Prawdziwe aktorstwo nie niszczy ani psychiki, ani ciała – mówi Aleksandra Konieczna, aktorka.
Karolina Korwin Piotrowska: Kiedy do ciebie dzwoniłam, by umówić się na tę rozmowę, powiedziałaś, że po zajęciach jednej z wykładowczyń musisz przez godzinę ustawiać i uspokajać studentów. Mówiłaś: „Karolina, nie ma jak z nimi pracować”.
Aleksandra Konieczna: Zawsze zadaję aktorom to swoje pytanie: „jak się czujecie?”. Rozmawiamy chwilę. Wtedy zaczynają mówić. Wracali z zajęć Beaty Fudalej, jak się okazało. Byli smutni, rozbici. Nie wszyscy, to trzeba przyznać, ale z tego, co wiem, Beata Fudalej stosuje bardzo sprawny system manipulacji. Większość studentów „rozstrzeliwuje”, ale jedną albo dwie osoby faworyzuje, w stosunku do kilku jest neutralna. Dlatego zawsze w grupie, która z nią pracuje, są osoby mogące powiedzieć: „nie, mnie to nie dotknęło w ogóle”.
To są metody stare jak świat. Ale pojawiły się wreszcie osoby, które powiedziały, że tak nie można. I tu jest właśnie mea culpa. To znaczy, że tego nie drążyłam, nie zrobiłam z mojej wiedzy użytku, a powinnam była. Niereagowanie na coś takiego jest zgodą na przemoc. Mam w związku z tym wyrzuty sumienia. Pracuję tam trzy lata, a zareagowałam dopiero po poście Paligi.
Pracując z aktorami metodą Stelli Adler, stwarzam takie poczucie bezpieczeństwa, że te łzy, rozpacz, które się udało uzyskać, nie pochodzą z życia studenta, bo jest na przykład sierotą, nie biorą się z przemocy, której doświadczył na przykład w domu. W tej metodzie to w ogóle nie jest ważne
Chyba nie znam nikogo innego, kto tak jak ty, z taką stanowczością opowiedział się publicznie po stronie studentów. Za to słyszałam całą masę historii o tym, że Anna Paliga jest histeryczką, beztalenciem, że chce się wybić na tej historii, a studenci są roszczeniowi. Ujęłaś się za nimi, wiedziałaś, że nie kłamią.
– Oczywiście mam świadomość, że pewnie też szło za tym jakieś poczucie winy. Myślę, że było mi łatwiej, bo w pewnym sensie jestem człowiekiem spoza systemu. Nie jestem związana z teatrami łódzkimi, pracuję gdzie indziej. Nie wiążą mnie z tym miejscem i ludźmi żadne relacje osobiste. Oczywiście zależało mi na tej pracy, bo kocham uczyć, ale nie potrzebuję do tego czyjejś sympatii ani akceptacji. Jest oczywiście niemiło, bo zostałam tak, a nie inaczej oceniona przez niektórych profesorów, ale mam to gdzieś, zwłaszcza że na drugiej szali jest dobro studentów, których nie mogłabym opuścić.
A to, w jaki sposób oni to wszystko przyjęli, to jest jeszcze inna historia, bardzo ciekawa.
Jak przyjęli?
– Marta Nieradkiewicz bardzo się zaangażowała razem z prawie całym swoim rokiem. Osiemnaście osób. Pracowali przez kilka nocy, bo to przecież często są zajęci ojcowie i mamy, i napisali pismo do pani rektor i do przewodniczącej komisji antymobbingowej o tym, na czym polegał mobbing profesor Mirowskiej.
Marta Nieradkiewicz bardzo chciała, żeby obecni studenci mieli odwagę reagować, rozmawiać o tym problemie. Uruchomiła własny telefon zaufania, powiedziała, że można do niej dzwonić dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nikt nie zadzwonił. W końcu sama zaczęła dzwonić do tych ludzi. Pytała, kto chciałby z nią rozmawiać. Zgodziła się studentka trzeciego roku.
Powiedziała, że pani rektor po piśmie roku Nieradkiewicz zaproponowała spotkanie, które się odbyło. Studenci byli pytani, czy nie doświadczają mobbingu, czy mogą podać jakieś nazwiska i tak dalej. Ponoć odpowiadali, że w ogóle nie wiedzą, o co chodzi, że w szkole jest świetnie, a cała ta afera w gruncie rzeczy kala dobre imię świetnej uczelni. Równocześnie podali kilka nazwisk, ale podkreślali, że generalnie jest wspaniale. Marta zapytała więc tę dziewczynę: „No to jak jest? Jest świetnie, ale nazwiska jednak podajecie?”. I zapadła cisza.
Wiem, że jedna grupa napisała pismo do komisji antymobbingowej, że nie chce mieć zajęć z profesor Fudalej. I tych zajęć nie mają. Bardzo się ucieszyłam i byłam z nich dumna.
Za to profesorka rytmiki powiedziała im: „Pewnie byście chcieli teraz, po tym liście na panią profesor Fudalej, żeby się wam jeszcze podlizywać”.
Naprawdę?
– Tak. To był pierwszy dzień stacjonarnych zajęć. Padło coś w stylu: „jakie macie prawo oceniać, przecież jesteście młodsi, niewiele jeszcze wiecie”. Z takim przekazem wyszli z zajęć rytmiki i przyszli na moje.
Byłam zszokowana. Jednym zdaniem próbowano załatwić, żeby przestali i już nigdy więcej podobnego pisma nie napisali, żeby nigdy więcej nie powiedzieli, czego chcą, a czego nie. Takie zdanie od razu zamyka dopływ tlenu.
Zapytałam: „Czy chcecie pójść do dziekanatu, żeby opowiedzieć o tym, co się stało?”.
I?
– „Jeszcze się zastanowimy, nie wiemy właściwie, czy to było aż takie straszne?”. Odpowiedziałam, że moim zdaniem to było przemocowe. Ale nie byli przekonani. Kiedy skończyłam zajęcia, stwierdziłam, dobrze, niech oni jeszcze myślą, ale ja nie chcę, by powtórzyło się to, czego doświadczyłam kiedyś ze studentami po zajęciach u profesor Beaty Fudalej.
Od razu poszłam do pani rektor, ale była zajęta, więc napisałam pismo do przewodniczącej komisji antymobbingowej o tym, co studenci usłyszeli pierwszego dnia. Oraz że jeśli komisja by sobie tego życzyła, to oczywiście mogę przed nią zeznawać. Rozmawiałam po tym z przewodniczącą i też była zszokowana.
(…)
Czy kiedy zaczynałaś pracować w szkole jako pedagog, ktoś w ogóle sprawdzał twoje umiejętności i kwalifikacje pedagogiczne?
– Nie.
Nikt cię nie weryfikował?
– Nie, nie ma takiego zwyczaju.
Czyli dostajesz studentów, wciąż nieukształtowane osoby, i możesz robić z nimi wszystko.
– Zostałam zaangażowana przez profesor Zofię Uzelac, która była wtedy dziekanem. Odbywał się festiwal szkół artystycznych w Łodzi, byłam na nim członkiem jury. Miałam na nim spotkanie ze studentami jako po prostu Aleksandra Konieczna, aktorka i reżyserka, a nie jako członkini jury. Na spotkaniu było kilkoro profesorów, w tym Zofia, i bardzo dużo studentów. Weszłam z nimi w dialog, właściwie nie rozmawiałam z dziennikarką, tylko ze studentami na sali.
Zofia Uzelac była tak oczarowana tym spotkaniem, tym naszym dialogiem, że zaproponowała mi pracę. Żadnych innych sprawdzianów umiejętności pedagogicznych nie miałam.
Potem żadnej superwizji? Kontroli?
– Żadnej. Niestety, ktoś może być bardzo dobrym aktorem, a pedagogicznie się nie sprawdzać. Może być też toksyczną, przemocową osobą.
To czasem idzie w parze. Wybitna osobowość sceniczna jest nieraz tak narcystyczna, że nie powinna nikogo kształcić, bo to będzie zaprzeczenie edukacji. Będzie uważać, że by ukształtować dobrego aktora, trzeba go złamać. To jest motyw, który się powtarza: złamano mnie, ale trzeba się dać złamać, żeby osiągnąć sukces w tym zawodzie. Osiągnęłaś sukces w tym zawodzie, zgodzisz się z tą tezą?
– Nie, absolutnie! Wbrew pozorom jestem delikatną osobą i gdybym miała takich profesorów, o których mówimy, to nie byłabym dzisiaj aktorką. To jest pewne. Mój rok prowadził Jan Englert razem z Mariuszem Benoit.
Byłam dosyć pracowita i harda. Pamiętam, że próbowała mnie trochę złamać pani profesor Daria Iwińska, usiłując wyciągnąć ze mnie górne C, podczas gdy ja mam grube altowe struny, i to się jej nie udało. Nie dawałam się. Starała się mnie nie przepuścić, twierdząc, że zupełnie nie mam głosu. Byłam trochę zdezorientowana, bo naprawdę już nie wiedziałam, czy mam ten głos, czy nie. Nie mogłam zweryfikować, nie było dużych sal, żeby to sprawdzić. Nosiłam w sobie przez jakiś czas lęk, że tego głosu rzeczywiście nie mam.
I co zrobiłaś, żeby go zwalczyć?
– Poszłam na badania do profesor Alicji Komorowskiej, foniatrki, i dostałam zaświadczenie, że mam głęboki alt. Bo mam dwie struny grube altowe. Nie da się z tym nic zrobić. Przekazałam pani profesor Iwińskiej to zaświadczenie.
Jan Englert, który jest człowiekiem chcącym jakoś łagodzić konflikty, powiedział do mnie: „Jesteś moim czarnym koniem, ale wiesz, ona się uparła na ciebie, musisz ją przeprosić”. Odparłam: „Ale za co mam ją przepraszać? Że mam grube altowe struny, mam ją przepraszać? – „No nie, ale nie przejdziesz, ona stwierdzi, że nie masz głosu”. – „To, czy nie mam głosu, się okaże, kiedy wyjdziemy na większe przestrzenie. Nie przeproszę choćby nie wiem co”.
No i nie przeprosiłam. Jakoś się udało, ale myślę, że była w tym zasługa Englerta. Nieraz mi mówił, że świat jest cyniczny, i jeżeli będę działać w ten sposób, to mogę mieć trudności. Odpowiadałam, że będę tak działać i będę na te trudności natrafiać. Siebie nie zmienię. Gdybym się zmieniła, nie mogłabym być taką aktorką, jaką jestem. (…)
Skąd zatem wzięło się to, co słyszę na każdym kroku, że potencjalnego aktora trzeba złamać, ulepić na nowo, żeby był dobry? Skąd się wzięła ta „metoda pracy”?
– Myślę, że z ignorancji. Słowo educare oznacza „kształtować”, „wyciągać z”, a nie „pakować do”. Wyciągać z tego człowieka, z tej kobiety, z tego mężczyzny, to, co on/ona ma, czym dysponuje w poczuciu jego bezpieczeństwa.
Jedna grupa napisała pismo do komisji antymobbingowej. Na pierwszych stacjonarnych zajęciach profesorka rytmiki powiedziała im: „Pewnie byście chcieli teraz, żeby się wam jeszcze podlizywać”
Pracując z aktorami metodą Stelli Adler, stwarzam takie poczucie bezpieczeństwa, że te łzy, rozpacz, które się udało uzyskać, nie pochodzą z życia studenta, bo jest na przykład sierotą, nie biorą się z przemocy, której doświadczył na przykład w domu. W tej metodzie to w ogóle nie jest ważne.
„Praca aktora polega przede wszystkim na zgłębianiu postaci stworzonych przez autora, ich subtelności i tajemnic” – pisała Adler. To „wyciąganie z” jest bezpieczne, polega na budowaniu takiego ciepłego kokonu. Istotny jest komunikat na początku. Uwaga, uwaga, teraz wykonujemy skok. Ten skok będzie bardzo, bardzo trudny. Tam na dole być może są demony, które spotkasz, ale tylko na chwilę, bo wyciągniemy cię szybko na powierzchnię. Nie niszczymy ani psychiki, ani ciała.
Bo to jest twoje narzędzie pracy.
– Nie znam bardziej nowoczesnej metody aktu twórczego niż metoda Stanisławskiego, na której opierała się Stella Adler. To wchodzenie do podświadomości świadomymi sposobami, nieprzeszkadzanie jej. Czyli uprzedzam, że będzie głęboki skok, a tam się dzieją różne rzeczy, potem ktoś wychodzi z tego skoku i opisuje to. Opisują to też inni, którzy go obserwowali. Używamy często kamery i wtedy w świadomy sposób omawiamy, co się właśnie od strony świadomości, podświadomości ujawniło.
Jeśli ktoś nie chce tego robić, do niczego nie zmuszam. Przychodzą wszyscy. Nie sądzę, żeby tak było do końca, że wszyscy chcą w ten sposób pracować, ale pewnie boją się nie przyjść. To jest fatalne. Chciałabym pracować tylko z tymi, którzy chcą to ze mną robić. Zaręczam, że tych, którzy nie chcą, w żaden sposób nie ocenię źle, a w egzamin wkomponuję ich tak, że w ogóle nikt się nie zorientuje, że nie uczestniczyli w zajęciach.
Wiesz, mam na roku studenta, który cały czas chodził po pokoju jak opętany, kiedy pracowałam z nim online. Myślałam sobie, Boże święty, o co tu chodzi? Czy on ma jakieś kłopoty w domu? A może ma ADHD? Kto go do szkoły przyjął? Ale z drugiej strony pomyślałam, jak go dostanę stacjonarnie, porozmawiam z nim bardzo delikatnie.
I porozmawiałam. Powiedziałam: „Słuchaj, jeśli cały czas chodzisz, to trudno ci będzie usiedzieć w miejscu, kiedy przyjdzie ci zagrać na przykład człowieka na wózku albo kogoś z depresją, kto prawie się nie porusza”. Potem dostał postać w sztuce na podstawie książki Weroniki Murek „Feinweinblein”. Sam zaproponował po rozmowie ze mną, że zagra sparaliżowanego na wózku. Czyli odjął sobie wszystko, co dawało mu siłę, a co jednocześnie było jego obciążeniem. Wziął od razu za rogi problem swego ciała. To było wspaniałe.
Oceniasz jakkolwiek wygląd studentów?
– No coś ty! Przecież każdy ma swoje ciało. A każde ciało w gruncie rzeczy jest potrzebne i w filmie, i w telewizji, i w teatrze.
Zatem dlaczego ci wybrańcy losu, którzy dostali się na wydział aktorski, na pierwszych zajęciach dowiadują się, że są brzydcy, grubi, mają krzywe twarze, powinni sobie zrobić operację plastyczną, źle się poruszają, generalnie wszystko jest źle?
– Nie spotkałam się w ogóle z czymś takim.
Ale mówią o tym młodzi aktorzy, także w tej książce. Takie komunikaty dostawali na pierwszym roku od profesorów.
– Jeżeli tak działają profesorowie, to myślę, że rekompensują sobie jakieś własne braki, być może trudności w pogodzeniu się ze swoim wiekiem. Bezpardonowo wykorzystują w ten sposób stosunek władzy. Przypomina mi się rzymskie divide et impera, „dziel i rządź”. Jak dobrze podzielisz, jak dobrze umniejszysz, jak dobrze wgnieciesz w ziemię, to łatwiej będzie ci rządzić. Przestraszonymi łatwiej się rządzi. I można stosować metody, jakie tylko się chce, nie jest się rozliczanym. Ale do czego to prowadzi?
Aleksandra Konieczna – ur. 1965, aktorka i reżyserka teatralna, trzykrotna laureatka Nagrody Filmowej „Orzeł” za pierwszoplanowe role kobiece w filmach „Ostatnia rodzina” (także nagroda za pierwszoplanową rolę kobiecą na FPFF w Gdyni) i „Boże Ciało” oraz za drugoplanową rolę kobiecą w „Jak pies z kotem” (za ten film otrzymała również nagrodę na FPFF w Gdyni). Za rolę w filmie „Sweat” otrzymała nagrodę FPFF w Gdyni za drugoplanową rolę kobiecą.
Fragment książki „Wszyscy wiedzieli”, Mando, Kraków 2022. Tytuł od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: Przemoc to nie abstrakcja, wymaga troski
To jest bardzo przykre, że aby kształcić osoby dorosłe w Polsce nie jest konieczne żadne przygotowanie pedagogiczne, choćby elementarne. To takie samo dobre założenie, że jak ktoś mieszka nad jeziorem to umie pływać. Zgadzam się, że osoba wybitna w swojej dziedzinie najczęściej nie nadaje się na pedagoga, najczęściej kształcąc innych opowiada historię „pasma swoich sukcesów” to jest monolog i nie ma miejsca na dyskusję i pytania. Jest wielu pedagogów, którzy zwłaszcza w szkołach artystycznych umiejętnie i konsekwentnie usuwają ludzi aktywnych i niepokornych, zadających trudne pytania a artysta musi taki być stawiać sobie trudne pytania inaczej mamy tylko osoby powtarzające tekst za autorem a nie aktora. Ja oglądam co kilka dni scenę z filmu „Czterej pancerni i pies” scena zakupu chleba w sklepie z udziałem TRZECH AKTORÓW Tadeusza Fijewskiego, Wiesława Gołasa i Zbigniewa Koczanowicza – GENIALNE. Każda wykreowana przez Nich postać to perełka.