Utwór ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2022.
Sarmatyja
(fragmenty poematu)
I
Tu nawet synagogi są obronnego typu,
boję się choćby pomyśleć o ich meczetach.
Oto w skrócie dewiza mojego bad tripu:
chcesz być z ich mężczyzną, weź z sobą maczetę.
Od mrozu w moich żyłach czas prawie nie płynie –
jeden miesiąc bez snu i pięć wieków bez wizy.
Rzeczy tutaj mają więcej niż jedno imię.
Będę cię informować.
Twoja Heloiza.
II
Sarmatyja bez wypowiedzenia wojny się zaczyna,
rzuca się w oczy wilgocią poczerniałej ramy.
Czy od wiosny do wiosny zdołam tu wytrzymać?
Co nas dziś nie zabije, jutro pokochamy.
Wyskakuje zza zakrętu jak filip z konopi
niepojęta jak ta zderzenia czołowego chwila
jest niby chrzest w przeręblu, co cię nie utopi,
albo też krowia ospa, która nie zabija.
Sarmatyja się zaczyna od galopu, z miejsca
w oparcie na wybojach wciska z całą siłą.
Czy będę mogła zostać, jaka teraz jestem?
Kochamy bez pamięci, co nas nie zabiło.
III
Śnieg, siostro, tutaj ma dno podwójne.
Zimą tu bardzo dużo śniegu potrzebują,
bo to pod śniegiem chowają swe gówno,
przyprawione cholerą i morową dżumą.
Ledwie tylko zamarzną rzeki i jeziora,
zaraza ustępuje rzecz jasna od razu
i cieszą się wszędzie od rana do wieczora,
że wspólnymi siłami przepędzili zarazę.
Ledwie trochę odtaje – gęby rozdziawiają,
by szklanym wzrokiem wrzody swe nowe oglądać
jak barany, co w nowe wrota się wgapiają.
Później ci napiszę o innych przesądach.
VIII
Wystaw sobie, oni swych królów wybierają,
głosują, kogo nie lubić i co jeść na śniadanie.
Gdy śniegi z czarnego miąższu pól spływają,
idzie wiosna i pora na sejmikowanie.
Pojechałam podziwiać ten cud, ewenement,
tę wolność, której nigdy nie zaznałam w domu,
to braterstwo i równość, które tu są w cenie…
Nie, wszystko tak jak wszędzie: picie – modły – pogromy.
IX
Przy jego ramieniu siedzi ułożony sokół.
On prowadzi rękę – sokół leci wysoko.
Rzuca w dół swą zdobycz, niech ją psy pochwycą.
Dziób jest taki zabawny nad ptaka zdobyczą.
Małżeństwo to polityka, nie młodzieńczy wybryk,
lecz każda panna może wedle chęci wybrać
wróbla w garści, gołębia na dachu – jej wola.
Ja wybieram przy jego ramieniu sokoła.
XV
Kim są Sarmaci? – Naród już od dawna martwy,
praojcowie miejscowych, mniejszy wstyd od Scytów.
Gdyby komuś spadł do ogrodu jakiś przybysz z Marsa,
ten by pług pozostawił i zabrał się do mitów.
To solidniejsze – takie z góry pochodzenie:
i szlachcic, i Marsjanin – dwie cnoty otrąbisz.
Jeżeli chcesz posiadać niebieskie korzenie –
niech będzie z Marsa. Byle nie inwazja zombie.
Zombie to śmierdząca padlina i ziemi zgnilizna,
co wyszła z grobu i, nie zmartwychwstawszy, chodzi.
Gorsi od zombie tylko są Moskale, przyzna
każdy i nikt tu od nich nie chce się wywodzić.
XVI
Czy z ojczyzny dochodzą do mnie wieści? Nie.
Lasy nas, jak mur, tutaj chronią przed wami.
Lecz to bez znaczenia. Od pierwszych ciepłych dni wiem,
że bez tu bujnie kwitnie koło każdej bramy.
Pytałaś kiedyś, tutaj styl dominuje jaki…
Gdzie się da, Il Gesù wznoszą Loyoli żołnierze,
choć od świątyń lepiej u nich rosną krzaki:
do fortec bzu w ojczyźnie będę tęsknić szczerze
i do czarnych kamyczków – w jasnej ścianie podobnych
do rodzynków, jak ślady, które jeż, borsuk i zając
zostawiły w borach gęstych, nieprzebytych, niezawodnych,
które od wschodu i zachodu ten kraj ochraniają.
przełożył Bohdan Zadura