Pejzaż Drezna należał do jego mieszkańców. Poszczególne punkty orientacyjne, budynki o charakterze kulturalnym lub religijnym reprezentowały różne odcienie duszy miasta. Teraz na wszystko to spadały bomby.
Każdy wybuch czuło się, a nie tylko słyszało. Huk rezonował w klatce piersiowej. „Cały dom drżał – wspominał doktor Albert Fromme, który wraz z sąsiadami i przyjaciółmi ukrywał się w piwnicy w zachodniej części miasta. – Dzieci były bardzo wystraszone”. Herr Schrell, mąż sąsiadki, której przyjęcie urodzinowe zostało przerwane w chwili ogłoszenia alarmu, stwierdził: „Nasz dom chyba został trafiony”. Mylił się – ale podczas przebywania w schronie nie dało się tego stwierdzić.
Pierwsza fala nalotu na Drezno rozpoczęła się wraz ze zrzuceniem markerów o godzinie 22.03, nieco wcześniej, niż zakładali dowódcy. Po zaledwie kilku minutach z ciemnego nieba wyłoniły się ryczące samoloty. Mieszkańcy spodziewali się zapewne, że na wzgórzach zaświecą się potężne reflektory i rozlegnie się huk dział przeciwlotniczych obsługiwanych przez nastoletnich żołnierzy. Działa jednak przeniesiono na wschód; miasto nie mogło stawić oporu.
Georg Frank przebywał z rodzicami w schronie w kamienicy. Nadal był owinięty kocem, którym nakrył się do snu przed alarmem. „Z daleka słyszeliśmy przytłumiony warkot silników samolotowych. Potem rozległy się pierwsze wybuchy”.
Mieszkańcy spodziewali się, że na wzgórzach zaświecą się potężne reflektory i rozlegnie się huk dział przeciwlotniczych obsługiwanych przez nastoletnich żołnierzy. Działa jednak przeniesiono na wschód; miasto nie mogło stawić oporu
Lancastery lecące na wysokości trzech, czterech kilometrów zrzucały dwa rodzaje ładunków: dwutonowe „wybebeszacze budynków” wypełnione materiałami wybuchowymi, następnie zaś bomby zapalające. Kiedy bombardier zwalniał uchwyt, bomba nurkowała nosem w dół. Eksplodowała, gdy tylko napotykała twardą powierzchnię. Potrafiła burzyć całe szeregi domów. Rozrywała je z ogromną siłą; fala uderzeniowa wstrząsała przelatującymi wysoko w górze samolotami.
Ładunki zapalające, związane w pęczki, były o wiele podstępniejsze. Wpadały do budynków otwartych przez bomby i wzniecały pożar. Wkrótce płomienie, pożerające świeże ruiny, łączyły się ze sobą.
Miszka Danos i goście jego pożegnalnej imprezy w pensjonacie zignorowali syreny. Może była to młodzieńcza beztroska, a może po prostu zaliczyli już zbyt wiele fałszywych alarmów. Tak czy inaczej, spotkanie trwało dalej, aż do surrealistycznego, przerażającego momentu, gdy bez zapowiedzi drzwi sypialni wyskoczyły nagle z zawiasów pchnięte siłą wybuchu i „pomału” przewróciły się na podłogę. Goście przez chwilę wpatrywali się w nie osłupiali. Pojęli, że pora zejść do piwnicy. Odległe basowe dudnienie stawało się coraz lepiej słyszalne.
Ludzie w schronach czuli mdlący klaustrofobiczny lęk. Margot Hille siedziała z matką w miejskim schronie sto pięćdziesiąt metrów od ich kamienicy w południowo-zachodniej części miasta. Wyglądała przez okno; na chodniku i na ulicy było „jasno jak w dzień”. Naraz rozległ się huk eksplozji, a potem drugi, trzeci i kolejne, coraz bliżej, za każdym razem powodujące wstrząs. Sąsiadka, Frau Fischer, zemdlała. Najpewniej miała atak serca. Nie było mowy o sprowadzeniu pomocy. Hałas narastał, a matka Margot próbowała pocieszać nieszczęsną kobietę.
Margot nie mogła wiedzieć, że jej kuzyni mieszkający bliżej centrum byli już martwi. Ich dom, opodal Ostragehege, został zrównany z ziemią na samym początku nalotu. Schron nie pomógł: w jednej chwili zostali rozczłonkowani i spaleni żywcem. O dziwo, ich matka, ukrywająca się w tej samej piwnicy, nadal żyła, lecz doznała straszliwych oparzeń uznanych później mylnie za skutek płonącego fosforu. Gdyby w tamtej piwnicy znajdowało się okno, siła eksplozji i żar rozerwałyby je na tysiące tysięcy gorących odłamków.
Gisela Reichelt ukryła się w słabo oświetlonej piwnicy niedaleko dworca głównego parę minut po godzinie 22. Musiała zmierzyć się nie tylko z własnym strachem: jej matka wpadła w stupor i dziesięcioletnia dziewczynka nie wiedziała, co zrobić. Do piwnicy wbiegł jakiś chłopak z Hitlerjugend. Wołał, że w całym mieście palą się „lampki choinkowe”. Członek cywilnej obrony przeciwlotniczej „powiedział przerażony, że czeka nas straszliwa noc”.
Huk pierwszych bomb, eksplodujących jedna po drugiej, był ogłuszający. Powietrze drżało. „Wszyscy w piwnicy zaczęli się modlić, nawet jeśli nie wierzyli w Boga” – opowiadała Gisela. Co prawda zabrała ze sobą swoje dwie lalki, ale nagle poczuła się zbyt dorosła, by szukać pociechy w zabawie. Zamiast tego przyłączyła się zatem do modlących się towarzyszy niedoli. „Bałam się, nie wiedziałam, co robić. Strach całkowicie mną zawładnął”.
Po drugiej stronie Łaby, w dzielnicy wznoszącej się nad Altstadt i Neustadt, Winfried Bielss, jego matka i przyjaciel siedzieli wraz z sąsiadami w piwnicy, wpatrując się w niski sufit. Hałas zniszczenia był niemal jak muzyka. Wszyscy czuli paniczny strach. Po pierwszych eksplozjach zatrzęsła się podłoga pod ich stopami. Drzwi w całej kamienicy drżały w futrynach lub otwierały się i zamykały z trzaskiem, jak gdyby za sprawą złośliwego demona.
„Farba i zaprawa odpadały od ścian, wzbijając tumany pyłu” – opowiadał Bielss. Chmura pyłu zstąpiła do piwnicy; ukryci tam ludzie zastanawiali się w duchu, czy da się tu jeszcze oddychać.
Najbardziej jednak skupiali się na szatańskiej symfonii: na głębokim warkocie przelatujących bombowców, „narastającym śpiewie i gwiździe” spadających bomb. „Światło nadal się paliło – wspominał Bielss. – Nikt nic nie mówił, pełni strachu patrzyliśmy w górę”. Kolejna pobliska eksplozja wstrząsnęła domem. Drzwi w mieszkaniach znów zagrzechotały; potem rozległ się dźwięczny deszcz szkła z porozbijanych szyb.
I choć wszystko to zdawało się koszmarem, bledło w porównaniu z sytuacją w ciasno zabudowanym Altstadt. Tamtejsze budynki zostały już częściowo zburzone przez bomby lub pożerał je ogień, który rozpętał się na skutek zrzucenia lasek z materiałami zapalającymi. Pod ziemią w schronach starzy ludzie, matki z niemowlętami i małe dzieci siedzieli w bezruchu, skuleni na podłodze lub na prowizorycznych krzesłach. W niektórych schronach migotały światła, w innych coraz trudniej było oddychać.
Cegły w labiryncie połączonych piwnic drżały, ściany wybrzuszały się, drzwi zaś się blokowały. Wiele osób przygotowało koce i wiadra z wodą. W razie intensywnego gorąca mokry koc miał stanowić jedyny środek zaradczy. Jednak małe ceglane komórki wydawały się teraz grobowcami, a nie pomieszczeniami zdolnymi zapewnić schronienie.
Ci, którzy się nie modlili, czuli dziwne ciśnienie w płucach. Niekiedy brało się ono po prostu ze zdenerwowania, ale bez względu na przyczynę, trudno było nie ulec pokusie, by uciec, wydostać się na powietrze, w zimną noc, wyrwać się z ciasnej, trzęsącej się izby, uwolnić się od nieludzkiego świstu.
Tyle, że ludzie na ulicy nie mieli szans uniknąć śmierci. Pewien żołnierz próbował uciekać na rowerze, gdy nagle porwała go siła eksplozji, odrywając mu w powietrzu ręce i nogi. Ogniste podmuchy błyskawicznie spiekały każdego, kogo spotkały na swej drodze, doszczętnie trawiąc ubrania i pozostawiając po sobie nagie trupy.
Siedzenie w piwnicy i bezradne słuchanie bombowców przelatujących nad domem wystawiało psychikę na najwyższą próbę. Tak było choćby w przypadku Georga i Marielein Erlerów. „Pierwsza bomba najwyraźniej eksplodowała niedaleko naszego budynku – mówił potem Herr Erler. – Zaraz wybuchły druga i trzecia. Odgłos grzmotów narastał, stał się tak wściekły, że zdawało się, iż dom zostanie wywrócony do góry nogami”. Nikt nic nie mówił. „Przez cały czas szykowaliśmy się na moment, w którym kolejna bomba spadnie na nasze pomieszczenie i nastąpi nagły koniec. Potem znowu eksplozja, bardzo blisko”.
Kilka okropnych rzeczy wydarzyło się naraz: cegła w murze piwnicy, która została poprzednio nieco poluzowana, by do środka dostawało się powietrze, wystrzeliła nagle i przeleciała przez całe pomieszczenie. Tchnienie gorącego powietrza zdmuchnęło wszystkie świeczki, żarówka zgasła. Erlerów i ich sąsiadów pochłonęła ciemność. „Ściany się zatrzęsły, sądziliśmy, że wali się dom nad naszymi głowami. Słyszeliśmy, jak wszystko pęka i się kruszy”.
Bomby, które przebiły dach katedry, były wyrazicielkami czystego nihilizmu
Kolejne lancastery przelatywały nad miastem co pięć, dziesięć sekund. Nieubłagany warkot budził lęk, ale też mroczną fascynację. Norbert Bürgel i jego wuj nadal chronili się pod mostem w północno-zachodniej części Drezna. Oglądali spektakularny pokaz lampek choinkowych i mieli wrażenie, jak gdyby próbowali przeczekać burzę. Echo odległych grzmotów i makabrycznie jaśniejąca łuna nad dachami były wręcz hipnotyzujące.
Szczęśliwie nie musieli oglądać nagiej paniki wśród uchodźców, choćby tych, którzy chronili się w podziemiach dworca głównego. Dworzec nie stanowił celu nalotu, ale leżał zaledwie przecznicę od świecących znaczników, a bomby i ładunki zapalające spadały na dość rozległy obszar. Ludzie stłoczeni w tunelach pod stacją poczuli potęgę zaciekłego ataku aliantów.
Przy jednym z peronów stał pociąg, który zgodnie z rozkładem miał niedługo potoczyć się po srebrnych szynach na zachód. Pasażerowie jeszcze parę chwil wcześniej przeciskali się, by zająć miejsca. Teraz, gdy rozbrzmiał alarm, stali się nieruchomym celem.
Na schodach prowadzących do podziemi i w tunelach nadal panował tłok, gdy nagle rozległy się głośne wybuchy. Z góry runął monsun gorących okruchów szkła – sufit dworca roztrzaskał się na drobne kawałki. Na peronach buchnął ogień. Spanikowana ludzka masa na szczycie schodów parła do przodu, miażdżąc i depcząc wszystko na swej drodze. Ludzie na dole dusili się przytłoczeni jej ciężarem – tymczasem tych na górze pożerały płomienie i siekały odłamki.
Świadkowie nie zapamiętali żadnych krzyków. Najwyraźniej i tak nie miałyby one sensu. Kolejarze znajdujący się nieco dalej w tunelach i kierujący się zapewne niezwykłym instynktem, który niekiedy towarzyszy panicznemu lękowi, zdołali jednak zapanować nad częścią tłumu i nie dopuścić do bezładnego biegu.
Większość bomb burzących spadała na ulice na północ od dworca. Nieodległy hotel Continental, wykorzystywany jako siedziba okrutnego aparatu Gestapo, został przekrojony na pół. Płomienie szybko zajęły się jego wnętrzem, racząc się drewnianymi meblami i tkaninami. Funkcjonariusze nazistowskiego państwa byli jednak gdzie indziej, choćby pod Albertinum, w schronie przeznaczonym między innymi dla strażaków i policjantów.
Gauleiter Martin Mutschmann nie ukrył się ani tam, ani w podziemiach pałacu Taschenberg. Zapewne wybrał swój prywatny schron zbudowany w rezydencji, którą sobie przywłaszczył. Nie wydaje się, by zniknięcie gauleitera kogokolwiek zmartwiło. W piwnicach pałacu Taschenberg żołnierz Lothar Rolf Luhm i jego towarzysz Günther Tschernik obserwowali „dobrze odkarmionych facetów w brunatnych mundurach”, którzy pozostawali w kontakcie radiowym z dygnitarzami partyjnymi w innych częściach miasta.
Już po dziesięciu minutach rytmicznego huku eksplodujących bomb stało się oczywiste, że są zupełnie bezradni. Po każdym wybuchu czuło się wstrząsy, schron jednak sprawiał wrażenie wytrzymałego. Strach podpowiadał wszystkim jedną jedyną myśl: co jeśli na górze wybuchnie pożar, jeśli płomienie wezmą pałac we władanie i odetną drogę wyjścia?
Bombowce wciąż przelatywały nad ich głowami, a Luhm i Günther zorientowali się, że „panowie w mundurach ze złotymi chwostami” uważnie się im przyglądają. Powód był oczywisty: zamierzali wkrótce wysłać dwóch żołnierzy na zewnątrz, by gasili pożar – bez względu na towarzyszące temu zagrożenie.
Mimo szalejącego kataklizmu niektórzy zdołali zachować nieco większy spokój. Otto Griebel i jego przyjaciel Scheinpflug siedzieli w ceglanej piwnicy baru w Altstadt. Kiedy zaczął się nalot, mieli już w żołądkach trochę mocnego alkoholu. Nagle pomieszczenie się zatrzęsło i zgasły światła.
Zrobiło się ciemno choć oko wykol, nikt jednak nie wpadł w panikę. Goście baru nie mieli pojęcia o rozgrywającej się dokoła tragedii i o tym, że już po dziesięciu minutach od rozpoczęcia bombardowania pobliskie ulice były straszliwie zdeformowane. Może uznali, że prędzej czy później nalot się skończy? Alianci przecież nie mogli zrzucać bomb przez całą noc. A może dziwny spokój w barze wynikał z brzydkiej ciekawości, którą czuli ludzie w całym mieście: co zastaniemy na ulicach, kiedy bombowce odlecą z powrotem do swojego kraju? Jak będzie wyglądał świat na zewnątrz?
Mniej więcej właśnie wtedy gotycka Kreuzschule została trafiona. Bomba weszła w budynek jak w masło: kamień i drewno nie stawiały żadnego oporu. Niosła śmierć jedenastu chłopcom i trzem księżom ukrytym w schronie. Po chwili wybuchł pożar. Pozostali chłopcy i kierownik chóru Rudolf Mauersberger uciekli na zewnątrz, gdzie powitało ich gryzące powietrze pełne popiołu. Chłopcy zostali zaprowadzeni przez płonący plac w stronę odległego o kilka przecznic Großer Garten. Fala uderzeniowa po bombie, która trafiła w Kreuzschule, wybiła okoliczne szyby okienne i wyrwała z framug wszystkie drzwi.
Szczęścia nie mieli również ludzie schronieni w pobliżu ciemnych kamieni Kreuzkirche, niedaleko domu towarowego Renner. Dach kościoła został trafiony; fale uderzeniowe zniszczyły nawę. Budynek stał teraz otworem, gotów na przyjęcie kaskady ładunków zapalających. Roztrzaskane ławy stanowiły znakomitą pożywkę dla ognia. Zapanowało pandemonium, od którego pękały bębenki w uszach. Przyczynił się do niego również potężny dzwon na wieży Kreuzkirche, rozhuśtany falą uderzeniową.
Inna bomba z łatwością spenetrowała sklep wielobranżowy Renner, symbol nowoczesnego Drezna, niszcząc w jednej sekundzie imponujące schody ruchome. Towary oferowane klientom – meble, ubrania, tkaniny, pościel, sprzęty gospodarstwa domowego – natychmiast stanęły w ogniu. Chwilę wcześniej na ulicach w pobliżu sklepu znajdowało się wielu uchodźców ze wsi i ich wystraszone konie. Jedni zostali starci w proch lub posiekani odłamkami metalu i kamieni, inni spłonęli żywcem.
Bomby wysysały tlen z powietrza; powstawały też fale uderzeniowe pędzące z prędkością naddźwiękową, zdolne rozczłonkować ludzkie ciało w niespełna sekundę lub mocno ścisnąć narządy wewnętrzne i zniszczyć płuca. Mięsień sercowy doznawał gwałtownego skurczu, by zaraz się rozkurczyć. W jednej chwili pękały niezliczone naczynia krwionośne, żyły i tętnice. Powietrze rozprężało się i natychmiast sprężało, jak gdyby niebu trudno było oddychać.
Dla ludzi stojących w niskich kamiennych pomieszczeniach krypty Frauenkirche nalot był niczym seria uderzeń rozchodzących się niemal z prędkością dźwięku. Bardziej się je czuło, niż słyszało. Wiele osób modliło się z żarliwością, jakiej dawniej by u siebie nie podejrzewali. Kto wie, może liczyli, że Frauenkirche zostanie ocalone, że święty budynek z pewnością nie padnie ofiarą ataku.
Ludzie ukryci w piwnicach pod sklepami zorientowali się, że rozżarzony gruz uniemożliwia im wyjście na powierzchnię. Pojęli, że zostali pogrzebani żywcem
Filary kościoła, potężne bloki z piaskowca, zapewniały nieco lepszą osłonę. W ceglanych piwnicach Drezna ściany kruszyły się, temperatura rosła i brakowało powietrza. Natomiast krypta i zimna kamienna posadzka kościoła zdawały się nieco wytrzymalsze i stateczniejsze.
Bomby kaleczyły też najelegantszą część miasta, miażdżyły luksusowe sklepy przy Prager Straße i domy zamożnych obywateli. Z witryn sypało się potłuczone szkło, a butiki, perfumerie i zakłady jubilerskie płonęły wraz z całym towarem. Zapadały się ściany eleganckich hoteli: rozdarte jedwabne zasłony stawały w płomieniach, marmurowe posadzki pękały, łóżka, pościel, dywany pożerał ogień nabierający rozpędu.
Na wytwornej niegdyś, niemal wyniosłej ulicy rozlegały się syk i bulgot wody, która wylewała się z popękanych rur. W chodniku robiły się szczeliny i bruzdy, stoliki i krzesła w restauracjach płonęły z trzaskiem. Ludzie ukryci w piwnicach pod sklepami zorientowali się, że rozżarzony gruz uniemożliwia im wyjście na powierzchnię. Pojęli, że zostali pogrzebani żywcem.
Pejzaż Drezna należał do jego mieszkańców. Poszczególne punkty orientacyjne, budynki o charakterze kulturalnym lub religijnym reprezentowały różne odcienie duszy miasta. Teraz na wszystko to spadały bomby – choćby na kompleks pałacowy Zwinger i tamtejsze ogrody. Dzieła sztuki znajdujące się w środku dawno już wywieziono w bezpieczne miejsce, jednak barokowa fantazja budynków pałacowych była ukochanym symbolem lekkości i zabawy, z których pragnęło słynąć miasto. Ogień nie miał się tu czym posilić, lecz zdobione pawilony zostały całkowicie spustoszone i wydrążone.
Inaczej rzecz miała się w przypadku stojącej opodal Semperoper. Tamtej nocy bomby utorowały płomieniom dostęp do pozłacanych lóż, foteli obitych aksamitem i wspaniałego drewna. Opera, podobnie jak kompleks Zwinger, zupełnie przypadkowo padła celem ataku, był to jednak cios w samo serce miasta, zanegowanie wyobrażeń Drezna o szczególnej roli, którą miało odgrywać w rozwoju współczesnej cywilizacji.
Nieco dalej, przy brukowanym placu, wznosił się budynek o największym znaczeniu historycznym: katolicka katedra. W krypcie tego osiemnastowiecznego barokowego gmachu spoczywały szczątki królów i książąt Saksonii. Po śmierci elektora Augusta Mocnego w murach katedry pochowano jego serce.
Świętokradztwo przybiera wiele różnych form. Bomby, które przebiły dach katedry, były wyrazicielkami czystego nihilizmu. W katedrze nie odbywała się wszak produkcja sprzętu optycznego ani części do czołgów czy samolotów. Było to święte miejsce, wyjątkowe, zdolne zachować swą odrębność nawet po dojściu Hitlera do władzy. Ocalali mieszkańcy na widok zniszczonej katedry czuli rozpacz i wściekłość. Nie złamano jednak ich morale.
Oczywiście, gdy bombowce przesłoniły niebo, nikt nie myślał o dziedzictwie kulturowym. Ludzie w ciasnych ceglanych piwnicach w Altstadt, wzdrygający się odruchowo po każdym huku, pragnęli przede wszystkim wyjść cało z tego koszmaru.
Ryk walącej się katedry był częścią kakofonii, budzącej przerażenie w schronie pod domem Klempererów. Victor Klemperer zapamiętał jęki i płacze. Wszyscy klęczeli skuleni między krzesłami. Nagle otwarło się piwniczne okienko. Przerażony Klemperer skonstatował, że na zewnątrz jest „jasno jak w dzień”. Źródłem światła były płomienie i race. Któraś z osób w piwnicy zorientowała się przytomnie, że rozprzestrzeniający się pożar stanowi zagrożenie. Przyciągnięto pompę pożarniczą i zaczęła się rozpaczliwa próba walki z ogniem.
Tymczasem dookoła wciąż waliły bomby, a Klemperer stracił poczucie czasu. Cały ten koszmar miał dziwnie hipnotyzującą moc: odbierał wolną wolę ludziom, którzy w każdej chwili spodziewali się całkowitej ciemności.
Gisela Reichelt zorientowała się, że wszyscy w jej piwnicy zamilkli. Ciężarna matka dziewczynki nie była w stanie siedzieć na krześle. Przerażona i zrozpaczona położyła się na ziemi. Nikt nie mógł wiedzieć, że to dopiero początek. Victor Klemperer podkreślał, że gdyby nalot ograniczył się do tej jednej fali, i tak zostałby uznany za przerażającą, bezprecedensową tragedię. Pożary przybrały na sile. Potrzaskane dachy, drzwi i okna sprawiły, że wypatroszone budynki zmieniały się w ogromne kominy, ogień połykał więc nie tylko tysiące mieszkań, sklepów i zakładów, lecz także wspólne wspomnienia.
Wystarczył zaledwie kwadrans, by pierwsza fala dwustu czterdziestu czterech bombowców i dziewięciu samolotów bojowych odpowiedzialnych za znakowanie celów zrzuciła na Drezno około ośmiuset osiemdziesięciu ton bomb, z czego 57 procent stanowiły bomby burzące, a 43 procent bomby zapalające.
Dwutonowe wybebeszacze i inne bomby zniszczyły budynki; płomienie przybierały na sile za sprawą setek i tysięcy ładunków zapalających, zaprojektowanych tak, by aktywować się w różnych warunkach i z różnym opóźnieniem. Znikały klepki podłogowe, meble, drewniane belki sufitowe, ubrania.
Basowy pomruk bombowców powoli się oddalał, nie zapadła jednak cisza. Wszędzie rozlegały się trzaski, ściany waliły się z hurgotem. Potem doszedł jeszcze hałas syren obwieszczających koniec bombardowania, który rozległ się mniej więcej pół godziny po zrzuceniu pierwszych markerów.
Władze cywilne wykazały się niezamierzonym okrucieństwem, informując ludzi poukrywanych w schronach, że najgorsze już minęło.
Fragment książki „Drezno 1945. Ogień i mrok”, tłum. Jan Dzierzgowski, Znak Koncept, Kraków 2022. Tytuł od redakcji
Rzeźnia nr 5 – Kurt Vonnegut, ktoś czytał? Ja tak.
Zamiast bomb trzeba było zrzucić ulotki namawiające obywateli niemieckich do dialogu z Hitlerem, aby też nie zrzucał bomb, bo jak nie, to zrzucimy więcej ulotek.
Moja intuicja mi podpowiada, że gdyby nie było Drezna i innej, nadmiarowej przemocy ze strony aliantów, autor by wyrzucał im nadmierne strzelanie do niemieckich żołnierzy.
Dietrich Bonhoeffer, wypróbowany pacyfista i chrześcijanin nie był pięknoduchem. Uznał, że są ekstremalne sytuacje, w których chrześcijanin nie wie jak postąpić i jeśli wtedy dla dobra innych użyje przemocy, może to być mniej niechrześcijańskie niż pacyfizm. Dlatego przystąpił do spisku na życie Hitlera, co mu jeszcze w latach ’60 zarzucali pastorzy, którzy w czasie wojny siedzieli cicho.
Uważam atak na Drezno mający na celu złamanie morale zaplecza niemieckiej armii i sparaliżowanie woli walki za błąd, bo władza Hitlera wówczas już nie opierała się o poparcie społeczne. Ale nie przyłączam się do etycznego potępiania aliantów za ten atak. Nie wiemy, jaką wiedzę miało dowództwo aliantów, gdy decydowało się na ten atak.
@ Piotr Ciompa
Cisza tu, bez komentarzy wielu, bo tylko jeśli mówi się o czymś głośno – komentarze będą.
A kto się obecnie przejmie bombardowaniem Drezna.
?
Przeczytałam też książkę „Śniadanie mistrzów”. Historia to jednak nie jest maestra vitae.
Jeżeli będą przestępstwa świetnie ukrywane przez system, to nikt nie będzie miał interesu w tym, by je ujawniać.
Więc nie nauczy się jak je rozwiązywać, tylko jak je ukrywać.
„Co słyszeliście o Rotterdamie, jego gęsto zaludnionym centrum, gdzie dzisiaj stoi spiżowy krzyk rzeźbiarza Ossipa Zadkine’a? Co o Coventry, o jego startej w proch starówce, gdzie tylko ruina wieży katedry i resztki murów obwodowych przypominają o 1940 roku? Pod gruzami Warszawy legło, zmiażdżonych i zasypanych w 1939 roku przez niemiecką artylerię i bomby lotnicze, czterdzieści tysięcy. Powiedzmy to bardzo wolno: czter-dzie-ści ty-się-cy. A potem niech nam zamarznie na ustach słowo: Drezno.”