnąć – na ile to możliwe – status i poczucie debiutanta, a więc ów pożądany stan naiwności i wiary w sens literatury, w sens przemagania się z własną niemocą. To jest warunek, jaki sobie stawiam, lecz zarazem dowód, że zanurzam się w nie znanej mi dotąd przestrzeni ludzkiego istnienia. Pisanie jest bowiem dla mnie aktem poznawczym. Im trudniejsze staje się dla mnie słowo, tym bardziej utwierdzam się w poczuciu, że próbuję przekroczyć samego siebie. Gdybym nie pisał, nie wiedziałbym tego, co wiem o sobie, o innych, o równoznaczności granic słowa i świata, posługując się myślą Ludwiga Wittgensteina.
To jest przyczyna, że książkę od książki w moim przypadku dzieli sporo lat. Krytycy ustalili nawet ten okres na lat dziesięć, co nie jest zgodne z prawdą, bo piszę dużo krócej – prócz pisania jeszcze przecież żyję, a życie wymaga również sporo czasu. Na szczęście jestem odporny na wszelkie presje, nie ścigam się też z czasem, ani w wymiarze własnego życia, ani z tym, w którym mi przypadło żyć. A moim zdaniem ulegamy złudzeniu, jeśli nam się wydaje, że wiemy, w jakich czasach żyjemy. Tym bardziej dziś, gdy coraz częściej, chcąc nie chcąc, przenosimy się ze świata realnego w świat medialny, a więc urojony. W ogóle czas jest niebezpieczną kategorią dla literatury i w sensie jej trwania, i w sensie kreowania przez nią rzeczywistości.
Nieskromnie mówiąc, za dużo wiem o literaturze, aby nie zdawać sobie sprawy z tych wszystkich niebezpieczeństw, jakie na nią czyhają, z jej podatności na uwikłanie w różnego rodzaju powinności, służebności, obowiązki, a nawet ideologie, mimo że płaciła zwykle za to wysoką cenę. Ale płaciła i płaci również za hołdowanie modom, trendom, gustom i rzekomym oczekiwaniom odbiorców. Rzekomym, ponieważ w skali masowej te oczekiwania kreuje rynek ze swoimi zasadami towarowości i pobudzania konsumpcji. Jest to o tyle groźne, że w te zabiegi rynku wprzęgnięty jest cały bez mała mechanizm medialny.
Bo tak naprawdę, cóż my wiemy o oczekiwaniach czytelników, jeśli traktujemy czytelnika jako niepowtarzalną jednostkę z jej niepowtarzalnym życiem wewnętrznym. Wtłoczenie jednostki w rynkowo-statystyczno-medialne oczekiwania jest uwłaczające dla niej, nie mówiąc, że degraduje również literaturę jako sztukę.
Nigdy nie zastanawiam się, kto będzie odbiorcą mojego utworu i nie próbuję choćby odgadywać. Z natury rzeczy każdą moją książkę traktuję jako propozycję skierowaną do tych, którzy zechcą ze mną przeżyć opisany w niej świat. I ten świat wzbogacą swoją wyobraźnią, swoją wrażliwością, a może i cząstką swojego życia. Mógłbym powiedzieć, że jedyne słowa zachęty z mojej strony do nieznanego mi odbiorcy brzmią: pomyślmy razem.
Bronię się więc, jak mogę, przed tymi i innymi niebezpieczeństwami grożącymi literaturze. I na ile mnie stać, staram się ustanawiać własne relacje z rzeczywistością, respektując zarazem prawo do takich samych własnych rzeczywistości bohaterów moich książek. Nie ma bowiem takiej rzeczywistości, która byłaby tym samym dla wszystkich. Moje książki nie mają ambicji kogokolwiek pouczać, nie podpowiadają nikomu wyborów, nie tworzą wzorców zachowań, nie oceniają, nie potępiają, wszak literatura nie jest trybunałem, nie dzielą świata na strony złą i dobrą, ponieważ wszyscy partycypujemy i w jednej, i drugiej stronie, dlatego świat jest, jaki jest.
Powołanie literatury widzę nade wszystko w dążeniu do zrozumienia człowieka, kimkolwiek on jest. A jest zawsze nieodgadnioną tajemnicą. Nie człowiek abstrakcyjny, każdy człowiek. Osadzony w czasie i przestrzeni, miotany najprzeróżniejszymi namiętnościami, doświadczający częstokroć najbardziej dramatycznych wydarzeń, jakie przypadły na czas jego życia, lecz wszystko przeżywający w wymiarach własnego losu. Słowem, człowiek, który jako jednostka jest podmiotem świata.
Czy taka literatura jest obywatelska? Nie wiem.
Fragment książki Wiesława Myśliwskiego „W środku jesteśmy baśnią. Mowy i rozmowy”, Wydawnictwo Więź, Kraków 2022. Tytuł od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: Bonowicz: Wiesław jest dla mnie jak drugi ojciec
Mógłbym powiedzieć, że jedyne słowa zachęty z mojej strony do nieznanego mi odbiorcy brzmią: pomyślmy razem…