Jesień 2024, nr 3

Zamów

Praktyka niechcenia. Rozmowa z Jagodą Szelc

Jagoda Szelc. Fot. Marcin Kempski

Wyleczyłam się z sensu rozumianego wielką literą, z wielkich oczekiwań i nadziei. Widzę sens w małych rzeczach. Cieszę się z tego, co mam – mówi reżyserka Jagoda Szelc.

Damian Jankowski: Na całym świecie wciąż ogromną popularnością cieszy się „Nie patrz w górę” – opowieść o dwójce astronomów, którzy próbują ostrzec ludzkość przed zmierzającą w stronę Ziemi kometą. Oglądała Pani ten film?

Jagoda Szelc: Tak, i bardzo mi się podobał. Cenię sobie też dwa wcześniejsze filmy tego reżysera, Adama McKay’a: „Big short”, który uważam za doskonały, i „Vice”. Facet ma nabitą rękę.

Co to znaczy?

– Tak się chyba mówi o kimś, kto posiada dobry warsztat, i sprawnie go używa. Jest dobry technicznie, zgrabnie opowiada, z pomysłem wykorzystuje dany gatunek.

Myślę, że w temacie kryzysu klimatycznego jest już pozamiatane. Jako ludzkość jesteśmy na etapie po wciśnięciu czerwonego guzika. Pytanie nie brzmi: „czy?”, ale jak szybko odczujemy katastrofę

Jagoda Szelc

Udostępnij tekst

„Nie patrz w górę” to kino gatunkowe – ostra satyra, groteska o zabarwieniu eko-. Reżyser potrafi za pomocą lekkiej formy pokazać widzom skomplikowane mechanizmy psychologiczne. Pokazać proces odwrażliwienia.

Czym się to odwrażliwienie przejawia?

– Na przykład tym, że jako globalne społeczeństwo jesteśmy cały czas bombardowani tak ogromną ilością informacji, że te naprawdę istotne nie robią już na nas wrażenia, powszednieją. Zresztą informacje, które do nas docierają, są w większości fałszywe i o tym też jest ten film.

W efekcie „świat umiera, a my nawet tego nie zauważamy” – jak mówi Olga Tokarczuk. Tylko że to właśnie ten aspekt stanowi główny problem, jaki mam z „Nie patrz w górę”. W filmie McKay’a w stronę Ziemi zmierza śmiercionośna kometa, natomiast w realnym świecie doświadczamy katastrofy klimatycznej, której symptomy nie dla wszystkich są widoczne. Wiele wskazuje na to, że życie na naszej planecie stanie się nie do zniesienia nie za sześć miesięcy a za kilkanaście lat. W efekcie u części osób nie wzbudza to przerażenia czy choćby refleksji. Zresztą zawsze znajdzie się ktoś, kto powie: „Jakie globalne ocieplenie…”.

– „…mamy przecież piękną zimę za oknem”. Doskonale rozumiem, o czym Pan mówi. Mój chłopak powtarza, że kryzys klimatyczny to wybuch atomowy w slow motion, w zwolnionym tempie. Już jest z nami. Zaczynamy go doświadczać – współczesne wojny zaczynają się od susz, widzimy walkę o zasoby, migracje klimatyczne – i wciąż łudzimy się, że nas to nie dotyczy. Lub, że przejdzie bokiem. Chwilowy fatale error.

A jednak nie byłabym tak krytyczna wobec McKay’a. Użył metafory, która wydała mu się najprostsza, najlepiej przemawiająca do wyobraźni widza – od uderzenia asteroidy rzeczywiście kiedyś wyginęły dinozaury… Nasza teraźniejszość jest naszą przyszłością. Zresztą filmowa kometa nieprzypadkowo jest w procesie, zbliża się do Ziemi stosunkowo powoli, raz po raz postaci na ekranie rzucają zdania, że „jeszcze mamy dużo czasu do zderzenia”. Zupełnie jak politycy, którzy racjonalizują sobie katastrofę klimatyczną.

Druga sprawa – i to wydaje mi się sednem filmu – że twórcy, w przeciwieństwie do innych produkcji o zniszczeniu planety, nie koncentrują się na tym, jak będzie wyglądać katastrofa, raczej – jak ją wypieramy. Jak rozszczepiamy rzeczywistość z prawdą. A nawet – jak sobie jeszcze na niej ślicznie zarabiamy. Korporacje sobie przecież pięknie wydrenowały ludzi w pandemii…

SZTUCZNE POLARYZACJE

No właśnie. Nie uciekniemy od kontekstów, które towarzyszą naszej rozmowie. Funkcjonujemy w drugim roku pandemii koronawirusa. Pamiętam głosy w marcu 2020 r., podczas pierwszego lockdownu, że świat, który znamy, się skończył, że COVID-19 to pewna cezura. Niby tak, a jednak nie zawsze dostrzegam znaczącą zmianę. Nie mówię już nawet o tym, że ponowne zamknięcie wszystkiego jest w Polsce niemożliwe, mam raczej na myśli prosty przykład aklimatyzacji: znajomi, którzy jeździli na zagraniczne wyjazdy trzy razy do roku, dalej jeżdżą, muszą mieć tylko test/paszport covidowy. Na ile pandemia rzeczywiście zmieniła nasz świat?

– To, że świat już nigdy nie będzie taki sam, to komunał. Ale pandemia unaoczniła wiele procesów i zjawisk, które pozostawały w ukryciu. Na przykład przepaść ekonomiczną. Wyzysk korporacyjny. Green wash. Fatalny stan zdrowia fizycznego i psychicznego Polaków. Powód, dla którego tak wielu ludzi umarło.

Od początku byłam przekonana, i niestety miałam rację, że pandemia to przede wszystkim kryzys klasowy, który uderzy w średnio zamożnych, ubogich i najuboższych. A skorzysta na niej 1 proc. społeczeństwa, czyli najbogatsi. Proszę zobaczyć, co się stało w Stanach Zjednoczonych – miliony obywateli ustawia się w kolejkach do banków żywności. W tym samym czasie korporacje i banki dokonują dla siebie kolosalnego bailoutu środków finansowych, czyli olbrzymich przelewów gotówki. A w Amazonie Jeff Bezos wydłuża czas pracy swoim pracownikom i bezwzględnie tłumi ich strajki. Przecież to korporacyjny totalitaryzm.

Pandemia zmasakrowała prawa pracownicze, które i tak wcześniej były w powijakach, i będzie drenować je dalej, niestety. Jakoś jednak nie widać wielkich protestów przeciw wyzyskowi klas. A ja uważam, że to jest teraz największy problem. Nierówność ekonomiczna.

Dlaczego?

– Ponieważ z tej nierówności bierze się absolutnie wszystko. A tymczasem w Polsce: energia społeczeństwa została przesterowana przez rządzących na wojnę kulturową, zostaliśmy poddani sztucznej polaryzacji, podsyca się wzajemną niechęć i pogardę. Jak Pan sądzi, dlaczego władza obraża kolejne grupy społeczne, szczuje jednych przeciw drugim? Żeby odwrócić uwagę od realnych problemów, kryzysu o podłożu ekonomicznym. To jest bardzo skuteczne. Choć sama rozumiem ten mechanizm, czasem i ja mu się poddaję – na przykład miewam odruchy pogardy wobec ludzi i instytucji, które dehumanizują osoby LGBT. Mam ochotę im nakopać do tyłka. Ale to jest przecież socjoinżynieria, zasłona dymna.

Zastanawiam się tylko, czy polaryzacji nie doświadczaliśmy i przed pandemią.

– Oczywiście, że tak, ale ostatnie dwa lata ją wypiętrzyły do niewyobrażalnych wielkości. Ma to prosty związek z covidową izolacją. Życie społeczno-towarzyskie z przymusu przeniosło się do sieci, a wiadomo, że internet i media społecznościowe są szambem. Trudniej kogoś zaatakować i obrazić, gdy spotykamy się twarzą w twarz, jak my teraz. Łatwiej to zrobić bez ujawniania twarzy w komentarzu, w przestrzeni, która sprzyja przerzucaniu się epitetami. Ale w sumie nawet i pod swoim nazwiskiem ludzie piszą głupoty i ustawiają się do kolejki po „najbardziej moralnego”.

Patrzę czasami na to, co dzieje się w mojej lewackiej bańce, i jestem autentycznie pogubiona… Tam też jest „głupość”.

Czym się przejawia?

– Jeszcze pięć lat temu ludzie o poglądach lewicowych powiedzieliby, że wielkie korporacje farmaceutyczne to najgorsze zło na świecie, że są nieuczciwe, że na pewno chcą nas wykorzystać i oszukać. Że nie powinny nam narzucać niczego i że mają spadać na drzewo. A dzisiaj? Witamy je z otwartymi rękami, natomiast pogardzamy ludźmi, którzy – z bardzo różnych powodów – nie chcą się szczepić np. trzecią dawką. Podkreślam – z różnych powodów. Szybko ich oceniamy. To naprawdę bardzo złe.

Co do zwolenników i przeciwników szczepień – gdyby to były jakieś idealnie zamknięte, zupełnie obce sobie światy… Tymczasem kwestia szczepień dzieli często rodziny, skłóca najbliższych. Łatwo abstrakcyjnie argumentować, wyśmiewać „antyszczepionkowców”, trudniej przekonać własną babcię, by przyjęła dawkę szczepionki.

– Ostatecznie dobrze byłoby w praktyce uszanować zasadę: „Moje ciało, mój wybór”. Naprawdę nie wiem, co się z tym hasłem stało. W mojej bańce widzę totalną blokadę w temacie oceny pandemii i tego, jak na nią reagować. Nie można podać niczego, co oficjalnie powiedziane, w wątpliwość, na nic zdają się próby dyskusji. A przecież kwestionowanie zastanej rzeczywistości, posiadanie własnego zdania, dociekanie – to umiejętności, które były domeną lewicy. Tego powinno się uczyć 7-letnie dzieci. Cholera jasna.

Długo uchodziliśmy za społeczeństwo, które „swoje wie”, traktuje zewnętrzne autorytety z dystansem. Za „upartych głupoli” nawet. I to, w pewnym sensie, było bardzo dobre.

Znowu wracamy do zdziecinnienia i wsłuchiwania się w to, co powiedzą nam inni oraz do szukania winnych nie tam, gdzie trzeba. Wśród innych, co są w takiej samej tragicznej sytuacji. A może by tak uderzyć w korporacje jednak? Jeśli o ludziach, którzy mają inne przekonania niż my, będziemy mówić po prostu „osoby o innych poglądach”, to pozostajemy z nimi w relacji podmiotowej. Jeśli jednak zaczynamy kogoś nazywać „wrogiem”, „antyszczepionkowcem”, „lesbą”, „pedałem”, „lewakiem” czy „prawakiem”, to jesteśmy na krótkiej drodze do uprzedmiotowienia człowieka. A tam to już blisko do określenia „śmieć”.

Kiedyś liczyłam, że nastąpi zbiorowe przebudzenie, że jako społeczeństwo zaczniemy – być może brzmi to naiwnie – widzieć i słyszeć. Teraz jestem już daleka od takiej nadziei. Uważam się nawet za głupią, że na to liczyłam. Spadamy głową w dół na mokrą szmatę. Zbyt dużo pracujemy, jesteśmy zbyt uciemiężeni, przemęczeni, by mieć siłę, żeby coś samemu przeanalizować. Nie spotykamy się twarzą w twarz z człowiekiem, który myśli inaczej, bo nie umiemy już dyskutować na argumenty. Nie wiemy, jak uszanować ludzi. Nie umiemy tego nauczyć dzieci. Jesteśmy impotentami.

CHOROBA XXI WIEKU

Zresztą kryzys to dziś nie tylko COVID-19, jest coś poważniejszego, inna pandemia…

Jaka?

– Chorobą XXI wieku są zaburzenia osobowości z klastra B, czyli narcyzm, psychopatia i borderline.

Do niedawna osoba o osobowości narcystycznej mieszkała w Białym Domu…

– Może Pana zaskoczę, ale dalej tam mieszka. Wszyscy nowożytni prezydenci Stanów Zjednoczonych to osoby z zaburzeniami, mówi o tym otwarcie w swoich wystąpieniach choćby Noah Chomsky. Mamy wyobrażenie, że Obama był znacznie lepszy od Busha, a on po prostu lepiej się maskował. Prawda jest taka, że Obama zbombardował więcej jednostek cywilnych niż jego poprzednik. To administracja Obamy wprowadziła te przerażające klatki dla dzieci na granicy meksykańskiej, itd. itd. Czasem się zastanawiam, ilu światowych przywódców to psychopaci. Myślę, że bardzo wielu. Osoby z zaburzeniami narcystycznymi to często również liderzy w korporacjach, lekarze, biskupi, ludzie na wysokich stanowiskach z dużą ekspozycją. Oczywiście nie wszyscy, rzecz jasna.

Nasza kultura sprzyja rozwojowi zaburzeń osobowości. Dzieci od najmłodszych lat poddawane są ciągłym bezlitosnym ocenom, zawstydzaniu, uczą się bezmyślnego posłuszeństwa. Być może dlatego, że większość z nas odczuwa toksyczny wstyd trudno nam się przyznać do błędu czy do porażki. W mediach społecznościowych nikt się nie myli. Wszyscy wystawiają oceny innym i w ten oto sposób bardzo szybko ustawiają się w pozycji kogoś pozbawionego wad. Wypieramy tym samym naszą prawdziwą naturę. Jesteśmy bardzo niedoskonali i zmieniamy się cały czas.

W tej chaotycznej rzeczywistości, która nas otacza, większość – także niewierzący, do których i ja się zaliczam – szuka miejsca, gdzie skóra rzeczywistości jest najcieńsza. Bo za nią prześwituje obietnica jakiejś odpowiedzi albo poczucia kontaktu z czymś ważniejszym niż my sami

Jagoda Szelc

Udostępnij tekst

Sama łapię się na tym, że boję się swoich wywiadów sprzed lat. Tego, że ktoś wypunktuje zmianę mojego stanowiska, że zauważy: „Cztery lata temu mówiłaś inaczej…”. Zapomnieliśmy już, że mamy prawo zmieniać zdanie i nasze poglądy mogą ewoluować. Inaczej bylibyśmy spójnymi głupcami. Albo nie… właśnie bylibyśmy niespójni, bo przecież wszystko wokoło nas się zmienia. Tylko głupiec nie zmienia zdania, czyż nie?

Mówiła Pani o zbiorowym wypieraniu tego, co trudne, o niekonfrontowaniu się z rzeczywistością. Przypomina mi się jedna z ważniejszych polskich książek ostatnich miesięcy – „Ucieczka od bezradności” Tomasza Stawiszyńskiego. Zauważa on, że wszelkiego rodzaju fanatyzmy – także fanatyzm lewicowy, wykluczający innych – to pokłosie tytułowej ucieczki od tego, co bolesne, efekt przymusu pustej wesołości, zagłuszania smutku, żałoby, również – serwowania prostych recept na złożone problemy.

– Trudno postępować inaczej w systemie, którego najwyższą wartością jest „zysk” i „rywalizacja”. Natychmiastowe odpowiedzi to zresztą jeden z objawów niedojrzałości. Kapitalizm to szybkie odpowiedzi. Nie ma czasu na refleksje i złożoność. Linia produkcyjna nie może się zatrzymać. Znam literalnie pięć osób, które reagują na świat tak, jak powinni reagować dorośli: nie rozczepiają rzeczywistości, odpowiadają na sytuację, a nie na wyobrażenie o niej, ich mechanizmy obronne są zmienne a nie utwardzone i panują nad emocjami.

Dojrzałość to także wzięcie odpowiedzialności za siebie, swoje wybory i działania, a nie za wybory i działania innych. Zamiast tego, co widzimy? Matki chorobliwie kontrolują dzieci, kobiety mężczyzn, mężczyźni kobiety, potem politycy kontrolują obywateli, księża swoich wiernych i tych, którzy ich wiernymi nie są (to już absurd). Czy naprawdę dojrzały człowiek może interesować się tym, co drugi robi w łóżku, z kim ten ktoś żyje, kogo kocha? Wchodzić z butami w intymność i autonomię innego? Bliźniego? Czy ktoś, kto to robi, jest dojrzały? Dlatego już dzieci w szkole powinno uczyć się tego, jak nie przekraczać własnych i cudzych granic.

„PRAWDA – ZIEMIA BEZ DRÓG I ŚCIEŻEK”

Podobno podczas studiów mówiła Pani, że zna się na duszy. Piękne, ale i odważne.

– To było podczas egzaminu do szkoły filmowej w Łodzi. Wykładowca powiedział do mnie, cytuję: „Pani się na niczym nie zna! Na czymś się pani w ogóle zna?”. Zamroczona, wydukałam wtedy: „No… znam się na duszy ludzkiej…”. I przez wiele lat bardzo się tej odpowiedzi wstydziłam. Bardzo.

Niepotrzebnie. Podczas naszej dyskusji filmowej online sprzed kilku tygodni wspominała Pani, że pochodzi z domu areligijnego, antyklerykalnego. Jednocześnie przyznała Pani, że bliscy nie rozbudzili w Pani potrzeb duchowych i nie zapewnili ich. Jesteśmy w momencie specyficznym dla duchowości w Polsce. Jako chrześcijanin doskonale o tym wiem, że dziś instytucja Kościoła nie proponuje ludziom zaspokojenia ich potrzeb metafizycznych, raczej próbuje zmonopolizować ten obszar…

– Kościół próbuje wygrać wojnę o wpływy! Oni duchowości nie rozumieją i „nie potrafią w duchowość”.

Jednak my rozmawiamy między innymi dlatego, ponieważ oboje – jak mi się zdaje – czujemy, że duchowość i tęsknota za nią wcale nie zniknęły z pola widzenia człowieka.

– Myślę, że w tej chaotycznej rzeczywistości, która nas otacza, większość – także niewierzący, do których i ja się zaliczam – szuka miejsca, gdzie skóra rzeczywistości jest najcieńsza. Bo za nią jest obietnica jakiejś odpowiedzi albo poczucia kontaktu z czymś ważniejszym niż my sami.

W dzieciństwie nie chodziłam do kościoła, świat katolickich rytuałów był – i dalej jest – mi obcy. Ale uczestniczyłam w rekolekcjach, na które zabierali mnie nauczyciele razem z klasą. Do pobliskiej parafii Marii Panny na Piasku. Rówieśnicy nie lubili tego czasu, wiercili się w ławkach, a ja przeciwnie – mogłam siedzieć sama ze swoimi myślami, uwielbiałam ten moment. Ale to było o mnie, a nie o kościele. Duchowość to przeżycie własne. Religia to duchowość opowiedziana z boku. Często zakłamana.

W Pani debiutanckim filmie, „Wieża. Jasny dzień”, bardzo podobał mi się motyw z księdzem, któremu plącze się język. Moim zdaniem to znakomita metafora kryzysu języka religijnego. Z dziennikarskiego obowiązku słucham czasem homilii biskupów i myślę sobie: „Prawdziwe życie jest gdzie indziej…”.

– Przedstawiciele Kościoła mówią jak bogacze do osób, które doświadczają wykluczenia ekonomicznego. Nie mają kontaktu – ani ze sobą, ani z otoczeniem. Mój ksiądz w „Wieży…” też taki jest. Dzieje się coś, co ma wielką siłę metafizyczną, a on odpada, nie wyrabia na duchowym zakręcie. Jest niekompatybilny, ma stare oprogramowanie, nie potrafi uchwycić sygnału czegoś, co okazuje się prawdziwe. I przez to nie może przemówić do ludzi. Nie ma słów.

Jednocześnie pokazywałam go z pewną troską, bo ten ksiądz się bał tego. Jeszcze wtedy miałam dla przedstawicieli instytucji Kościoła troskę…

Jako widz trochę nawet temu księdzu współczuję….

– „Wieżę” zrobiłam kilka lat temu z innym stosunkiem do Kościoła, niż mam obecnie. Nieprzypadkowo na ekranie kościelny budynek jest w remoncie. Życzliwie życzyłam instytucji, by się odnowiła. Szybko. Albo przebudowa, albo pustostan.

Teraz – jak się domyślam – tego Pani Kościołowi nie życzy, prawda?

– Życzę mu, by utracił całkowicie wpływy, by doświadczył odpływu wiernych, by z tej kościelnej pychy zostały zgliszcza. A na nich, być może, autentycznie wierzący duchowni i świeccy zaczną budować coś, co będzie bliższe pierwotnemu ideałowi. Skromność, posługa przez pomoc ludziom i to niezależnie od ich wyznania, rasy, seksualności i co tylko jest inne. Wszyscy równi wobec Boga. Bóg dla wszystkich.

Dla mnie Kościół to narcystyczno-psychopatyczna instytucja. Nie oznacza to jednak, że nie szanuję i nie lubię osób wierzących czy pojedynczych księży, daleka jestem od uznania, że wszystkim zależy jedynie na wpływach albo że praktyki religijne zawsze wynikają z bezmyślności. Uznaję, że w Kościele są też dobrzy, autentyczni ludzie, choć pewnie stanowią garstkę. Mój najbliższy przyjaciel jest osobą głęboko wierzącą, praktykującym katolikiem. Proszę wierzyć lub nie, ale różnice w podejściu do wiary nam zupełnie nie przeszkadzają. Bardzo się cieszę, że mogę porozmawiać z nim o sprawach wiary. Mojej dziwnej, bez zaczepienia w żadnej figurze, i jego wierze. To bardzo dobry człowiek. Nie znam takiego mądrego i dobrego duchownego.

Wierzę, jedna z najbliższych mi osób, mój brat bliźniak, jest ateistą. Spotykamy się często, spędzamy ze sobą czas, mamy podobne troski, żaden z nas nie przeciąga drugiego na swoją stronę.

– Różnice czynią nasze relacje jeszcze ciekawszymi. Jakie to banalne. Czemu musimy to jeszcze mówić? Rozumiem, dlaczego mój przyjaciel chodzi do kościoła, on rozumie, czemu ja jestem apostatką. A gdy się widzimy, rozmawiamy o rzeczach dużo ważniejszych niż to, czy ktoś w niedzielę o 12 był w tym lub w innym miejscu. To koteria.

Terzani napisał kiedyś, że prawda to ziemia bez dróg i ścieżek. Naprawdę każdy inaczej ją przejdzie. Bo jak idziesz czyjąś drogą to… Zna Pan ten stan, jak się czasem jedzie autostradą i nagle się człowiek wybudza, ale nie pamięta, jak wyglądała droga pięć minut temu? Jak można tak równą drogę zapamiętać?

Gdzie zatem dla Pani osobiście biją dziś źródła duchowości?

– [chwila ciszy] Zawsze były dwa takie miejsca: sztuka i natura. Wiem, że brzmi to pretensjonalnie, ale tak jest. Bywa, że czuję to „święte” na planie filmowym. Czasem, w krótkiej chwili, coś zamigocze. W lesie czuję to cały czas. I tylko te dwa miejsca. Nigdzie indziej.

Ciekawy jest zwłaszcza ten pierwszy rejon. Dla mnie przeżyciem metafizycznym bywa seans wybitnego filmu.

– Tak. Gdyby nie sztuka, to by mnie już tu nie było. Na ostatnich Nowych Horyzontach oglądałam po raz pierwszy filmy Apichatponga Weerasethakula: „Chorobę tropikalną” i „Memorię”. To było uniesienie, jakiego już prawie nie doświadczam. Znów na chwilę myślałam, że świat to wielka niezwykła tajemnica. Apichatpong to duchowny, a jego filmy to msze. „Memoria” jest dla mnie szczególnie wzruszająca. Nawet teraz, kiedy myślę o tym filmie, wspominam go jak modlitwę.

Mnie z kolei z pierwszej ligi współczesnych klasyków w ostatnim czasie zachwyciło swoimi nowymi dokonaniami tylko dwóch: Paul Thomas Anderson i Paolo Sorrentino.

– Uwielbiam „Młodego papieża” Sorrentino, ale już film „Oni” uważam za okropny. To jest w ogóle pewna prawidłowość. Wie Pan, że tureckie dywany tkano tak, że ostatni supeł wiązano na przekór, nieco inaczej? Nie chciano stworzyć czegoś idealnego, bo – jak wierzono – tylko Bóg ma do tego prawo. Nie ma takiego twórcy, który nie zrobiłby jakiegoś „filmonu”.

A Scorsese?

– Szybciej Kubrick. Scorsese bywał nierówny. „Ostatnie kuszenie Chrystusa” to mistrzostwo, ale już „Milczenie” to „filmon”, kuriozalny i śmieszny (przepraszam Pańskiego redakcyjnego kolegę, Andrzej Lutra, za to wyznanie).

Bóg, Panie Damianie, czasem naprawdę opuszcza reżyserów na zawsze. Poza tym nasze dokonania zazwyczaj mają krótką datę ważności. A reżyserzy i reżyserki szybko się starzeją.

W Pani przypadku jest jeszcze praca wykładowa.

– Tak. Bardzo lubię wykładać. Myślę, że jestem bardzo hojna i daję wszystko, czego się nauczyłam i na co ciężko pracowałam. Myśl o tym, że to urośnie jeszcze bardziej w nich, w studentach, jest dla mnie prawdziwym spełnieniem.

Ale nie rezygnuje chyba Pani z realizacji filmów?

– Żeby dobrze uczyć, muszę wychodzić na plan. A żeby wychodzić na plan, muszę uczyć innych. Sprzężenie zwrotne. Intensyfikuje się w czasie. Bardzo jestem wdzięczna, że mogę robić obydwie rzeczy.

SUPER SŁOWO „WDZIĘCZNOŚĆ”

Na koniec wróćmy do kryzysu. Pandemia Panią zmieniła?

– Pomogła mi, paradoksalnie, wyzwolić się z lęku. Wcześniej cierpiałam na lęk uogólniony. Potem przyszedł COVID, coś bardzo konkretnego. Zobaczyłam, że dzieją się naprawdę straszne rzeczy na świecie, a będą się działy jeszcze straszniejsze. Czyli już nie musze się bać abstrakcji tylko konkretu.

Wspomniał Pan wcześniej, że trudność z kryzysem klimatycznym polega na tym, że jest on rozłożony w czasie, a to nie przemawia do masowej wyobraźni. Otóż, ja myślę, że – mówiąc brutalnie – jest już pozamiatane. Jako ludzkość jesteśmy na etapie po wciśnięciu czerwonego guzika. Pytanie nie brzmi: „czy?”, ale jak szybko odczujemy tę katastrofę.

Mimo wszystko wydaje się Pani osobą pogodną. Skąd czerpie pani siłę? Gdzie lub w czym widzi Pani sens?

– Wie Pan, wyleczyłam się z sensu rozumianego wielką literą, z wielkich oczekiwań i nadziei. Widzę sens w małych rzeczach. Cieszę się z tego, co mam. Koncentruję się na tym, by dbać o relacje z osobami, które kocham, by mój piesek był zadowolony. Staram się żyć z dnia na dzień, przeczytać coś mądrego, mieć czas dla przyjaciół. Próg moich wymagań wobec życia, zwłaszcza w ostatnich dwóch latach, bardzo się obniżył. Bardzo cieszę się i praktykuję „niechcenie”.

Zawsze lubiłam „Hrabiego Monte Christo”. Mam poczucie, że cały czas przygotowuję do jakieś wielkiej ucieczki, że moje życie to szykowanie się do niej – że pewnego dnia gdzieś zniknę, wyemigruję, nie będzie mnie, przynajmniej na jakiś dłuższy czas.

Wesprzyj Więź

Zanim to nastąpi, jestem naprawdę wdzięczna, że mam wodę pitną w kranie, że mam co jeść, że mam pracę, że bliskie osoby są zdrowe, że mieszkam w Polsce, mimo wszystko u nas nie jest jeszcze tak źle, porównując do reszty świata. Chyba się starzeję, bo zaczynam uszlachetniać takie słowa jak „wdzięczność”, „życzliwość”. I doceniam spokój. Odpowiedziałam na Pana pytanie?

Jagoda Szelc – ur. 1984, reżyserka filmowa. Ukończyła grafikę na Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu oraz Wydział Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej PWSFTviT w Łodzi. Była stypendystką Uniwersytetu Arystotelesa w Salonikach. Zanim stanęła na planie swojego debiutu fabularnego „Wieża. Jasny dzień”, zrealizowała 10 krótkometrażowych etiud fabularnych i dokumentalnych, w których podejmowała bardzo różnorodne tematy i ćwiczyła różnorakie filmowe stylistyki. Laureatka nagród na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w 2017 roku (za scenariusz „Wieży…” i debiut reżyserski). Wyreżyserowała też „Monument” – dyplomowy film aktorów i aktorek kończących studia w łódzkiej Filmówce – który przyniósł jej wyróżnienia festiwalu w Gdyni i krakowskiej Off Camery.

Przeczytaj też: Lubię stwarzać przestrzeń dla wiary. Rozmowa z Pawłem Pawlikowskim

Podziel się

3
1
Wiadomość

Pod względem filmowym dzieło „Wieża. Jasny dzień” bardzo mi się spodobało. Ale ciekawe co mówi reżyserka o tej trosce o Kościół, która jeszcze towarzyszyła jej w trakcie tworzenia filmu. Bo ten film już jest, jeśli nie emanacją, to zapowiedzią nieprzyjaźni z kościołem katolickim i jego Bogiem. Czuje się w tym filmie triumf pewnej szczególnej przechodzącej „pogańskiej ” mocy, co w opowiadaniu Dylana Thomasa pt. „Nieprzyjaciele” o pastorze Davisie, który zabłądził w wichurze i trafił do domu małżeństwa ogrodników, ludzi tajemniczo „innych”, adorujących „kopulację na drzewie, tłustość w żyznej glebie…”