Była wybitną specjalistką w dziedzinie patomorfologii, cenionym nauczycielem akademickim. Ale przede wszystkim pozostała osobą szlachetną, skromną, kochającą ludzi, zawsze służącą im wsparciem.
6 stycznia 2022 r. zmarła dr hab. n. med. Krystyna Smolak, Krysia. Odeszła w orszaku Trzech Króli. Nie niosła złota, kadzidła i miry w drodze do Domu Pana, ale swoje dobre uczynki, których tyle dokonała w długim, spełnionym, pięknym życiu.
„Życie moje leży przede mną jak zamknięta książka, w której nic już nie można dodać ani wymazać” – napisała w „Okruchach wspomnień” (2009). Tę wydaną w małym nakładzie, autobiograficzną opowieść dedykowaną „Rodzinie i Przyjaciołom” określiła jako zapiski nie tylko „przywołujące kraj dzieciństwa”, ale także oddające „sprawiedliwość czasom i ludziom spotkanym”.
Krystyna podkreślała, że człowiek w chwili śmierci nie powinien być sam, ale też musi wiedzieć, że jego życie dobiega końca, nie można go okłamywać, powinien mieć czas, by zdążyć uporządkować wszystkie sprawy, przepracować je, może pogodzić się z Bogiem
Niezwykle ważne były dla niej te spotkania, w nich uczyła się otwierać na człowieka i mu towarzyszyć. Bez tych spotkań, jak zaznaczała, nie byłaby tym, kim była. A pozostała osobą szlachetną, skromną, podziwiającą piękno natury, sztukę, muzykę Chopina, kochającą ludzi, podróże, Tatry, służącą pomocą, dającą wsparcie w trudnych chwilach, oddaną Bogu.
Najszczęśliwsze lata
Urodziła się 18 marca 1927 r. w Buczaczu (obecnie na Ukrainie). „Wydaje mi się, że piękniej jest, gdy człowiek przychodzi na świat i opuszcza go w Domu. Nie tylko w przestrzeni ograniczonej ścianami […], ale w tym jedynym, niepowtarzalnym miejscu, nasyconym ciepłem i intymnością, w którym ludzie nie tylko mieszkają […], ale także – a może przede wszystkim – kochają” – stwierdzała we autobiografii.
Rodziny ojca i matki pochodziły ze Lwowa. Ślub rodziców odbył się 24 października 1924 r. w kościele św. Antoniego przy ulicy Łyczakowskiej we Lwowie. Matka, Maria z domu Hartel (1903-1997), głownie zajmowała się wychowaniem jedynej córki. Ojciec, Józef (1901-1978), w Buczaczu pracował w Kasie Oszczędności. Był wielkim społecznikiem, działał w Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”. Założył teatr amatorski, a także fundusz na cele społeczne, głównie dla sierot z ochronki prowadzonej przez Siostry Miłosierdzia (w Buczaczu przytulisko dla 25 sierot prowadziły Siostry Służebniczki).
Sama Krysia wspominała: „Lata spędzone w Buczaczu należały do najszczęśliwszych w życiu moich Rodziców. Zapamiętałam ich jako ludzi pogodnych i spokojnych”.
W szkole
W 1934 r. rozpoczęła edukację w miejscowej siedmioklasowej szkole powszechnej im. Adama Mickiewicza „na Barakach”. Była to placówka męska, ale pierwsze klasy pozostawały koedukacyjne. Do szkoły szła chętnie, bo dzięki własnej inicjatywie i zamiłowaniom literackim płynnie czytała i pisała, w przeciwieństwie do swoich rówieśników.
W szkole odbywały się lekcje religii. Księdza katechetę Ludwika Staufera scharakteryzowała jako niemłodego, dużego, otyłego, jowialnego, ujmującego dobrocią, skromnością i humorem, który miał zawsze szufladę pełną cukierków i świętych obrazków. W klasie na ścianie wisiał krzyż obok godła państwowego, portretu marszałka Piłsudskiego i prezydenta Mościckiego.
Szkoła wpajała młodzieży patriotyzm. Krystyna marzyła, by wstąpić do drużyny zuchów. W 1939 r. została harcerką i udało się jej skompletować strój: niebieski krawat, pas, kompas, herb miasta naszyty na rękawie mundurka.
Miała szacunek do mieszkańców Buczacza i rówieśników, do nauczycieli i różnych grup narodowościowych oraz etnicznych. Żydzi, jak pisała, w dzieciństwie byli „częścią jej świata”. W dorosłym życiu, stosunek do nich kształtowało chrześcijaństwo, ale też świadomość ich wkładu w polską kulturę.
Odebrała katolickie wychowanie. Modliła się, najpierw z matką, potem sama z książeczki dla dzieci, uczestniczyła w niedzielnych mszach św. Fascynowała ją gruba księga w czerwonej oprawie, po dziadku Jakubie. Były to żywoty świętych. Chociaż pisane w archaicznym, trudnym do zrozumienia dla dziecka języku, wyczuwała w nich jakąś pociągającą tajemnicę. Dużym przeżyciem była dla niej pierwsza spowiedź. Wspominała: „Ten fakt nobilitował mnie jakoś we własnych oczach, wyczuwałam niejasno, ze jestem odpowiedzialna za własne życie”.
W czerwcu 1939 r. zdała egzamin wstępny do gimnazjum, którego początki Buczacz zawdzięczał oo. bazylianom przybyłym z Litwy. Placówka, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, otrzymała imię Kornela Ujejskiego, który urodził się w wiosce Beremiany, niedaleko Buczacza.
Koniec świata
Kilka miesięcy później, we wrześniu, stary świat w jednej chwili rozprysł się w jej oczach jak „szklanka rzucona o kamień”. A przecież Buczacz był ważnym miejscem w jej życiu: „Wiem, że takiego miasta już nie ma, istnieje tylko w mojej pamięci. […] To zadziwiające, że po tylu latach, mogę chodzić po tamtych ulicach, rozpoznawać nieledwie każdy dom, spotykać tamtych ludzi”.
Wybuch wojny i jej przebieg był dla Krysi ogromnym szokiem. Wtedy zaczęła pisać dziennik, w którym notowała wydarzenia i nastroje. Była świadkiem dramatów mieszkańców Buczacza, nauczycieli, znajomych, aresztowań, deportacji, wywózki, mordów dokonywanych na Żydach. Bała się o ojca przesłuchiwanego przez NKWD.
Rodzinne strony ostatecznie opuściła 6 grudnia 1941 r. aby dotrzeć z rodzicami do Lwowa. Tam kontynuowała edukację: w latach 1942-44 na dwuletnich Państwowych Kursach Przygotowawczych do Szkół Technicznych (jedyna zaakceptowana przez Niemców szkoła dla Polaków) oraz na kompletach tajnego nauczania.
W wojennych latach wiara była dla niej jedynym oparciem, dawała nadzieję. W kościele św. Mikołaja spotkała swojego pierwszego przewodnika duchowego. Został nim ks. Roman Deca.
Maturę zdała 14 lipca 1945 r. w mieszkaniu nauczycielki Stefanii Stipal. Wiedziała, że zaczyna się druga okupacja – tym razem sowiecka – i czas opuszczać Lwów.
Nowe miasto i kluczowy wybór
13 października 1945 r. wraz z rodziną wyjechała do Krakowa. Po latach uważała, że Kraków był miejscem, w którym zachwyciła się sztuką, poezją, literaturą piękną, muzyką, spektaklami teatralnymi. Dużo czytała, pisarzem jej życia stał się Joseph Conrad. Z kolei Roman Brandstaetter zauroczył ją „Kronikami Asyżu”. (Później sama miała okazję wędrować po tym mieście). Z nostalgią wspominała też teatry krakowskie tuż po wojnie, niezapomniane inscenizacje „Pana Tadeusza” i „Eugeniusza Oniegina” w Teatrze Rapsodycznym kierowanym przez Mieczysława Kotlarczyka.
Ostatecznie nie wybrała studiów historycznych, chociaż historia była jej pasją. Słusznie uznała, że ta dziedzina za czasów PRL była „jednym wielkim zakłamaniem”. Zdecydowała się na medycynę.
Studia zaczęła w 1946 r. Ten kierunek wydał jej się „czymś pożytecznym”, zrozumiała wtedy, że życie powinno „być służbą”. Zaczęła się jej służba dla ludzi, walka o godność człowieka chorego, o godność umierania. Temu właśnie poświęciła życie jako lekarka.
Pracowała najpierw w Zakładzie Anatomii Patologicznej kierowanym przez prof. Janinę Kowalczykową, przemianowanym w 1971 r. na Instytut Patologii, którym kierował potem prof. Zbigniew Chłap, wielki społecznik, działający w Stowarzyszeniu Lekarzy Świata i Lekarzy Nadziei.
Przez 40 lat pracowała jako histopatolog w Krakowskim Instytucie Onkologii w Pracowni Histopatologii Nowotworów i Zakładzie Patologii Nowotworów (obecnie Zakład Patomorfologii Nowotworów), kierowanymi przez prof. dr hab. Annę Urban.
Po uzyskaniu stopnia doktora i zrobieniu habilitacji, została kierownikiem tego Zakładu (1981-1989). Opublikowano tam 842 prac naukowych, wielu była współautorką. Stała się wybitną specjalistką w dziedzinie patomorfologii, cenionym nauczycielem akademickim, o wysokiej kulturze osobistej, wykształciła liczne grono lekarzy patomorfologów.
Była świadkiem rozbudowy Instytutu Onkologii (obecna nazwa: Narodowy Instytut Onkologii), unowocześniania, wprowadzanych nowych terapii. Ale przede wszystkim pozostawała blisko ludzi dotkniętych chorobą nowotworową, którym niosła pomoc.
Nasza przyjaźń
W tym momencie przecięły się nasze życiowe drogi. Wiązało się to na początku jedynie z moimi prośbami o pomoc dla bliskich i znajomych. Nigdy nie odmówiła. Można by wyliczać osoby, które doświadczyły jej pomocy – Emilia, Aleksander, Andrzej, Hilda, Aleksandra, Jadwiga, Józef, Marta, Iwona, Roma.
Mnie samą wspierała w czasie ciężkiej choroby mojej Mamy, Jadwigi. Poświęciła jej fragment w „Okruchach wspomnień”. Gdy nie mogłam pogodzić się z odchodzeniem Mamy, Krysia spokojnie mi tłumaczyła: „Pozwól Mamie odejść. Powiedz Jej, że już Jej nie zatrzymujesz, bo się bardzo męczy. Powiedz Jej to, aby spokojnie odeszła z tego świata do innego, w którym będzie szczęśliwa, bez bólu i cierpienia. A stamtąd będzie nad tobą czuwała. Ona cię nigdy nie opuści”. Często powtarzała mi, że Mama żyje tylko dla mnie, bo nie chce mnie zostawić samej. Jej słowa zanotowałam w dzienniku choroby mojej Mamy, który prowadziłam przez kilka lat. Silna wiara w Boga pozwalała Krysi inaczej podchodzić do śmierci. Zazdrościłam jej tego.
Nasza przyjaźń trwała. Spotykaliśmy się na uroczystościach imieninowych; w naszym ogrodzie na Ugorku, który bardzo lubiła; w kościele św. Marka, do którego w dni powszednie uczęszczała na msze; w zaciszu jej mieszkania, gdzie dzieliłyśmy się wspomnieniami, przemyśleniami o życiu, przemijaniu, o Polsce, o Bogu.
Potem były już tylko coraz krótsze rozmowy telefoniczne. I ta ostatnia, bardzo krótka, niedokończona. Nie zdążyłam się pożegnać, myślałam, że porozmawiamy za kilka dni… Dlaczego zawsze zwlekamy?
Godność umierania
Krystyna podkreślała, że człowiek w chwili śmierci nie powinien być sam, ale też musi wiedzieć, że jego życie dobiega końca, nie można go okłamywać, powinien mieć czas, by zdążyć uporządkować wszystkie sprawy, przepracować je, może pogodzić się z Bogiem.
Pamiętam, że w 2008 r. zaprosiłam ją do wygłoszenia wykładu na seminarium dla studentów biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, które prowadziłam. Wykład miał tytuł: „Godność umierania”. Krysia się rozchorowała, odczytałam jej wystąpienie. Studenci byli zdziwieni tematyką. Młodzi, pełni życia ludzie chyba myśleli, że śmierć ich nie dotyczy. Nie brali pod uwagę, że przecież wcześniej czy później zmierzą się z odchodzeniem swoich bliskich, najpierw dziadków, potem rodziców, może swoich kolegów, a wreszcie ze swoją śmiercią. To była ważna, choć trudna lekcja dojrzałości dla nich.
Idea godności umierania przeświecała jej w czasie stałego kontaktu z terminalnie chorymi na choroby nowotworowe. Także, a może przede wszystkim wtedy, gdy włączyła się w ruch hospicyjny. W 1981 r., w czasie pracy w Instytucie Onkologii (na emeryturę przeszła w 1989 r., ale do 1995 r. kontynuowała pracę na pół etatu), stała się jednym z członków grupy lekarzy Instytutu, założycieli Towarzystwa Przyjaciół Chorych (TPCh) Hospicjum.
Kamień węgielny pod placówkę poświęcił 22 czerwca 1983 r. papież Jan Paweł II na krakowskich Błoniach. Otwarcie Hospicjum im. św. Łazarza przy ul. Fatimskiej 17 odbyło się 14 grudnia 1996 r. Z tym miejscem, które współtworzyła, szkoliła wolontariuszy, opiekunów chorych, aby zapewnić umierającym godną śmierć, była związana aż do śmierci – tutaj godnie umarła.
„Czuję się dłużnikiem niewypłacalnym”
Równolegle z drogą zawodową, odbywała duchową wędrówkę, drogę doskonalenia duchowego. Należała do grupy skupionej wokół sercanina, ks. prof. Stanisława Nagyego. Dużą rolę w jej drodze do świadomego chrześcijaństwa odegrali: biskup Jan Pietraszko, duszpasterz akademicki przy kościele św. Anny w Krakowie, papież Jan Paweł II, potem przez wiele lat ks. Kazimierz Skwierawski z kościoła św. Marka. Żyła 94 lata, tyle ile jej mama, w tym 43 lata w życiu konsekrowanym. O tym dowiedziałam się dopiero z nekrologu zamieszczonym w „Gościu Niedzielnym”. Nigdy nie wspomniała o swoim postanowieniu oddania się Bogu.
Czy bała się starości? Pisała o niej: „Starość jest ważnym etapem życia, jest czasem rozrachunku i trzeba tę konkluzję przyjąć, ufając w Boże Miłosierdzie… Wiele otrzymałam i czuję się dłużnikiem niewypłacalnym”. „Nie boję się śmierci, jestem gotowa i czekam już z niecierpliwością na spotkanie z Jezusem” – zapewniała.
Na końcu swoich wspomnień zastanawiała się: „Czy można, gdy się kogoś kocha, dzieli z nim długie życie, tak po prostu wyjść, zamykając za sobą drzwi?”. Drzwi do naszych serc zostaną dla niej na zawsze otwarte.
Przeczytaj też: Bioetyka Kaczkowska