Jesień 2024, nr 3

Zamów

Gdyby nagle coś się zaczęło z tą Rosją…

Moment bombardowania wieży telewizyjnej w Kijowie rosyjskimi rakietami, luty 2022 r. Fot. Mvs.gov.ua

Wiecie, że macie dom w lasach pod Kijowem. I, jeśli w mieście nagle zrobi się zbyt strasznie, czy nie daj Bóg niebezpiecznie, to my wszyscy – i ten dom – zawsze na was czekamy. Mamy wszystko, co niezbędne – napisał mi Wołodia jakiś czas temu.

„Gdyby nagle coś się zaczęło z tą Rosją (daj Boże, żeby się nie zaczęło, ale gdyby się zaczęło…), to pamiętaj, że macie mieszkanie w Warszawie. Jeśli będzie trzeba. Zawsze” – napisał do mnie parę dni temu w prywatnej wiadomości mój przyjaciel, polski reporter Witold Szabłowski. W ciągu ostatnich dziesięciu lat przetłumaczyłem cztery jego książki. Ostatnia z nich, „Jak nakarmić dyktatora”, wyszła dwa lata temu w Ukrainie. Było w niej pięć wspaniałych opowieści o dyktatorskiej kuchni pięciu totalitarnych reżimów: irackiego, ugandyjskiego, albańskiego, kambodżańskiego i kubańskiego, z kucharzami Husajn, Amina, Hodży, Pol Pota i Castro w rolach głównych i ich wszechwładnymi klientami w tle.

 Ostatnia z napisanych przez Witolda książek wyszła w Polsce pod koniec ubiegłego roku. Też jest o kuchni, ale już nie dalekich od nas krajów, a tej samej Rosji, z którą zgodnie z jego ostatnim przyjacielskim i wzruszającym komunikatem miałoby „coś się zacząć”. Nazywa się „Rosja od kuchni. Jak zbudować imperium nożem, chochlą i widelcem”.

Spirydion Putin, czyli dziadek Putina

No i teraz jestem w dość pikantnej sytuacji, bo możliwy jest wariant rozwoju wydarzeń, w którym tej książki nie będzie można w Ukrainie ani przetłumaczyć, ani wydać, ani przeczytać. Po prostu dlatego, że może „coś się zacząć”. Niby osiem lat temu jeszcze się „nie zaczęło”? Nie, Witold doskonale wie, że „zaczęło się” u nas dawno. Po prostu teraz cały cywilizowany świat jest na to gotowy. Wszyscy oni wiedzą, że dla nas rosyjska kuchnia przygotowała potrawę, przed którą przy wypełnieniu się niesprzyjającego scenariusza oczywiście trzeba będzie uciekać.

I oto teraz jesteśmy skazani, by jeszcze długo się nie dowiedzieć, jakie tradycje carskiej kuchni przeniesiono do bolszewickiej, co na śniadanie lubił zjeść Stalin, czym zajadał się Chruszczow, co pił Breżniew, komu i co gotował Spirydion Putin – dziadek tegoż właśnie – i nie poznać wielu jeszcze różnych zajmujących historii o jedzeniu i władzy w ZSRR i współczesnej Rosji.

Mój główny problem polega na tym, że na taki rozwój wydarzeń nie jestem gotowy. Nigdy w życiu nie myślałem poważnie o emigracji, bo zawsze mi było dobrze tutaj, nawet w najczarniejsze dni. Nie wiem, jak u innych ludzi, ale u mnie sama myśl o ucieczce czy emigracji budzi odrazę i wydaje się być fizycznie nie do zniesienia. Dosłownie obezwładnia i paraliżuje. I nie dlatego, że nie ma dokąd uciekać. Jak pokazuje wiadomość od Szabłowskiego – i nie tylko od niego – przeciwnie, jest. Nie ma komu uciekać. Tutaj można by się rozwodzić patetycznie i górnolotnie o kościach przodków, o chorych rodzicach, bezkresnych przestrzeniach niw i łanów, głębiach wieków historycznego kamienia, planach na życie i tych związanych z pracą i o niemożliwości istnienia w oderwaniu od tego całego autobiograficznego bagażu.

Ale właśnie teraz patos i górnolotność są najmniej pożądane. Cała rzecz w tym, że oprócz ostatniej poruszającej wiadomości od Szabłowskiego dostałem jeszcze jedną. Wysłał mi ją Wołodymyr Rafiejenko – pisarz z Doniecka, który w 2014 . nie rozwodząc się patetycznie i górnolotnie o kościach przodków, chorych rodzicach, wielkich hałdach i głębokich kopalniach, o doświadczeniu historycznym regionu „wolności i terroru” (Hiroaki Kuromiya), o planach życiowych i tych związanych z pracą oraz o niezdolności do egzystencji w oderwaniu od swojej biografii – przeniósł się do Kijowa.

Radykalne zerwanie

Wołodia też miał wybór, podobnie jak miliony jego donieckich rodaków. Wybrał radykalne zerwanie z tą rzeczywistością, zrobiwszy ważny dla siebie egzystencjalny krok. Minimum, jakie groziło mu wtedy, to przymusowa służba w wojskach „DRL”, które w tym czasie też ogłosiły mobilizację męskiej części ludności. O maksimum nawet nie chce się myśleć. Dla wszystkich to maksimum jest oczywiste.

Do dzisiaj nie do końca rozumiem, co dla niego oznaczał ten wyjazd z Doniecka. Po prostu dlatego, że nigdy nie doświadczyłem niczego podobnego. Jednak bardzo dobrze to czuję. Zostawił tych, których kochał, ale obok których dłużej nie mógł być, skaleczywszy się do żywego. Szybko wybrał swoją ojczyznę i stronę. Odciął się od „ruskiego miru”, napisawszy dwie powieści o wojnie w Donbasie, jedną z nich „Mondegrin” po ukraińsku, w którym to języku dotąd nie pisał. W tej powieści przedstawił artystyczny obraz własnej transformacji. Teraz, już szósty rok mieszkając u mnie na daczy, znów się martwi. Ale już nie tak o siebie, co o mnie i o moją rodzinę.

Wesprzyj Więź

„Myślę, że wiecie, że macie dom w lasach pod Kijowem. I, jeśli w mieście nagle zrobi się zbyt strasznie, czy nie daj Bóg niebezpiecznie, to my wszyscy – i ten dom – zawsze na was czekamy. Mamy wszystko, co niezbędne” – napisał mi Wołodia parę dni temu. Z pewnością, chętnie skorzystamy z jego zaproszenia w razie jakiejś prawdziwej trwogi. Bo gdzież mam uciekać, skoro Wołodia jest tutaj?

Przełożył Bohdan Zadura

Przeczytaj też: Ukrainę zaatakował Putin, a nie Czajkowski. Po co nam krucjata przeciw rosyjskiej kulturze?

Podziel się

2
2
Wiadomość