Jesień 2024, nr 3

Zamów

Rosjanin pragnie być wielki… Odsłony rosyjskiego imperializmu

Parada zwycięstwa na placu Czerwonym w Moskwie 9 maja 2021 r. Fot. President od Russia

Rosjanie tęsknią za Rosją silną i choć trochę imperialną. Ale czy z Putinem na czele? Prawdziwego „Odnowiciela Wielkiej Rosji” wyobrażaliby sobie inaczej.

Gdy przed dwoma laty kończyłem pisać książkę o imperializmie carskiej Rosji, wiele osób zastanawiało się, czy warto zajmować się tematem tak przebrzmiałym i nieaktualnym. Dziś takich wątpliwości już nie ma. Niestety.

Kto buduje imperia?

Porównanie dwóch wersji rosyjskiego imperializmu – z roku 1914 i obecnej – nie wynika tylko z okoliczności równo stuletniego dystansu dwóch dat. Istnieją podobieństwa i różnice. Zresztą nie chodzi przecież tylko o te dwa momenty dziejowe: są tylko symbolami epok. Mówiąc o ujawniających się w nich postaciach imperializmu, opisujemy to, co tworzyło się, rosło, nawarstwiało wcześniej i trwało – czasem przez całe pokolenia. Oczekiwało na swego wielkiego wyraziciela, potem ofiarnych głosicieli, wreszcie wodza i realizatora – zbrodniczego geniusza lub nieudacznika-przestępcę…

Właśnie – kto tworzy imperia: zbiorowość czy wódz? Gdzie szukać początków imperializmu jako idei i imperium jako zaistniałej politycznej struktury? Komu stawiać pomniki, kogo obarczać odpowiedzialnością za zbrodnie, jak tytułować historyczne syntezy? Mówić o Hitlerze i Stalinie czy o Niemczech i Rosji?

Rosyjski żołnierz – idąc naprzód – po pierwsze, wyzwalał swoich ziomków, niegdyś obcą przemocą wciśniętych pod obcą władzę. Niósł wolność. Gdy natomiast przychodziło mu walczyć na terytorium samego imperium, co w Wielkiej Wojnie zdarzało się najczęściej, wtedy tej wolności bronił

Bohdan Cywiński

Udostępnij tekst

Sądzę, że o imperializmie opowiadać można różnie. Można go rozumieć jako uporządkowaną doktrynę polityczną, a potem jako jej materialną realizację, czyli budowę, tworzenie bądź wzmacnianie imperium. Imperium to – przy tym sposobie myślenia – istniejąca historycznie, konkretna struktura polityczna, organizująca bądź narzucająca określony system ustrojowy i jego zunifikowane formy instytucjonalne ludności dużego terytorium, ludności posiadającej różne korzenie etniczne i kulturowe i w punkcie wyjścia niestanowiącej żadnej organicznej jedności.

Taki byt polityczny buduje się stopniowo: etapami tego procesu są podbój militarny, podporządkowanie sobie zachowań ludności, budowa struktur instytucjonalnych, zrazu wyraźnie okupacyjnych, z czasem legalizujących się „przez zasiedzenie”, wreszcie – wpojenie podbitej ludności przekonania o nieuchronności, a zatem praktycznej „normalności” jej losu.

Istotę imperium stanowi jednolita i niekwestionowana władza, absolutna lub do absolutyzmu dążąca, niepodlegająca rzeczywistej kontroli społecznej. Drugą cechą imperium jest jego dynamika terytorialna: celem jest tu uporządkowanie świata, dziś jesteśmy dopiero w drodze. Stąd wszystkie granice imperium z założenia – nieformułowanego oficjalnie, ale w istocie po cichu przyjmowanego – mają charakter tymczasowy: kiedyś zdołamy je przekroczyć, pójdziemy dalej…

Przy takim ujęciu problemu imperialistą jest jednostka, twórca idei bądź jej realizator: wódz, monarcha, car. Sługami imperializmu są zaś członkowie jego aparatu władzy – ekipa wojskowa, policyjna, sądownicza, urzędnicza i propagandowa. Można ich policzyć, nazwać, wymienić indywidualnie. Po zamknięciu ich listy imiennej – sprawa byłaby skończona.

Można jednak spojrzeć na problem imperializmu inaczej i postawić inne pytania. Imperializm nie jest psychiczną chorobą nieszczęśliwej jednostki. U źródeł idei imperialnej rysuje się podmiot zbiorowy, jakieś „my”, które w rzuconym przez ideologa haśle usłyszy echo własnych ukrytych przeświadczeń czy marzeń. W mentalności zbiorowej tego „my” ziarno ideologiczne znajdzie glebę jałową lub żyzną.

Nieco później dotrze tam propagandowa ćwierćprawda – i zostanie odrzucona lub przyjęta. Jeśli przyjęta, to trwale. To ważne: fakty polityczne zmieniają się bowiem z dnia na dzień, ale nabyte przez dziadów przeświadczenia, stereotypy, cechy kulturowe i sądy o wartościach ważnych i drugorzędnych trwają przez pokolenia i często określają zachowania wnuków.

Granice mojego odczuwania „my” – etniczne, socjalne, religijne, kulturowe – niby więc zależą od mojej suwerennej decyzji, niemniej pamięć (krytyczna lub sentymentalna) o tym, jak to było przeżywane, choćby milcząco, w domu rodzinnym, będzie mi towarzyszyć do grobu i współokreślać moją tożsamość. Życie od pokoleń w realiach imperium i w kontakcie z jego ideologią kształtuje też mój sposób przeżywania patriotyzmu: staje się on patriotyzmem imperialnym – różnym od patriotyzmu etnicznego, terytorialnego czy lokalnego. W dawnej Rosji był to bardzo szeroko rozpowszechniony „patriotyzm carski”: car był w nim symboliczną postacią kluczową.

Fenomen patriotyzmu imperialnego trudno jest zrozumieć, a tym bardziej usprawiedliwiać etycznie, ludziom i zbiorowościom, dla których dane imperium jest domem niewoli. To oczywiste, nie sposób jednak nie dostrzegać potęgi rosyjskiego patriotyzmu imperialnego przynajmniej w dwóch dziedzinach życia: w całej, zawsze imperialnej literaturze i kulturze rosyjskiej z jednej strony, a z drugiej – w wielkiej ofiarności i wytrzymałości żołnierza, ginącego bądź „za Rodinu”, „za Stalina”, bądź „za Biełogo Caria”. W obu tych przypadkach – za imperium.

Kim jest ten żołnierz etnicznie – czy zawsze „Wielkorusem”, a więc naprawdę Rosjaninem, czy poddanym (cara lub KPZR) należącym do któregoś z narodów wcześniej przez Rosję podbitych? Bywa różnie. Na warszawskim cmentarzu żołnierzy Armii Czerwonej, poległych w 1945 roku, ogromny procent stanowią Białorusini, Ukraińcy i inni nie-Rosjanie. Kule nie pytały o miejsce urodzenia.

Tu jednak mówię o szczególnym patriotyzmie imperialnym Wielkorusów. Wiedzą, że w swym ogromnym państwie zawsze pozostaną na pierwszym miejscu, że to do nich, do ich narodu, kultury i języka będą się musieli dopasowywać wszyscy pozostali – zawsze lekceważeni, mniej wartościowi – inorodcy. I nie z trudem definiowana etniczna Rosja, ale to państwo, to imperium jest dla Wielkorusa wyobrażoną ojczyzną.

Czy nie w tym tkwi jądro rosyjskiego dramatu? I dramatu narodów, które geografia i historia umieściły w pobliżu Rosji, a więc na drogach jej imperialnej agresji?

U progu Wielkiej Wojny

W roku 1914 imperium istniało, było faktem oczywistym i oficjalnie uznanym na całym świecie. Miało za sobą parę stuleci pomyślnego rozrostu kosztem kilkunastu narodów europejskich i co najmniej kilkudziesięciu inaczej uformowanych społeczności etniczno-kulturowych na ogromnych przestrzeniach Azji. Jego granice – po ostatnich podbojach na Zakaukaziu w latach 1828-29 – były w zasadzie ustabilizowane od co najmniej trzech pokoleń. Mimo swego zapóźnienia cywilizacyjnego w porównaniu z Europą oraz powszechnie krytykowanych czy wyśmiewanych osobliwości swego samodzierżawnego ustroju miało na mapie świata status wielkiego mocarstwa.

Status ten w niewielkim tylko stopniu zakwestionowała kompromitująca klęska militarna rosyjskiego kolosa w wojnie z małą i niedocenianą jeszcze na zachodzie Japonią w 1904 roku. Również zachwianie tożsamości ustrojowej carskiej Rosji, które nastąpiło rok później, nie wydało się światowej opinii politycznej świadectwem jakiegokolwiek kryzysu. Intensywny rozwój gospodarczo-cywilizacyjny ostatnich przedwojennych lat pozwalał sądzić, że rosyjska potęga z roku na rok rośnie. Na europejskiej scenie przed 1914 rokiem imperium rosyjskie wydawało się więc graczem najwyższej kategorii.

Wielka Wojna nie była Rosji szczególnie potrzebna. Nie była zresztą naprawdę konieczna dla żadnego z mocarstw europejskich, które ją rozpoczynały z imperialnych, wzajemnie sobie przeciwnych dążeń, ambicji oraz z ogarniającej umysły i emocje niezbędnej rywalizacji w wyścigu o prymat.

Wojnę tę – wyjątkowo jednoznacznie – zrodziła niepohamowana chciwość. Dla Rosji liczyły się przede wszystkim dwie sprawy. W wymiarze terytorialnym – pełne dotarcie do Europy Południowej, a więc zdobycie cieśnin – Bosforu i Dardaneli, zamykających drogę z Morza Czarnego na Śródziemne. Oznaczało to eliminację Turcji z jednej, a wypchnięcie Austro-Węgier z Bałkanów – z drugiej strony.

Ale najważniejsze politycznie było maksymalne osłabienie, czy wręcz zniszczenie coraz groźniejszych Niemiec. Ten drugi, najdalej idący cel wydawał się realny, bo jednoczył dążenia Rosji, Francji i Anglii, a zatem dawał energię powstałej przed laty Entencie. Taka szansa zdynamizowała imperialne marzenia samego Petersburga. Jak jednak przekonać do wojny carskich poddanych?

Podobne problemy miały już wcześniej i inne imperializmy nowożytne. Kolonialny imperializm brytyjski nazywał się niesieniem cywilizacji do dzikich ludów na innych kontynentach, niemiecki Drang nach Osten był propagowany jako „Kulturtraegerstwo” i wychowywanie leniwych i nieumiejących się zorganizować Słowian. W obu tych przypadkach przemoc imperialna wkraczała na podbijane ziemie wraz z gadżetami cywilizacji materialnej i mitami oświaty i postępu, które miały choć częściowo ją usprawiedliwiać.

Pluć na wszystkich buntowników przeciwko niedielimoj Rusi Rosjanie będą chętnie. Wojować na serio z kimkolwiek jednak nie chcą. Chcą spokoju – i niezakłóconego niczym, rosnącego uczestnictwa w konsumpcji, choćby coraz liczniejszych okruszków z europejskiego stołu

Bohdan Cywiński

Udostępnij tekst

Ta droga propagandowa nie mogła być użyta w przypadku Rosjan wkraczających do któregokolwiek kraju europejskiego: tu przemoc szła przeciw cywilizacji i oświacie. Najeźdźca był silniejszy od podbijanego, ale z reguły prymitywniejszy, obdarty i brudny. Wiedział o tym i sam żołnierz, i wysyłający go na wojnę kraj. Kompleksy cywilizacyjne Rosjan wobec Europy były tam żywe od zawsze.

Rosyjski imperializm nadawał więc sobie wartość inną. Rosyjski żołnierz – idąc naprzód – po pierwsze, wyzwalał swoich ziomków, niegdyś obcą przemocą wciśniętych pod obcą władzę i często już nieświadomych swego rdzennie rosyjskiego pochodzenia. Niósł wolność. Gdy natomiast przychodziło mu walczyć na terytorium samego imperium, co w Wielkiej Wojnie zdarzało się najczęściej, wtedy tej wolności bronił. W obu wypadkach występował więc jako dobroczyńca wszystkich, których w danej sytuacji chciał uważać za Rosjan, czy przynajmniej za naturalnych poddanych cara.

Drugą ideową motywacją udziału w wojnie było wspomaganie pobratymców cierpiących od wroga. Pobratymstwo to mogło być uzasadniane bliskością etniczną czy językową, rozpościerało się więc na wszystkich Słowian, którzy z natury powinni się skupiać wokół Rosjan i być sprzymierzeńcami carskiego imperium. Stosowało się to równie dobrze do Polaków pod Lwowem, Przemyślem i Nowym Sączem, jak do Słowaków po drugiej stronie Karpat. Do jednych i drugich wreszcie docierała rosyjska przyjazna pomoc – należało być za nią wdzięcznym.

I wreszcie pojawiała się motywacja trzecia, najbardziej wzniosła, bo religijna. Prawosławna Rosja jest jedynym prawdziwie chrześcijańskim imperium na świecie. Pierwszym jej zadaniem jest więc niesienie solidarnej pomocy wszystkim wyznawcom prawdziwej prawosławnej wiary. Do wojny przystępuje w obronie Serbów, brutalnie nękanych przez katolicką Austrię, bronić też będzie całej prawosławnej ludności bałkańskiej przed tureckim islamem. Obrona prawosławia to jednak tylko pierwszy etap rosyjskich zadań religijnych w kiedyś heretyckiej, a ostatecznie spoganiałej i zmaterializowanej Europie. Europa czeka na nawrócenie, które przyjdzie z Rosji.

Z perspektywy minionych stu lat łatwo Europejczykowi drwić sobie z tych haseł. Rosjanin z roku 1914 pamiętał jednak wydarzenia sprzed jeszcze jednego stulecia. Całą niemal Europę podbił wtedy wyrosły z zamętu bezbożnej rewolucji francuskiej uzurpator. Ustępowały przed nim kolejne dwory, upadały mocarstwa. Rosja jedna wystąpiła do wojny w imię obrony wiary w Boga – i niezwyciężony dotąd najeźdźca musiał niesławnie uciekać przez cały kontynent, definitywnie przegrał, a Europa ocalała. Prawosławna pomoc była wtedy, za Napoleona, ratunkiem dla Europy – i byłaby pewnie w roku 1914, gdyby Europa umiała ją wdzięcznie przyjąć.

Rosyjski wolnomyśliciel – liberał albo socjalista – mógł w momencie wybuchu wojny kpić z takiej carsko-cerkiewnej propagandy. Inaczej jednak reagował na nią obracany w żołnierza prawosławny chłop czy tradycyjnie apolityczny człowiek z prowincjonalnej, odległej od świata ulicy. Jak liczyć proporcje poglądów i postaw w ówczesnej rosyjskiej opinii publicznej – nie bardzo wiemy.

Patriotyczne i moralistyczno-religijne interpretacje rozpoczynającej się wojny pisali wtedy nie tylko carscy propagandziści. Wybitny i uznany potem na całym świecie emigracyjny filozof rosyjski – Nikołaj Bierdiajew – publikował w 1915 roku napisaną w tym właśnie duchu broszurę „Dusza Rossiji”. Ciekawe, że gdzieś na rosyjskiej prowincji spotkałem niedawno jej wznowienie z napisem: „Leningrad 1990”. O powszechnym entuzjazmie Rosjan wobec tamtej wojny pisał – może przesadnie – także Sołżenicyn w swej powieści „Avgust czetyrnadcatogo”, tak samo przedstawia to wydana ostatnio, nawracająca do starych, czasem skrajnie kłamliwych, rosyjskich narracji, „Historia Rosji – XX wiek” pod redakcją Andrieja B. Zubowa.

Zupełnie inaczej opowiadają o tym autorzy związani z tradycją nierosyjskich poddanych caratu, podkreślając powszechną dezorientację nieupolitycznionej wcześniej ludności i piramidalną korupcję czynowników wiążącą się z przygotowaniami do wojny. Perspektywa okopów przerosła kawiarnianą wyobraźnię tych, którzy wcześniej popisywali się imperialnymi hasłami.

Tok wojny ukazał kompletną fikcyjność tych haseł. Rosji nie było stać na tę wojnę – ani militarnie, ani ekonomicznie, ani ideowo. Zapału żołnierskiego starczyło na obu frontach: mazurskim i karpackim na pierwsze pół roku, potem zaczęło się kompromitujące cofanie i oddawanie przeciwnikom ziem od stu dwudziestu lat należących do rosyjskiego imperium.

Dawała o sobie znać słabość kadry oficerskiej i fatalne zaopatrzenie oddziałów walczących na frontach. Wewnątrz państwa zaczęły się rozruchy głodowe i bunty lokalne ludności: ogromne przestrzenie Rosji okazały się niezdolne sprawnie i na czas dostarczyć żywności tam, gdzie jej brakowało.

A wreszcie kryzys mocarstwa sięgnął szczytu: napięcia nie wytrzymał ten, kto zawsze w Rosji był zwornikiem wszelkiego ładu społecznego i uosobieniem trwałości ojczyzny: car. Abdykacja Mikołaja II w marcu 1917 roku nie wynikała z realnie beznadziejnej sytuacji militarnej czy politycznej – była słabością przerażonego człowieka. Jednocześnie stanowiła koniec tamtego państwa, a więc i ostateczną klęskę rosyjskiego imperializmu doby carskiej.

Imperializm bolszewików

Imperialistyczny charakter bolszewizmu nie wymaga szczególnych tłumaczeń. Rewolucja ma objąć cały świat, a ojczyzną rewolucji jest ZSRR. Tak uczono mnie w piątej klasie szkoły podstawowej w Warszawie jesienią 1949 roku. Na pierwszych lekcjach rosyjskiego nowa pani uczyła nas śpiewać „Szyraka strana maja radnaja”. Wtedy – w bez mała pięć lat po Jałcie – niepokoili się już nawet niektórzy wybitni politycy zachodni, wcześniej przekonani o demokratycznych i pokojowych ideach „wujaszka” Stalina.

Dziś problem dyskusyjny można postawić inaczej: w jakiej mierze ZSRR był wcieleniem Rosji? To z kolei wskaże, czy – i jak – imperializm sowiecki wpisuje się w szerszą historię imperializmu rosyjskiego, czy też stanowi zjawisko historyczne całkiem odrębne.

Diametralna różnica między Rosją bolszewicką a Rosją carską uzewnętrzniła się najwydatniej w treści głoszonych haseł. Totalne odrzucenie wiary w Boga pozbawiało Rosję cechy świętości. Odrzucenie instytucji caratu odbierało państwu fundament imperialnej integracji. Doktryna laicyzmu i postępu wymagała reinterpretacji całej rosyjskiej tradycji i pojęcia zbiorowego ładu. Rosyjskość miała teraz znaczyć nowoczesność, niezwyciężoność militarną i światowy prymat.

Pozostaje pytanie, w jakiej mierze wizja ta docierała do zwykłego Rosjanina i jak była przezeń przyjmowana. I tu ujawnia się dalsza różnica między Rosją carską a sowiecką. Po pierwsze – w stopniu wewnętrznego politycznego terroru. Za cara apolityczny poddany nie musiał się władzy bać, za bolszewików – bali się wszyscy.

Po drugie – dawniej głównym propagandzistą był miejscowy pop, teraz pop albo siedział w łagrze, albo był moralnie zgnojony przez sowiecką bezpiekę. To, co pojawiało się w gazecie, szkole czy na obowiązkowej „masówce”, okazywało się zupełnie niewiarygodne.

W efekcie obu tych czynników – terroru i kłamstwa – świadomość Rosjanina miotała się między wściekłością a paraliżującym strachem oraz między potakiwaniem agitatorom a wiarą we wrogą systemowi plotkę. Dla władzy świadomość ludzi była zupełnie niesterowna; co więcej – nie bardzo znana. Kłamstwo szło od władzy do człowieka z ulicy, ale i od niego – w kierunku władzy.

Totalne odrzucenie wiary w Boga pozbawiało Rosję cechy świętości. Odrzucenie instytucji caratu odbierało państwu fundament imperialnej integracji. Doktryna laicyzmu i postępu wymagała reinterpretacji całej rosyjskiej tradycji i pojęcia zbiorowego ładu

Bohdan Cywiński

Udostępnij tekst

Bolszewicki imperializm sowieckiej władzy był niezaprzeczalnym faktem. Równocześnie w domowym ukryciu trwał tradycyjny, odziedziczony po przodkach imperialny patriotyzm zwykłych Rosjan, ale w warunkach pokojowych między tymi dwoma zjawiskami nie było żadnego kontaktu czy współzależności.

Kontakt taki umożliwiła dopiero napaść Hitlera na ZSRR, jego zbrodnicze okrucieństwo wobec ludności cywilnej, a równocześnie – inteligentna wolta Stalina, który w 1941 roku nagle zapomniał o całym swym komunizmie i ateizmie oraz powrócił do starej rosyjskiej tradycji patriotycznej. Więź między „my” i „oni” została czasowo przywrócona i ogromna energia milionów Rosjan mogła zostać uruchomiona. Rosjanin mógł okazać się silny, niezwyciężony i stać się ratownikiem Europy przed panowaniem niemieckiego nazizmu.

W cztery lata później okazało się, że równocześnie był narzędziem komunistycznego imperializmu i budowniczym międzynarodowej potęgi swych własnych domowych katów. Pozostał w ich kajdanach. Tego przekleństwa i zmarnowania własnej ofiary jednak przyjąć do wiadomości nie umiał, nie chciał. Wolał napawać się wielkością swych międzynarodowych zasług przez następne cztery dekady, w których toku jego imperium pod władzą komunistów wydawało się rozszerzać już na pół Europy.

Mit pękł w latach osiemdziesiątych – i jego zniszczenie okazało się dla zwykłego Rosjanina nadzwyczaj bolesne. Przekreślony został cały dorobek ZSRR, a więc sens dramatycznie ciężkiej egzystencji i niewolniczej pracy pokolenia ojców i dziadów. Wszystko to zostało ośmieszone przed całym światem przez rozpad imperium, które dziś okazało się mniejsze, niż było dwieście pięćdziesiąt lat wcześniej.

Symbolicznie powtórzyła się więc klęska roku 1917, tym boleśniejsza, że tym razem towarzyszyła jej manifestowana wokół powszechna ulga i satysfakcja sąsiadów Rosji i tych dawnych mniejszości, które teraz zdradziecko opuszczały tonący okręt.

Co dzieje się dzisiaj i co może wydarzyć się jutro

Rosjanin nie godzi się z totalną klęską państwa swych ojców i dziadów. Było ciemiężycielskie, ale było wielkie i silne. A on ciągle chce wiary w niezwyciężoną Rosję i w te jej symbole, które zna i pamięta. Te z odległej historii – o imperium carów; te wydobywające się z ukrycia i wbrew obawom żywe — cerkiewne; ale także te bliższe, budzące pamięć bohaterstwa Wielikoj Oteczestwiennoj Wojny i błyskające chwałą zdobywców kosmosu. Imiona Lenina i Stalina, straszne i mroczne, czy mniej ważne, ale bliższe w czasie – Chruszczowa czy Breżniewa – dźwięczą mimo wszystko jakąś wielką rosyjską siłą i budzą gorzką tęsknotę. Rosjanin chce, Rosjanin musi być wielki.

Władimir Putin próbuje odpowiadać na te potrzeby społeczne. Robi to po swojemu, źle, nieumiejętnie. Nie potrafi pokazać Rosji wielkiej i patetycznej – ani w zapitej i skorumpowanej rzeczywistości dzisiejszej, ani w idei wyobrażalnego jutra. Lenin obiecywał władzę radom, ziemię chłopom i pokój ludom. Potem gnał na fronty, gubił terrorem, ale także wymuszał mechanizację, elektryfikację, alfabetyzację i oświatę. Stalin miał na sumieniu głodową śmierć ofiar kolektywizacji i zbrodnie łagrów, ale zbudował ciężki przemysł, miał „wielkie piece Magnitogorska”, a wreszcie sowieckie czołgi w Berlinie. Chruszczow i jego następcy mieli sukcesy w kosmosie.

Na krótką metę Putin jest groźny. Na dłuższą metę zdecydowanie ważniejszą sprawą – bo trwalszą – jest mentalność Rosjanina. Putin odejdzie ze sceny lub umrze, natomiast Rosjanin pozostanie naszym sąsiadem na wiele stuleci

Bohdan Cywiński

Udostępnij tekst

Putin nie ma wielkiej idei sukcesu Rosji – w Rosji. Państwo mu się sypie, a społeczeństwo jest ewidentnie słabe, zafascynowane nie tyle realną konsumpcją, dotąd mało osiągalną, ile marzeniem o konsumpcji, zdezintegrowane i nieaktywne ideowo. A on sam wielkim carem nie jest – patosu w nim ani za grosz, to raczej drugorzędny aktor komediowy. Gra słabo, a zyskuje na tym, że zagraniczna, zachodnia widownia okazuje się zupełnie byle jaka i – ceniąc sobie swoją wygodę i bezpieczeństwo – niefrasobliwie akceptuje każdy jego błazeński gest.

Sami Rosjanie patrzą na tę grę chyba nieco dojrzalej – i krytyczniej. Tęsknią za Rosją silną i choć trochę imperialną. Ale czy z Putinem na czele? Prawdziwego „Odnowiciela Wielkiej Rosji” wyobrażaliby sobie inaczej.

Mogą zaakceptować agresję na Krym. Ukraińców, Litwinów, Polaków, a także wszystkich narodów muzułmańskich zdecydowanie nie lubią. W istnienie wielu innych – jak Białorusinów, Estończyków czy Mołdawian – po prostu nie wierzą. Polityka Putina na tych kresach dawnego imperium jest więc dla nich zagadnieniem drugorzędnym. Mogą jej nawet chwilami kibicować.

Sugeruje im to w tym momencie sam patriarcha rosyjskiej Cerkwi, Cyryl, jeszcze niedawno traktowany jako godny współuczestnik ekumenicznego dialogu nawet przez katolicki Episkopat Polski. Dziś Cyryl już zupełnie otwarcie „mówi Putinem”, nie tylko popierając rosyjską agresję na Ukrainie, ale wręcz wracając do znanej z pięknych carskich czasów idei odnoj swiatoj niedielimoj Rusi. Zgodnie ze starymi wzorcami patriarcha udziela w ten sposób religijnego błogosławieństwa tradycyjnemu imperializmowi rosyjskiemu. Ot, trafił się naszym biskupom ekumeniczny partner…

Pluć na wszystkich buntowników przeciwko niedielimoj Rusi Rosjanie będą chętnie. Wojować na serio z kimkolwiek jednak nie chcą. Nie są aż tak patetyczni ani nie czują się czymkolwiek zewnętrznym zagrożeni. Chcą spokoju – i niezakłóconego niczym, rosnącego uczestnictwa w konsumpcji, choćby coraz liczniejszych okruszków z europejskiego stołu.

Oderwijmy się na koniec od aktualnych wyczynów złośliwego błazna, szalejącego dziś na światowej scenie politycznej. Na krótką metę jest groźny – zwłaszcza przy tej niemądrej i prymitywnie egocentrycznej zachodniej widowni jego popisów. Na dłuższą metę zdecydowanie ważniejszą sprawą – bo trwalszą – jest mentalność Rosjanina. Putin odejdzie ze sceny lub umrze, natomiast Rosjanin pozostanie naszym sąsiadem na wiele stuleci.

W tej dalekowzrocznej perspektywie problem dalszego trwania rosyjskiego imperializmu przestaje być kwestią samej polityki zagranicznej tego mocarstwa czy też samego stosunku Rosjanina do innych narodów. Największej wagi nabierają natomiast pytania dotyczące przeżywania przez Rosjan własnej tożsamości zbiorowej.

Niełatwo jest formułować takie pytania z zewnątrz, a zwłaszcza może z – niewiarygodnej dla wielu Rosjan – polskiej perspektywy. Zapytany, osobiście zadawałbym je chyba tak: Kto jest naprawdę Rosjaninem? Dokąd naprawdę sięga Rosja? Czy możliwa jest – i czy pożądana – budowa nowej Rosji jako państwa narodowego? Czy takie – narodowe, a nie imperialne – państwo rosyjskie byłoby czymś mniej wzniosłym od zbudowanego niegdyś przez carów „więzienia narodów” i czy nie umiałoby lepiej wcielić tego, co w rosyjskiej tradycji jest naprawdę wielkie i trwałe?

Taka refleksja pojawiała się wielokrotnie u najwybitniejszych rosyjskich filozofów, pisarzy i artystów, począwszy co najmniej od początków dziewiętnastego stulecia. Jej śladów pełna jest rosyjska kultura.

Nigdy jednak nie zdołała się ona przebić do szerszej świadomości społecznej. W takim szerokim wymiarze musiałaby oznaczać na pewno trudne zakwestionowanie poczucia własnej zbiorowej tożsamości, przeformułowanie i nowe przeżycie rosyjskiego patriotyzmu. Dopiero wtedy można oczekiwać rzeczywistego obumarcia wcześniejszych rosyjskich pożądań imperialnych i skłonności do agresji wobec sąsiadów. Refleksji takiej jednak nikt nikomu z zewnątrz nie narzuci – to rzecz samych Rosjan i ich przeżywania własnego „my”.

Z zewnątrz możemy tylko pragnąć takiej przemiany. Ale póki się ten proces nie dokona, musimy nieustannie czuwać – szczególnie przy granicach tych narodów, które przez stulecia były przedmiotem imperialnych pożądań i ataków rosyjskich.

Trwały, rzeczywisty pokój i głębsze porozumienie między ideą samostanowienia narodów a logiką budowania imperium nigdy nie okażą się możliwe. Uczy nas tego historia ostatnich kilku stuleci – i ostatnich kilku tygodni.

Wesprzyj Więź

Suwalszczyzna, 15-23 kwietnia 2014 roku

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 2/2014

Przeczytaj też: Mam nadzieję, że Putin nie jest aż tak obłąkany

Podziel się

9
4
Wiadomość